coryllus coryllus
501
BLOG

Pan Samochodzik i lista Wildsteina (3)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 12

Każdy człowiek przeżywa takie chwile, kiedy to jasno dociera do niego, że jest zupełnie sam. Wie, że nie może oczekiwać znikąd pomocy, a ci których uważał za wypróbowanych przyjaciół gotowi są wbić mu nóż w plecy, a najlepszym razie usunąć się w cień w godzinie próby. Nie są to wbrew pozorom okoliczności smutne, dla ludzi zahartowanych i silnych sytuacja taka ma właściwości oczyszczające. Oto złudzenia poszły precz i wszystko stało się jasne. Wiadomo kto jest kim i czego się można po kim spodziewać.

 
Przybycie Karen Petersen do zamku było dla pana Samochodzika takim właśnie oczyszczeniem. Od początku, kiedy tylko zobaczył, jak wysiada z samochodu asekurowana przez tego wypicowanego gnojka Baturę, wiedział Tomasz Samochodzik, że jego najwierniejsza przyjaciółka przybyła tu po to, by grać przeciwko niemu. Wiedział i nie martwił sie tym.
 
Trzeba wspomnieć o tym, że relacje pomiędzy Karen i panem Samochodzikiem były szczególnego rodzaju. Zacznijmy od tego, że były to relacje bardzo głębokie i oparte na najtrwalszym fundamencie na jakim wspierać mogą się sprawy pomiędzy kobietą a mężczyzną – na niespełnieniu.
Nigdy, nawet w chwilach gdy emocje pomiędzy nimi wibrowały, jak powietrze wewnątrz bijącego dzwonu nie było mowy o żadnym teges śmeges.
 
Stąd właśnie Karen i pan Samochodzik mogli mieć do siebie pełne zaufanie i całkowicie na sobie polegać w sprawach zawodowych. Porozumiewali się łatwo za pomocą spojrzeń i gestów, mówili do siebie mało, bo wszystko było już dawno powiedziane. Ludzie wokół nich byli przeważnie mniejsi, brzydsi i głupsi. Nie było więc sensu się nimi zajmować. Przy tym wszystkim rywalizowali ze sobą, ale właściwie tak naprawdę to rywalizowali tylko raz – przy sprawie Templariuszy. Później nie było już o tym mowy.
 
Dziś, kiedy Karen wysiadła z samochodu Batury, jasnym się stało, że wszystko co piękne i prawdziwe przemija. Tomasz bez wstydu i zażenowania zaprosił Karen i Baturę do swojego pokoiku w podziemiach. Waldek nie mógł powstrzymać rozbawienia oglądając tę nędzę, a Karen usiadła na łóżku z takim spokojem, jakby była w Burg Hohenschwangau w gościnie u Ludwika II króla Bawarii.
 
- Nie mam cię czym poczęstować Karen – powiedział pan Samochodzik, a ona uśmiechnęła się ciepło, bo siermiężna nędza, w której zawsze żył i którą znosił z godnością i spokojem fakira wzruszała ją i bawiła jednocześnie.
 
- Nie przyjechałam tu na poczęstunek Tomaszu – powiedziała – musimy omówić pewne intehesy, o któhych wspomniał ci już Waldemah.
 
W tym momencie Batura ujął dłoń Karen i ucałował ją czyniąc tym samym gest tak błazeński i operetkowy, że gdyby zrobił to dawniej Karen dałaby mu chyba w pysk, albo przynajmniej ofuknęła. Ona jednak nic nie powiedziała i nic nie zrobiła.
 
- Przeleciał ją jak nic – pomyślał pan Samochodzik – a to gnojek! Zrobiło mu się niewymownie przykro, ale nie dał tego po sobie poznać i powiedział tylko – mów Karen, słucham.
 
- Powiem wphost. Szykujemy dla Mahczaka ciepłą posadkę w jednej z ważnych unijnych sthuktuh. Zależy nam żeby to był właśnie on, ale nie można go tam tak po prostu przywieźć w teczce, te czasy się skończyły. Mahczak ma dużą konkuhencję bo każdy chce mieć tam swojego człowieka. Można jednak pokonać konkuhentów, trzeba tylko wiedzieć jak. Języczkiem u wagi jest młody H. To whażliwy i sentymentalny młodzieniec z któhym się przyjaźnię. Jeśli otrzyma od nas pewien phezent, który będzie miał phócz wartości matehialnej także duży ładunek emocjonalny, pomoże nam ustawić Mahczaka na właściwym miejscu. Czy już tehaz hozumiesz Tomaszu?
 
- My – zapytał pan Samochodzik – mówisz o sobie „my”???? Kogo masz na myśli Karen???? Siebie i tego farbowanego kotleta Baturę????
 
Waldemar szarpnął się, jakby chciał ruszyć w kierunku Samochodzika i się z nim rozprawić, ale był to tylko czczy gest. W obecności Karen nigdy nie pozwolił by sobie na takie kabotyńskie zagranie, bo wystawiono by go po prostu za drzwi, a na jego miejsce najęto innego, bardziej opanowanego człowieka.
 
- Dawniej nie zadałbyś mi tak głupiego pytania Tomaszu – powiedziała Karen
 
- Dawniej nie dałabyś sobie obśliniać dłoni przez napompowanych botoksem zoombi’ch.
 
- Jesteś okhopny – Karen była zadowolona – jak wszyscy mężczyźni. Waldemah jest przecież uhoczy.
 
Powiedziała to specjalnie, licząc, że Samochodzik, jako człowiek wolny i nie skrępowany żadnymi umowami ani konwenansem kopnie przynajmniej Baturę w tyłek po tych słowach. On się jedna powstrzymał.
 
- Co to znaczy „my” Karen – powtórzył
 
- „My” to znaczy „my” Tomaszu – Karen Petersen uśmiechnęła się – to musi ci wystarczyć.
 
- Na co liczysz? Że pozwolę wam podjechać tu ciężarówką i odłupać herb z bramy? Że będę to jeszcze dokumentował kamerą i opiszę w lokalnej prasie? Ostrzegam cię Karen, nie pozwolę, żeby cokolwiek, najmniejszy kamień, żadna cegła opuściły ten zamek! Guzik mnie obchodzi co będzie robił Marczak, dla mnie ten stary dziad może się już położyć do trumny. Jeśli zamierza jeszcze bawić się w unijnego komisarza tym gorzej dla niego. I dla was także. Jeden telefon do prasy i Marczak jest skończony. Rozumiesz Karen? Skończony!
 
- Sądziłam, że z wiekiem zmądrzałeś – powiedziała – ale jej oczy mówiły co innego. Mówiły one mianowicie, że ona – córka kapitana Petersena cieszy się i wzrusza do łez widząc, że Tomasz Samochodzik nie zmienił się przez te lata ani na jotę.
Nie mogła mu jednak tego powiedzieć wprost. – Źle skończysz Tomaszu – dodała więc zupełnie innym tonem – źle skończysz, a ja nie będę mogła ci pomóc. Żal mi cię. Pamiętaj, że przeciwstawiasz się nie jakimś tam Kozłowskim, nie Fantomasom i Czarnym Frankom, ale nam Tomaszu. A „my” to bardzo, bardzo dużo.
 
- Jedziemy – rzuciła w kierunku Batury, a ten podbiegł do drzwi pokoiku i otworzył je  gestem źle wytresowanej małpy.
 
Kiedy wyszli Samochodzik, który nie był na tyle głupi, żeby lekceważyć przestrogi Karen zaczął sprzątać swój pokoik, przygotowywać sobie obiad i gotować wodę na herbatę. Podśpiewywał przy tym z cicha, a robił to wszystko, żeby zagłuszyć strach. Tak, tak. Po wizycie Karen Petersen Tomasz Samochodzik przestraszył się nie na żarty.
 
Po obiedzie wyszedł z łopatą na dziedziniec i skierował się ku wschodniej stronie murów, tam gdzie były one najbardziej zrujnowane. Zatrzymał się przy wielkiej, jakby wygryzionej przez gigantycznego potwora szczelinie i zaczął odgarniać żwir i kamienie tuż przy grubym średniowiecznym murze. Wkrótce natrafił na wieko drewnianej skrzynki. Niewielkiej, na oko mogła mieć ta skrzynka niecały metr długości. Samochodzik wykopał ją ujął pod pachę i wrócił z tym bagażem do siebie. W pokoiku położył skrzynkę na wymiecionym do czysta stole i otworzył ją. Stał przez chwilę i oglądał zawartość drewnianego pudła, a potem powiedział do siebie – cholera, nigdy przecież tego nie robiłem. Po chwili jednak dodał – ale przecież nie robiłem w życiu jeszcze wielu rzeczy, choć jestem już stary i czas najwyższy to zmienić.
 
Jego głos odbił się od sklepienia izdebki i pan Samochodzik ujął mocno w dłonie zawartość pudełka, a następnie podniósł ją do góry. Był to zwykły myśliwski bok produkcji radzieckiej jeszcze. Spośród innych egzemplarzy tego typu dostępnych na rynku wyróżniał się on jednak tym, że miał obydwie lufy oberżnięte piłą do metalu mniej więcej w połowie długości. Jakby tego było mało obydwie były nieco rozdęte na końcach co nadawało broni śmieszny wygląd starej, pirackiej strzelby. W pudełku prócz boka znajdowała się także amunicja. Ze czterdzieści sztuk. Była to amunicja myśliwska, dawno już wycofana z użycia ze względu na straszliwe spustoszenia jakie czyniła wśród zwierząt, które znalazły się w jej zasięgu. Cóż to było? W drewnianym pudle leżało obok siebie czterdzieści zapomnianych przez Boga i ludzi loftek na wilki.
 
- Muszę skontaktować się z Frankiem – pomyślał Samochodzik
 
Franek był oczywiście tym Czarnym Frankiem, z którym pan Samochodzik zetknął się niegdyś na Jezioraku. Wtedy Franek przewodził młodocianemu gangowi, ale dzięki dydaktycznej działalności Samochodzika zszedł ze ścieżki zła i postanowił być dobry. Zaczął chodzić do szkoły i czytać książki, ale jak to się często zdarza neofitom zaczął czytać te książki zbyt dokładnie. Myślał potem długo nad tym co przeczytał i zadawał nauczycielom różne pytania. Raz na przykład przeczytał książkę o Katyniu. Niby nic, prawda? A jednak! Po kilku pytaniach zadanych nauczycielowi okazało się Franek nie może kontynuować dalej kariery technika budowlanego i najlepiej dlań będzie rozpocząć zaszczytny obowiązek służby ludowej ojczyźnie.
 
Wojsko odbębnił Franek w komandosach w Bielsku Białej. Tam nauczył się wielu potrzebnych w życiu rzeczy i trochę się rozpił. Nie wrócił już nigdy do Warszawy, imał się najróżniejszych zajęć, najczęściej balansując na pograniczu prawa, ale jakoś udawało mu się nie pójść do więzienia. Trafił w końcu na Dolny Śląsk i tu zatrudnił się w składnicy drewna, która była własnością nadleśnictwa. Zabrał się za polowanie, ale po kilku latach pokłócił się z łowczym i wyrzucili go z koła. Został więc kłusownikiem. Wtedy właśnie spotkał go pan Samochodzik.
 
Kiedy Franek dowiedział się, że Tomasz będzie mieszkał sam w starym zamku, podjechał do niego kiedyś swoim rozklekotanym ruskim łazikiem i wprosił się na kawę. Poczekał aż się ściemni i przyniósł do samochodzikowego pokoiku znaną nam już skrzynkę.
 
- Niech pan to przyjmie panie Tomaszu – powiedział – w życiu nigdy nic nie wiadomo.
 
Samochodzik wzbraniał się, ale w końcu wziął ten kłopotliwy prezent i zakopał go pod murem we wschodniej części zamku. Teraz przyszła pora by zapoznać się bliżej z prezentem od Czarnego Franka.
CDN
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości