coryllus coryllus
813
BLOG

Cud. Opowiadanie

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 14

- Pojedziesz na cud – powiedział do mnie naczelny – w tym, no jak mu tam, w Lesznie, pojawiła się Matka Boska na sęku.

 
Nie okazałem zdziwienia, bo niby czemu tu się dziwić? Albo to raz zdarzały się u nas cuda? Zresztą, co to jest wielkiego, cud jakiś. Rzecz średnio ciekawa, ale jak mam jechać to jadę.
 
Do tego Leszna miałem kawałek drogi, było popołudnie, lato, otworzyłem okno i spokojnie sunąłem pustą o tej porze drogą na spotkanie z emanacją mocy Bożej, która wykwitła nie wiedzieć czemu na sęku w obrębie podwarszawskiego cmentarza.
 
Tuż przez Lesznem stanąłem w korku. W korku!? A skąd tu korek? – To pewnie przez ten cud, ludzie wszak głodni są cudów, dookoła szaro i nudnawo, do roboty trzeba chodzić, jeszcze jakieś choroby się przyczepiają, trzeba by się od czasu do czasu czymś rozerwać. Cud nadaje się do tego w sam raz.
 
Okazało się jednak, że korek nie jest spowodowany nagłym pojawieniem się Maryi Dziewicy z dzieciątkiem na ręku tylko remontem drogi. Leszno, o czym nie każdy wie, wygląda jak rozsypane wokół jednego skrzyżowania ręką jakiegoś olbrzyma domki i obejścia. Jest tu duży czerwony kościół sprzed stu lat i przykościelny cmentarz. I właśnie ta droga przy cmentarzu, na którym zdarzył się cud była remontowana. – A niech to cholera – powiedziałem sam do siebie skręcając w całkowicie zastawioną samochodami ulicę. Remontowany był właśnie chodnik po drugiej stronie jezdni, waliły pneumatyczne młoty, jacyś faceci wrzeszczeli do siebie nad dachami aut, a z naprzeciwka próbował wcisnąć się z przewężenia wielki  jak smok autobus z numerem 719, który przyjeżdża do Leszna z ulicy Górczewskiej.
- A niech to cholera – powtórzyłem, gdzie ja się zatrzymam.
 
Już miałem zrezygnować, podjechać kawałek dalej i zawrócić, bo rzeczywiście nie było gdzie stanąć, kiedy nagle zobaczyłem wbitą w ziemię świeżą listewkę na niej przyczepioną pinezką kartkę z charakterystyczną literką P na niebieskim tle. Dzieło to wykonane było kredkami szkolnymi, ale niewątpliwie oznaczało miejsce do parkowania.
 
- Co za sympatyczny samorząd w tym Lesznie – pomyślałem – cud im się zdarzył, a oni proszę – parking dla odwiedzających cudowne zjawisko od razu przygotowali.
 
Skręciłem szybciutko i ustawiłem swojego czerwonego trupcia pomiędzy innymi samochodami. Minęła dobra minuta zanim odnalazłem w samochodzie aparat, zawiesiłem go na szyi i zacząłem wyłazić z auta. Rozejrzałem się wokoło i już chciałem ruszyć prosto ku cmentarnej bramie, gdy stojący obok mnie, pozornie nie zainteresowany mną i moim samochodem osobnik, powiedział   – poproszę pięć złotych.
 
Facet wyglądał, jak Ivan Komarenko w wersji dla ubogich kuzynek z głębokiej prowincji. Był młody, miał nastroszone, sztywne włosy i sparciałą koszulę zawiązaną w węzeł na brzuchu. W sekundę zorientowałem się o co chodzi.
 
Kogo – zapytałem, przykładając jednocześnie dłoń do ucha, tak aby moje szyderstwo z jego żądania było widoczne dobrze i nie pozostawiało żadnego pola do innych interpretacji.
 
- Pięć złotych mówię – on na to – żem se tu działalność gospodarczą otworzył, bo cud jest.
 
Uśmiechnąłem się szeroko i próbowałem podejść go inaczej. – Posłuchaj człowieku – rzekłem pojednawczo – pięć złotków to kosztuje parking w Międzyzdrojach, pod sukiennicami w Krakowie, albo pod Jasną Górą. A już, na przykład, w Warszawie, pod zamkiem królewskim jest tańszy. A tu popatrz – zatoczyłem ręką koło – co widzisz? Masz tu jakieś atrakcje, coś do zobaczenia? Nic. Tylko Pole.
 
- Pięć zeta – on swoje – bo jest cud, a ja mam firmę i ZUS muszę odprowadzić.
 
- Uspokój się chłopie – mówię – bo cię brzuch rozboli. Nie dostaniesz ode mnie żadnych pieniędzy. I już chciałem go wyminąć i iść swoją drogą, kiedy on niespodziewanie zastąpił mi drogę i – zaskakując mnie całkowicie – powiedział – To spieprzaj z mojego parkingu!
 
Podniosłem powoli aparat do oka, wycelowałem w jego twarz, a drugą ręką podałem mu wizytówkę. Bóg mi świadkiem, że nie chciałem tego robić. Zostałem jednak zmuszony, bo sami przyznacie, że pięć złotych za parking pod cmentarzem w Lesznie, nawet jeśli pojawiła się tam Matka Boża, to jest rozbój i gradobicie w jednym.
 
- Posłuchaj dziadu – rzekłem spokojnie – jestem z gazety i zaraz zrobię ci zdjęcie, a potem opiszę co ty tutaj wyprawiasz. Potem umieszczę to zdjęcie na pierwszej stronie gazety, którą znają w pięciu okolicznych powiatach. Jak będziesz wtedy wyglądał? I jeszcze jedno – ciągnąłem – nie wstyd ci, że tu się Matka Boża z Chrystusem Emanuelem na sęku pokazuje, a ty na tym biznes robisz?! Nie wstyd ci?!
 
Zbladł. – No dobra – wyszeptał – to niech pan nie płaci
 
- Ja myślę! Gadaj mi tu zaraz co wiesz o tym cudzie.
 
Okazało się, że cud pojawił się po nagłej śmierci miejscowego księdza prałata, osoby wielce szanowanej przez parafian, oraz znanej i lubianej także w najbliższych okolicach. Ludzie, którzy kilogramami składali naręcza kwiatów na grobie księdza dobrodzieja zwrócili nagle uwagę, że na sąsiednim drzewie, na medalionie, jaki zwykle tworzy się po obciętym konarze pojawił się zarys postaci. Od razu stwierdzono, że to Matka Boża z dzieciątkiem na ręku i taka wersja cudownego zjawiska poszła w świat.
 
Zostawiłem parkingowego jego własnemu losowi i ruszyłem na spotkanie nieznanego. Już od bramy cmentarnej widać było obsypany kwiatami i wieńcami grób księdza. W kierunku mogiły zmierzały grupki ludzi, przeważnie starszych. Obok stosu świeżych kwiatów, w który zamieniła się mogiła w czasie ostatnich dni stał wysoki dąb. Wokół drzewa paliły się lampki i znicze, leżało tam trochę kwiatów. Ludzie stali i patrzyli.
 
- To nie Matka Boska jest – usłyszałem głos – to jest ojciec Kolbe. Jak żywy. O tam go widzę! W pasiaku stoi.
 
Odwróciłem się, ale nie zauważyłem kto z obecnych zobaczył na medalionie świętego Maksymiliana Kolbe.
 
- To jest papież – mówię wam – szeptała jakaś ubrana z miejska pani – do dwójki młodych ludzi, którzy stali obok niej i uśmiechali się znacząco – na pewno papież.
 
- A może powie pani który – gderliwie zagadał jakiś gość, co ani chybi był bezbożnikiem, a może nawet komunistą, bo tak jakoś wyglądał, jak towarzysz Dzierżyński w cywilnych ciuchach – bo właśnie nowego wybrali!
 
Miejska paniusia, która najpewniej przyjechała na cud z samej Warszawy nawet się na niego nie obejrzała. Postałem chwilę przy tym cudzie. Popatrzyłem w górę na rozmazane plamy w kolorze pasty, którą zwykle smaruje się okaleczone drzewa, zrobiłem zdjęcia i ruszyłem na parking. Droga biegła nieco ku dołowi i pięknie było widać na niej kolejnych złaknionych cudownego zjawiska, jak wędrowali w pokorze do grobu księdza prałata i cudownego wizerunku na drzewie.
 
Kiedy szedłem do bramy zauważyłem kobietę pchającą wózek inwalidzki. Na wózku siedziała dziewczynka dotknięta jakąś potworną dysfunkcją i patrzyła w niebo, na przepływające obłoki. Na moje oko był to syndrom Kornelii De Lanche, ale mogę się przecież mylić. Matka dziecka pchała wózek powoli, bo paliła przy tym papierosa i rozglądała się wokoło, jakby kogoś szukała. Minąłem je i poszedłem dalej.
 
Na parkingu Ivan Komarenko ściągał haracz od jakiegoś faceta z brodą, który wysiadł z forda Mondeo. Nie zauważył jak wsiadam do samochodu.
 
Pojechałem do domu i napisałem o tym cudzie, napisałem co widziałem i co mi się przydarzyło. Po prostu wszystko. Następnego dnia zaniosłem ten tekst naczelnemu. Przeczytał, popatrzył na kartkę, potem na mnie, a potem jeszcze raz na kartkę i powiedział – to się nie nadaje. To jest o cudzie? Tu w ogóle mistyki przecież nie ma. Nie puszczę tego. Rób ty już lepiej te kryminały.
 
I zamiast reportażu o cudzie dał w to miejsce sprawozdanie z otwarcia wiejskiej świetlicy gdzieś na krańcach powiatu.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości