capa capa
1715
BLOG

Bronkobus, ja i moja Afrodyta

capa capa Polityka Obserwuj notkę 210

Pochodzę z małego miasta, nie jestem wykształcony, młodości za dobrze już, niestety, nie pamiętam. Wydawałoby się, że powinieniem popierać partię obciachu. Nie popieram. Popieram partię postępu. Naszą partię. Popieram też pana prezydenta Bronisława Komorowskiego, który jest, moim skromnym, ale chłonnym zdaniem, prezydentem na miarę naszych marzeń. Popieram pana prezydenta całym sercem i całą duszą.

Jestem ubogi. Nie tylko duchem. Jestem ubogi, ale nie spędza mi to snu z powiek. Nie spędza, ponieważ jednocześnie jestem nababem (nieraz wydaje mi się, że nawet baobabem). Moim skarbem, skarbem, o którym nie śnił Alibaba, jest Afrodyta. Afrodyta to moja żona. Może nie powstała z pian morskich, ale gdy bierze kąpiel, piana i hektolitry wody, wypływając z wanny, zalewają sąsiadów. Również tych, którzy mieszkają w sąsiednim bloku. Bez Afrodyty byłbym jak ten samotny biały żagiel albo niestrudzony wagabunda, czyli prawie jak Silvio Berlusconi. Afrodyta otworzyła mi oczy, otworzyła okno na świat, zamknęła lodówkę.

Bez niej, nie wykluczam tego, byłbym może zwolennikiem partii obciachu. Nie jestem, bo wbiła mi do głowy (nie jest to przenośnia), że trzeba postępować za postępem. Afrodyta uwielbia pana prezydenta. Uważa, że wprowadził on nową jakość do polskiej polityki. Uczynił ją kolorową. Pan prezydent ma, jak sądzi moja Afrodyta, duszę hippisa. Ona też ją, jak mówi, ma. Duszy nie widać, więc tym bardziej jej wierzę. 

Gdy dowiedzieliśmy się, że do naszego trochę ospałego, dalekiego od hippisowania, miasteczka przyjedzie Bronkobus, Afrodyta omal nie postradała zmysłów. Postanowiła, że koniecznie musimy spotkać pana prezydenta, zrobić sobie z nim zdjęcie, uśmiechnąć się do niego, wręczyć mu akwarelę żony, która przypominała makrelę, a być może nawet, gdyby dopisało nam szczęście, zjeść z nim, koneserem kultury japońskiej, suszi. W związku z tą kulturą Afrodyta chciała wybrać się na spotkanie w tradycyjnym stroju japońskim, ale - zrozpaczona - musiała zrezygnować z tego pomysłu, bo żaden z krawców, do którego się udała, nie znalazł wystarczającej ilości materiału. Nie ich, tych krawców, wina. Nasze miasteczko to nie Paryż. W końcu żona zdecydowała się wystąpić w stroju łowieckim. Kurpiowskiego też nie mogła nigdzie znaleźć. Ja miałem ubrać się jak nagonka. Nie wiem, czy udało mi się osiągnąć wystarczająco piorunujący efekt, ale psy za mną szczekały.

Na miejscu byliśmy dwa dni przed czasem, żeby nikt nie mógł nam przesłonić widoku. Tak przynajmniej tłumaczyła żona, co nie musi być niezgodne z prawdą, bo mój wzrost przypomina nasz wzrost gospodarczy. Za to wzrost żony przypomina wzrost gospodarczy wszystkich gospodarczych tygrysów.

Trochę zmęczeni uradowaliśmy się, gdy przed nami zatrzymał się Bronkobus. Za nami stali lokalni przedstawiciele naszej partii. Z rodzinami. I z kwiatami. W sumie jakieś trzy drużyny pikarskie. Łącznie z rezerwowymi. Machaliśmy wszystkim, co każdy miał w ręce lub pod ręką. Ja nie machałem, bo nie miałem siły. Żona machała transparentem z wizerunkiem pana prezydenta wielkości boiska piłkarskiego, trzymała go w jednej dłoni, i mną, trzymała mnie bowiem w drugiej dłoni. Makrelę miała w kieszeni.

Bronkobus zatrzymał się bez pisku opon. Zamiast opon piszczeliśmy my, sympatycy pana prezydenta. Ja najgłośniej, bo żona tak mną wymachiwała, że ból (o ile tak to się teraz pisze) przewyższał moją wytrzymałość na ból. Otworzyły się drzwi Bronkobusa. Omal nie wpadłem do środka, gdy żonie ze wzruszenia puściły mięśnie. Zatrzymałem się w ostatniej chwili, omal nie zderzając się z panem prezydentem, który wyłonił się z Bronkobusa. Afrodyta zemdlała z wrażenia, padając na ziemię przydusiła, niechcący, rzecz jasna, pana prezydenta. Dzięki refleksowi, który wyćwiczyłem, ogladając filmy z Norrisem, uniknąłem losu pana prezydenta. Po tym, co nastąpiło, bałem się jednak, że obywatelskość będzie musiała wystawić innego kandydata.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy się okazało, że żona przygwoździła nie pana prezydenta we własnej prezydenckiej osobie, ale tekturowe wyobrażenie pana prezydenta, które miało zastępować osobę pana prezydenta we własnej osobie. Odśpiewaliśmy "sto lat" i rozeszliśmy się bez wywoływania niepokojów społecznych. Nic się nikomu, na szczęście, nie stało. Jedyną ofiarą była makrela żony, ale to żadna strata, bo żona takie makrele maluje bez przerwy. Obawiałem się, że incydent może niekorzystnie wpłynąć na nasze pożycie małżeńskie. Niepotrzebnie. Afrodyta, gdy już zupełnie doszła do siebie, była uszczęśliwiona, że pan prezydent nie przyjechał jednak we własnej osobie, bo wówczas strata byłaby trudna do oszacowania. 

Niezrażeni wybieramy się na kolejne spotkanie z Bronkobusem. W innym, większym mieście.

capa
O mnie capa

"Jestem jak harfa eolska, która wyda kilka pięknych dźwięków, ale nie zagra żadnej pieśni."

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka