coryllus coryllus
4357
BLOG

Lokowanie produktu w filmie "Ostatnie takie trio"

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 82

W latach dziewięćdziesiątych karierę zrobił w mediach przymiotnik „kultowy”. Stosowano go do określania wybitnych lub po prostu odjechanych czyli wyjątkowo nieudanych filmów. Kiedy myślę o tym dziś, podejrzewam, że słowo to wylansowano po to, by dać zarobić Markowi Piwowskiemu, wybitnemu, opozycyjnemu reżyserowi, który zwalczał władzę komunistyczną dobrym humorem i zgrywą. No i nakręcił takie kultowi filmy jak „Rejs” czy „Uprowadzenie Agaty”. W zasadzie w latach dziewięćdziesiątych słowo „kultowy” nie znajdowało zastosowania do żadnych innych dzieł, poza filmami Piwowskiego. No i jakimiś kompletnie idiotycznymi, amerykańskimi produkcjami, takimi jak „Zły porucznik”. Aha, byłbym zapomniał, najwięksi koneserzy polskiego kina uważali, że creme de la creme kultowości to film „Hydrozagadka”, który jest lepszy nawet od „Rejsu”. Ja się do tych wszystkich ustaleń odnosiłem zawsze sceptycznie, „Rejs” obejrzałem raz w życiu i sądzę, że był to o jeden raz za dużo, „Hydrozagadki” nie mogłem znieść, ale miałem inny, kultowy film, o którym teraz opowiem. Był to film „Ostatnie takie trio”, który widziałem po raz pierwszy jako małe dziecko, puścili go w niedzielę przed południem i ja patrzyłem na ten obraz jak urzeczony. Oto wiejską drogą jedzie trzech muzykantów, którzy zmierzają na wesele, jeden ma bęben, jeden trąbkę, a jeden skrzypce. Przejeżdżają przez mostek i jeden z nich wywalił się na rowerze, o mało nie wpadł do wody. Coś tam gadają, ale jako dziecko nie bardzo rozumiałem o co im chodzi. Dialogi z tego filmu zacząłem smakować dużo później, kiedy byłem starszy. Są tak kretyńskie, że powinny stać się inspiracją dla wszystkich młodych reżyserów, można z nich czerpać garściami. Chodzi o to, że po drodze muzykanci spotykają tajemniczego faceta na motocyklu WFM, odzianego w bistorowe spodnie i czerwoną koszulę polo, który na nogach ma kryte sandały z czubem. Gość ten ma co do naszych bohaterów pewne plany i oni zgadzają się je zrealizować. Za wynagrodzeniem rzecz jasna. Oto mają zagrać na weselu pewien kawałek, rozpoznawalny dla panny młodej, która właśnie ma poślubić bogatego Amerykanina. Kiedy ona usłyszy muzykę, powinna się zorientować o co chodzi, wybiec z kościoła i popędzić przez pola ku ukrytemu za pagórkiem motocykliście, z którym odjedzie w siną dal. Kłopot jest w tym, że nie ma zgodności pomiędzy muzykantami co do tego przedsięwzięcia. I to jest właśnie oś intrygi. Cygan, grany przez Zapasiewicza, chce żeby panna młoda uciekła, a ten drugi, woli się nie wtrącać. Najmłodszy siedzi cicho i słucha co tamci gadają. Oczywiście, jak się domyślacie, sprawa kończy się dobrze, to znaczy źle, to znaczy ślubu nie było, bo dziewczyna zwiała, a bogaty Amerykanin został ze swoimi pieniędzmi jak ten kołek w płocie. Film „Ostatnie takie trio” od pierwszej do ostatniej sceny jest tak głupi, że nie można go nazwać inaczej jak tylko filmem kultowym. Bohaterowie prowadzą homeryckie dialogi, przypisują sobie cechy, o które trudno ich podejrzewać. Facet na motocyklu ma być uosobieniem męskiej, demonicznej siły, której nie mogą się oprzeć pieniądze Amerykanina, a wygląda jak przygłup co pożyczył wuefemkę od szwagra, żeby trochę poszaleć po pagórkach. No i generalnie nic tam nie pasuje do niczego. Amerykanina gra Żyd z Niemiec, który często był pokazywany w polskich filmach, bo miał odpowiedni wygląd, a cygańskie emploi Zapasiewicza to sposób na zdobycie pierwszej nagrody w konkursie parodii.

Jest tam jednak jedna rzecz, naprawdę godna uwagi. Oto kiedy muzykanci siedzą w stodole i czekają na imprezę tłem ich rozterek nie jest bynajmniej sieczkarnia czy wialnia, tym tłem są wysokie stosy skrzynek z coca colą. Tak właśnie, z coca colą. W roku 1976 było jeszcze trochę coca coli w sklepach i można było ją normalnie kupić, ale już coraz rzadziej. No, a tu, w filmie o wiejskim weselu mamy tego specjału mnóstwo, a muzykanci raczą się nim bez opamiętania. W pewnym momencie zaczynamy się zastanawiać, czy oni nie bredzą tak strasznie właśnie przez tę coca colę, którą bez przerwy piją, czy ten film nie jest zapowiedzią końca epoki Gierka, a władza nie chciała nam w ten sposób powiedzieć, że oto obywatele czym się kończy nadużywanie coca coli, zidioceniem się kończy, gadaniem głupstw bez opamiętania się kończy. Dlatego właśnie koniec już z tą berbeluchą, od następnego roku kartki na cukier i „złota rosa” do picia, dostępna w sklepach „Społem”. No, ale wracajmy do filmu. Nie wiem jak sobie scenarzysta Mularczyk wyobrażał wesele z takim instrumentarium – bęben, skrzypce, trąbka – ale może po prostu miał małe pojęcie o muzyce. Oddać mu trzeba, że próbował zbudować w obrazie nastrój niesamowitości i napięcia. I byłoby mu się udało, gdyby nie coca cola. Kiedy oglądałem ten film po raz drugi coca coli w sklepach już nie było i „Ostatnie takie trio” zaczynało zamiast wiochą i programową nędzą, zalatywać egzotyką. Po trzecim razie film nabierał niewidocznych wcześniej barw i stawał się dla mnie, trochę już starszego, niezwykle atrakcyjny. Nie przeszkadzało mi wcale, że pannę młodą gra Szczepkowska, bo stała tam ta coca cola w skrzynkach, a muzykanci korzystali z tego dobra swobodnie i bez ograniczeń, jak to na amerykańskim weselu.

Po co ja to wszystko piszę, spyta ktoś. To proste, żeby jeszcze raz przypomnieć sukces Toyaha i jeszcze raz poszydzić troszkę z organizatorów festiwalu „Unsound”. Którzy zaprosili do Krakowa gościa z basetlą, organkami i bębenkiem, a całość zapowiedziana została jako najfantastyczniejszy koncert świata, który nie dość, że sam w sobie niezwykły, to jeszcze do tego odbędzie się w kościele i będzie, a jakże, kultowy. Potem przyszedł Toyah i imprezę odwołał, zupełnie jak gość w sandałach wesele, a oni przenieśli ją gdzie indziej. I tam w tym nowym miejscu okazało się, że jak do koncertu nie doda się paru skrzynek coca coli to z całego tego satanizmu nici. Bida panie i wuefemka szwagra zapalana na pych. A wszystkie, panie artyści, w krytych sandałach na scenę wchodzą i groźnie palcami w tych sandałach ruszają. Tak to mniej więcej opisał „Guardian”, tyle, że w języku obcym, amerykańskim, a my już wiemy co się dzieje jak amerykański język próbują lansować u nas, jeszcze do tego bez coca coli. Przyjeżdża gość na motorze, dogadany z muzykantami i kradnie show. I co wtedy? Wtedy Małgorzata Płysa może powiedzieć prasie; nasi prawnicy pracują nad sformułowaniem pozwu. Niech pracują, nauką i pracą ludzie się bogacą. Myślę, że należy dokręcić drugą część do filmu „Ostatnie takie trio” i tam wpleść wypowiedź Płysy. Mogło by być na przykład tak: panna młoda zwiewa z tym kolesiem w sandałach, oburzony zaś Amerykanin, niespodziewanie dla samego siebie wyciąga zza pazuchy telefon komórkowy (jest rok 1976, idę do pierwszej klasy szkoły podstawowej), ludziska zwiewają gdzie pieprz rośnie i chowają się w stodole za tymi skrzynkami z colą, bo to co on trzyma w garści jest nie do pojęcia. Tylko Cygan z kumplami stoją twardo i zadają szyku. No i on, ten Amerykanin, znaczy, mówi do słuchawki: piiiiiiiii, piiiiiiiiiiii, piiiiiiiiiii, piiiiiiiiiii.....pracuj....piiiiiiiiiiiiii....nad...piiiiiiiiiii....sformułowaniem.....piiiiiiiiiiiiiii...pozwu.......piiiiiiiiiiii... Płysa. A potem ostatnie takie trio zaczyna grać melodię z filmu „Hydrozagadka”. Dobre, co nie....?

 

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura