coryllus coryllus
6417
BLOG

Śledztwo w sprawie śmierci św. Andrzeja Boboli

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 13

 Wśród opisów męki i śmierci św. Andrzeja Boboli nie ma żadnego chyba, który analizowałby okoliczności polityczne tego zdarzenia. Mamy opisy naturalistyczne, pełne szczegółów kaźni, mamy jakąś zakonną parapsychologię, której autorzy zastanawiają, się kreśląc stronę za stroną, czy św. Andrzej był cholerykiem czy może sangwinikiem i jak to wpłynęło na okoliczności jego śmierci. Charakterystyczne dla tych opisów jest to, że wymieniają one wszystkich prawie czynnych przy kaźni Andrzeja Boboli zbrodniarzy, wymieniają także tych, którzy patrzyli na tę kaźń, ale nie ma tam ani słowa o ludziach, którzy – hipotetycznie choćby – mogliby takie zabójstwo zlecić. Wykładnia tych wydarzeń jest następująca: święty Andrzej zginął, bo znalazł się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie, ci zaś którzy go zabili to półdzicy kozacy, którzy chcieli wywrzeć zemstę na katolickim misjonarzu, apostole Pińszczyzny, duszochwacie, jezuicie, swoim największym wrogu. Interpretacja ta jest z zadziwiającą zgodą przyjmowana przez środowiska katolicki i prawosławne, które zgodnie na temat św. Andrzeja milczą, lub wypowiadają się o nim półgębkiem – katolicy, albo z wyrzutem – prawosławni. Ci ostatni czasem odżegnują się od św. Andrzeja gwałtownie, twierdząc – był kiedyś poświęcony temu artykuł w „Przeglądzie prawosławnym” - że Andrzej Bobola przymuszał prawosławnych do zmiany wyznania. Trudno nazwać to inaczej jak bzdurą, dodać też od razu należy, że hołd tej bzdurze oddają uniwersytety publikując artykuły o jezuickiej pobożności i jezuickiej misji, w których za każdym razem pojawia się wyrażenie „Kościół wojujący”. Oto Jezuici powrócili do formuły „Kościoła wojującego”, a przykładem tego jest właśnie działalność św. Andrzeja na Pińszczyźnie w czasie szalejącej tam wojny. W zasadzie mogliśmy się już przyzwyczaić do tego, że autorzy artykułów naukowych ignorują wymowę faktów odnosząc się właściwie wyłącznie do projekcji zawartych w pismach propagandowych z epoki, a także późniejszych, ale w tym akurat przypadku trudno jest przejść nad tym do porządku. O wojującym Kościele przeczytać możemy choćby w tomie „Humanitas i Christianitas w kulturze polskiej”, gdzie zamieszczono artykuł Justyny Dąbkowskiej-Kujko zatytułowany „Jezuicka paideia”. Swoboda z jaką autorka kojarzy te dwa słowa – jezuici i paideia jest dość szokująca, tym bardziej, że odnosi się do czasów w których zamordowano św. Andrzeja Bobolę, bo realizował on program „Kościoła wojującego”. I trudno tu doprawdy powstrzymać się od szyderstwa. Przynajmniej mnie jest trudno.

Mamy oto jedną z najbardziej odrażających i ciężkich zbrodni w historii Polski, zbrodnię tę próbuje się opisywać w sposób dalece niekompletny, a przy tym, w zależności kto opisuje – katolik czy prawosławny – relacja i komentarz wypełnione są skrajnymi, za każdym razem oszukanymi i mącącymi obraz emocjami. Do tego jeszcze mamy humanistów z wyższych uczelni, którzy o Boboli nie wspominają w ogóle, a jeśli już to w kontekstach takich jak ikonografia. Pytanie: kto zlecił zabójstwo św. Andrzeja nie pada nigdy. Podobnie jak nikt nie zastanawia się co takiego robił święty Andrzej w te majowe dni roku 1657 w okolicy Janowa Poleskiego. Wyjaśnienie, że prowadził misję wśród prawosławnych jest dalece nie zadowalające. I od niego właśnie zaczniemy nasze śledztwo. Od tego jakże prostego i przyjmowanego na wiarę stwierdzenia, a także od owej dziwacznej formuły „Kościół wojujący”.

Wśród stawianych jezuitom zarzutów na jednym z pierwszych miejsc umieszcza się zawsze ten dotyczący ścisłej współpracy z władzą kraju, na którym zakon prowadzi działalność misyjną i gospodarczą. Jezuici zaczynają od obłaskawienia ośrodków władzy, a dopiero potem ruszają w teren. I nie jest to nic dziwnego, albowiem są oni, zastosujmy tu tak lubianą przez uniwersytet formułę, na pierwszej linii frontu. Muszą więc zabezpieczyć sobie tyły. Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której jakieś zgromadzenie zakonne podejmuje działania w nieznanym i niebezpiecznym terenie bez porozumienia z administratorem czy nawet królem, który tam rządzi. Misja taka zakończyłaby się szybko wymordowaniem lub ekstradycją wszystkich zakonników. W stuleciach XVI i XVII, w czasie pierwszych jezuickich misji, wiele działań prowadzonych przez ojców w czarnych habitach kończyło się tak właśnie mimo porozumienia z władcą, jego sługami i sługami tych sług zarządzającymi terenami odległymi od metropolii, na których działać mieli jezuici. Świat był o wiele mniej przewidywalny niż dziś i o wiele łatwiej było o śmierć. Nawet w Polsce, która udzieliła jezuitom gościny, a ich misję wplotła we własną państwową doktrynę. Nawet tutaj dochodziło do dramatów, śmierci i męczeństwa, którego symbolem jest właśnie św. Andrzej Bobola.

Mamy więc władzę i jezuitów, którzy u boku tej władzy stoją, bo taka jest doktryna zgromadzenia. I można się oczywiście czepiać tej formuły jak czynią to ludzie pokroju Stanisława Obirka, ale warto brać pod uwagę realia epoki. Kto stanowił władzę na terenach południowej Białorusi, na Pińszczyźnie w czasach kiedy zamordowano św. Andrzeja? To ważne pytanie, na które niesłychanie trudno odpowiedzieć. W teorii władcą był król Polski Jan Kazimierz. Była to jednak tylko władza pobożnych życzeń, bo król miał w owym czasie na głowie sporo kłopotów ograniczających jego władztwo właściwie do tego obszaru, na którym stał jego namiot oraz namioty popierającej go armii. Trwał przecież potop szwedzki, wojna z którą królestwo borykało się od roku 1655, wojna będąca jedynie częścią katastrofy, która o mało nie zdruzgotała całej unii polsko litewskiej. Rozstrzygnięcie kwestii kto był władcą na Pińszczyźnie w maju roku 1657 nie będzie łatwe. Musimy zacząć od początku, czyli od wkroczenia Szwedów do Wielkopolski oraz na Litwę. Musimy przypomnieć sobie jaka była postawa szlachty w tamtych dniach i może wtedy uda nam się coś wyjaśnić.

Jak pamiętamy, kraj dobrowolnie poddaje się pod władzę króla Szwecji, czynią to nie tylko te województwa, które zostają przez Szwedów opanowane, ale także Ruś, gdzie stopa żadnego szwedzkiego wojownika nigdy nie stanęła. Kwestia ta nigdy nie została należycie wyjaśniona i nigdy nie dane nam było dowiedzieć się skąd wzięła się ta ugodowa, ta podła miejscami i zalatująca tchórzostwem postawa szlacheckiego narodu. Nie chodzi tu moim zdaniem o Jana Kazimierza, który objął tron po swoim bracie Władysławie IV, nie chodzi o jego braki, trudny charakter czy przykre nawyki. Chodzi o wielką politykę w formacie światowym. O politykę, którą ojcowie jezuici rozumieli doskonale, o politykę, którą naród szlachecki czuł swoim niezawodnym stadnym instynktem, o politykę, której istoty nie rozumieją za to ani historycy, ani pisarze z epok bliższych opisywanym czasom, ani tym bardziej współcześni publicyści. Chodzi z grubsza o to, komu będzie podporządkowana produkcja żywności i wydobycie metali w środkowej Europie, w dorzeczach Wisły i Odry, a także o to, dla kogo otworzą się szlaki handlowe na Morze Czarne. Chodzi także o to, czy wspomniane efekty uda się osiągnąć zachowując w całości Rzeczpospolitą polsko-litewską, czy może trzeba będzie ją zlikwidować, a na jej miejscu zorganizować coś innego.

Wśród zwolenników zachowania kraju w całości znajdują się jezuici, a wśród tych drugich arianie. Kwestia zaś zachowania bądź rozbicia kraju rozstrzygać się będzie w alkowie. Konkretnie zaś w tej alkowie, do której uda się wprowadzić jedną z córek Elżbiety Stuart. Nie wierzycie? Popatrzcie sami...

Ciąg dalszy w najnowszym numerze kwartalnika "Szkoła nawigatorów", który dostępny jest na stronie www.coryllus.pl 

 

 

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura