coryllus coryllus
2273
BLOG

Hipolit Korwin Milewski i traktat wersalski

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 14

Wczoraj niespodziewanie dla samego siebie dowiedziałem się po co wydajemy te wspomnienia. Po co wracamy do ludzi takich jak Edward Woyniłłowicz i Hipolit Korwin Milewski, a także ksiądz Marian Tokarzewski. Myśl ta spłynęła na mnie niczym tajemniczy obłok, w trakcie gdy oglądałem zalinkowany mi przez jednego z czytelników fragment programu, który prowadził Pawlicki, gośćmi była jakaś banda półinteligentów, co się zgłaszała do odpowiedzi wyciągając w górę dwa palce, a gwiazdami mianowano Sumlińskiego i Rabieja. We fragmencie tym Rabiej na szczęście milczał, a ja przypomniałem sobie, że on cholera, jak mieszkał w akademiku, musiał tlenić włosy, bo miał białe, a teraz przestał i jest szatynem. No, ale nieważne. Gadał Sumliński i gadał jak natchniony, o tym, jak to przejechał tysiące kilometrów tras i rozmawiał z ludźmi i ludzie ci skarżyli mu się na stan państwa, który jest opłakany, bo przez 8 lat rządziła PO. Ja się oczywiście z treścią przemówienia Sumlińskiego zgadzam, nie zgadzam się jedynie z formą oraz z samym Sumlińskim, który jest człowiekiem tak skrajnie niewiarygodnym, jak Rabiej kiedy tlenił sobie włosy. Teraz mała dygresja. Na targach we Wrocławiu podeszła do mnie pewna stała czytelniczka i zapytała co ja mam do tego Sumlińskiego. Powiedziałem, co mam, to znaczy, że nie mogę serio traktować człowieka, który przepisuje całe akapity z cudzych książek. Czytelniczka machnęła ręką i rzekła – ach, tylko to….

Tak, tylko to. Jak zauważyliście może, druk wspomnień, które tu prezentujemy spotyka się z rozmaitymi reakcjami. Często ludzie doszukują się w nich nieścisłości i czasem jakieś drobne znajdują, co nieraz jest powodem do rozdmuchiwania krytycznych ocen tych naszych biednych książek. No, ale jeśli idzie o takiego Sumlińskiego, wszystko jest jak widać w porządku, mimo jawnych nadużyć. One bowiem są nieważne wobec ogromu spraw do załatwienia, które wziął na siebie Sumliński. Szczególnie zaś wobec zdemaskowania Komorowskiego, wobec tych rozmów z robotnikami, górnikami, hutnikami z pozamykanych zakładów, którzy patrząc prosto w niewyspane oczy pisarza Sumlińskiego mówili zdławionym głosem – co robić, panie Wojciechu, co robić. On zaś z troską poklepywał ich po ramieniu i mówił – będzie dobrze, będzie dobrze, rozprawimy się z tą swołoczą. To jest niezwykle ujmujący sposób na zdobycie sympatii widza i czytelnika niewyrobionego. A tylko tacy są dziś w cenie, to jest oczywiste i tylko takim daje się szansę, bo wiadomo, że pozostaną na zawsze we władzy tego, kto im tę szansę ofiarował. Podobnie jak Sumliński na zawsze pozostanie we władzy tego, kto mu kazał przepisywać Chandlera. My zaś, żeby wystąpić z jakąś krytyką i uniknąć oskarżeń, o to, że jesteśmy po stronie PO i w ogóle ludzi, którzy niszczyli Polskę i nie chcą jej odbudowy, ludzi, którym nie podoba się film Smoleńsk, jakże przecież demaskatorski, musimy mieć jakieś karty w ręku. No i mamy. A nie dość, że mamy to jeszcze kładziemy na stół. To nic, że tamci mają telewizję i media i tych wszystkich niezwykle dynamicznych sprzedawców-oszustów, gotowych na zawołanie płakać nad losem wdów i sierot. To wszystko nie ma żadnego znaczenia, albowiem my tutaj przywołujemy ludzi, którzy mówili jasno i klarownie o co im chodzi, a wypowiadali się wyłącznie w imieniu własnym, reprezentowali zaś klasę, która już nie wróci, mam na myśli klasę w sensie społecznym i klasę jako cechę osobowości. Czegoś takiego już nie będzie. Laboratoria cybernetyczne dozorowane przez kosmitów w ludzkim ciele już o to zadbają. Fabryka plastikowych Raymondów Chandlerów, Trumanów Capote, patrzących z bezbrzeżnym współczuciem w oczy swych ofiar, fabryka blaszanych psów Cywilów i wykonanych w technice wtryskowej ekspertów z różnych dziedzin pracuje pełną parą. Publiczność jeszcze jest autentyczna, ale gołym okiem widać, że na taśmę wchodzą już prototypy publiczności, pakowane po 10 sztuk, w zależności od poglądów. Na jednej paczce napisane jest – ekstremiści prawicowi, na innej z czerwoną gwiazdą na wierzchu – ekstremiści lewicowi. Wystarczy rozpakować, podłączyć do prądu i świecą jak lampki na choince. A nie dość, że świecą to jeszcze gadają. Ktoś powie, że to żadna nowość, już w dawnych czasach przecież planowano w ten sposób różne wydarzenia. Przed trybuną siedziało dwóch oznaczonych w instrukcji jako radykał I i radykał II, a kątach kryli się ich koledzy o kryptonimach spolegliwy pierdoła I i niczego nie rozumiejący gamoń III. Na znak dany ręką wszyscy zaczynali coś mówić, jeden przez drugiego. Dziś zmieniła się tylko oprawa eventów.

My jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że nasza historia obfituje w postaci spoza obrębu opisanej tu fabryki. Tak więc naszym, mam na myśli Polaków, idolem literackim nigdy nie był człowiek pokroju Henry’ego Mortona Stanleya, ani nawet Egona Erwina Kischa, coś tam próbowali mącić tym Żeromskim, tak jak dzisiaj Sumlińskim, ale to jest beznadziejnie słabe i zdechnie samo. Nawet jak Pawlicki będzie to reanimował metodą usta-nos. My wracamy do korzeni, czyli do opisów wydarzeń i okoliczności dokonywanych ręką ludzi, którzy stali obok, a czasem wręcz w samym ich środku i wszystko widzieli na własne oczy. A do tego mieli tyle niezależności i tyle poczucia wolności w sercach, że wrażenia nie robił na nich nawet baron Maurycy Rotschild. Zapraszam do lektury.

Zostawiam Wam jeszcze dla rozrywki fragment omawianego nagrania, tak dla porównania i sprawdzenia zawartości cukru w cukrze.


https://www.youtube.com/watch?v=-HxzUp4Fp8E


A teraz już Hipolit:


Wiosną 1919 r. przebywał w Paryżu u swojej matki p. Klementyny hr. Alfred Tyszkiewicz, ordynat na Birżach w Kowieńszczyźnie, ten sam, który na samym początku wojny uroczyście mnie zapytywał, „jakim jest obowiązek dobrego Polaka?’’ Powróciwszy do kraju przed końcem wojny „dobry Polak” przeistoczył się na doskonałego Litwina i chciał pomimo zajętego przeze mnie jaskrawo antylitwomańskiego stanowiska czy właśnie dlatego, wciągnąć mnie do swojej akcji. Po kilkakrotnych wizytach otrzymał w końcu ode mnie zgodę na spotkanie się na wspólnym śniadaniu z jego kolegami, jako naówczas jeszcze niegłośnymi przedstawicielami Kowieńskiej Taryby: p. Iczasem i p. Waldemarasem. Zgodziłem się, aby choć raz się dowiedzieć, „co oni mają w żołądku”. O p. Iczasie wiedziałem, że niby adwokat przy wiejskich sądach pokoju, był przed wojną posłem do Dumy Petersburskiej od Ziemi Kowieńskiej. P. Waldemaras zaś, nauczyciel gimnazjalny, kurlandzki Łotysz, przerobił się na Litwina. Znalazłem obu ludzi dosyć wulgarnej powierzchowności, zresztą przyzwoitych, bardzo słabo mówiących po francusku a doskonale po polsku. Toteż w tym języku toczyła się cała nasza rozmowa. Tylko dzięki (dobrze znanej każdemu, który w życiu praktykował chłopa „in genere”) psychologii chłopskiej w ciągu przeszło godziny nie mogłem z nich wyśrubować, jak oni właściwie widzą w przyszłości stosunek swego kraju do Polski. Przyparci do muru ciągle się wykręcali tym, że ich program jest jasno wyłożony w deklaracji już wydrukowanej, którą zamierzają złożyć kongresowi pokojowemu; w końcu zatem oświadczyłem im, że żadnej opinii osobistej wypowiedzieć nie mogę, nim się z tym programem nie zaznajomię, i wziąwszy od A. Tyszkiewicza obietnicę, że mi go prędko dostarczy, z tymi panami się pożegnałem.

Program ten został mi dostarczony tegoż dnia. Po dwóch stronicach rozmaitych amplifikacyj, naszpikowanych, jak ci panowie zwykli, wielce wątpliwymi twierdzeniami natury historycznej lub etnograficznej, doczytałem się takiego ustępu: „Le peuple lithuanien repousse toute idée d‘un lien politique quelconque avec la Pologne” (naród litewski odrzuca wszelką myśl jakiegokolwiek związku politycznego z Polską).

Sapienti sat. Wziąłem natychmiast za pióro i napisałem do p. Alfreda Tyszkiewicza w stanowczych wyrazach, że ponieważ wie doskonale, iż Litwa litwująca sama przez się może mnie interesować tylko jako część nierozdzielna Państwa polskiego, to proszę go nadal uważać mnie za zupełnie obcego wszelkim jego staraniom w interesie Litwy Kowieńskiej. Zaraz po otrzymaniu tego listu p. ordynat Tyszkiewicz przyjechał do mnie koło 9 wieczorem. W pierwszych słowach naszej rozmowy nie mniej stanowczo prosiłem go, by więcej tego przedmiotu ze mną nie poruszał, jednak prawdopodobnie, ażeby zaznaczyć, że ta różnica zdań nie powinna wpłynąć na nasze stosunki osobiste, siedział u mnie do 12 w nocy, opowiadał mi różne swoje przygody między latem 1914 r. a obecnym naszym spotkaniem w Paryżu, a między innymi jeden szczegół, który wart wspomnienia jako dobrze cechujący rolę i nadzieje Żydów w wojnie wszechświatowej.

Jeszcze przed zawieszeniem broni p. A. Tyszkiewicz w przewidywaniu, że Niemcy będą musieli kraj opuścić, a Rosjanie go nie zajmą, opracował projekt współżycia czterech głównych nasz kraj zamieszkujących elementów: polskiego, białoruskiego, litewskiego i żydowskiego. Zakomunikowawszy swój elaborat kilku przedstawicielom każdej z trzech chrześcijańskich grup, udał się także do pewnego rabina, uchodzącego za bardzo wpływowego pośród wileńskiego żydostwa, którego nazwiska w tej chwili sobie nie przypominam1. Mędrzec Izraela, któremu odczytał cały swój memoriał, gdy skończył czytanie, powiedział mu z tą zewnętrzną proroczą powagą, którą kiedyś tak wyśmienicie sobie przyswajał sławny aktor Żółkowski w sztuce „Żydzi”, mniej więcej dosłownie: „Wszystko, co pan graf mi przeczytał, może być bardzo interesujące z punktu widzenia teoretycznego; ale z praktycznego ja sądzę, że to żadnego skutku mieć nie może. Kiedy pan graf pofatygował się wniknąć w rozmaite fazy tej wielkiej wojny, w jej przebieg i w jej rezultaty, to mógł się już przekonać, że walczyły między sobą i wzajemnie się wyniszczały rozmaite narody i państwa chrześcijańskie, ale prawdziwymi triumfatorami będziemy bez wątpienia my. I my także pomyśleliśmy o przedmiocie, który pana grafa interesuje, i mamy nasz własny plan. Ale on się od pańskiego bardzo różni.”

Epilog tego incydentu z panami litwomanami był dla mnie nieoczekiwany. Nazajutrz rano po wizycie p. Tyszkiewicza wpadł do mnie wzruszony i gestykulujący wyżej wspomniany p. mecenas Krzyżanowski (obecnie senator), człek natury demonstracyjnej, zaczął gorzko mi wymawiać, żem raptem „starybiał” i że o moich niby „intrygach” z paczką litwomańską dowiedział się od pp. Paderewskich. Nietrudno mi było go uspokoić, lecz domyśliłem się zaraz, że całą plotkę zawdzięczam nie komu innemu jak p. Alfredowi Tyszkiewiczowi; który ciągle łaził do p. Paderewskiego, a ten go przyjmował i z nim konferował, nie rozumiem dotychczas dlaczego i po co; chyba nie dlatego tylko, że pan hrabia ordynat? A w parę godzin potem wpadł do mnie Ludwik Górecki z formalnym poleceniem od swojej ciotecznej siostry p. Marii Mickiewiczówny. Panna Mickiewiczówna poleciła mu ostrzec mnie, że p. Paderewski dowiedział się o moich litewskich „intrygach”, że uważa je za rodzaj zdrady, jest wielce na mnie oburzony i dlatego niby życzliwa mi p. Maria koniecznie radzi, abym słownie czy listownie się „usprawiedliwił” przed oficjalnym przedstawicielem Polski.

Ponieważ wiedziałem, że p. Paderewski zna moją książkę: „Que faire de l‘est européen”, w której kwestia litewska i białoruska zajmują całych 70 stron i w której pretensje roszczone przez garstkę ambitnych półinteligentów w imię jednego i drugiego z tych plemion były traktowane z negatywną szczerością, na którą zdaje się żaden polski publicysta się nie zdecydował w takim stopniu jak ja, więc odpisałem p. Mickiewiczównie: że na żaden z doradzanych mi kroków się nie puszczę, bo wiem, że p. Paderewski mój dotychczasowy pogląd na kwestię litewską doskonale zna, że zna mnie także jako człowieka niezdolnego do przewracania w ciągu kilku dni podobnych politycznych koziołków, a zatem jeśli mnie posądza o taką raptowną zmianę frontu, to dlatego, że dla tych lub owych przyczyn życzy sobie w taką zmianę frontu wierzyć. I na tej odpowiedzi incydent się zakończył.

Nie mając właściwie nic do robienia w Paryżu po zlikwidowaniu incydentu z wydawcą mojej książki i z niedoszłym do skutku zaproszeniem na rzeczoznawcę przez Radę Ambasadorów, postanowiłem zaraz po podpisaniu Traktatu Wersalskiego powrócić do kraju.

Jak wiadomo, Traktat Wersalski, a raczej traktaty były podpisane na uroczystym posiedzeniu w Wersalu 29 czerwca 1919 r. Z tych traktatów jeden, główny, poświęcony zakończeniu wojny między Aliantami a byłym cesarstwem niemieckim jest dość znanym, abym o nim wspominał. Drugi zaś, specjalnie między państwami niby sprzymierzonymi, mianowicie Ententa z jednej strony, a Polska, Rumunia itd. z drugiej, był pod kilku względami dla nas Polaków niekorzystny, a pod jednym nawet upokarzający, bo przyznawał tzw. mniejszościom narodowym, właściwie Żydom, cały szereg przywilejów, które by wszelkie w rzeczywistości niepodległe państwa odrzuciły z oburzeniem, co też zrobiła Rumunia; gdyby bowiem był ściśle zastosowany w praktyce (na szczęście tak nie jest), to wszystkie polskie sądy i urzędy powinny by zachowywać szabas, posiadać język hebrajski, a raczej żargon żydowski na równi z polskim. I tu się mieści jeden szczegół, na którym się zatrzymam, bo zdaje się nigdy jeszcze nie był ogłoszony, a może mieć niemałe znaczenie dla historyków (prawdziwych) powstania Polskiego Państwa i zabójczego wpływu wywartego na nasze losy przez wszechświatowe żydostwo. Będąc już na wyjeździe, koło l lipca zaprosiłem na pożegnalne śniadanie panów Krzyżanowskiego, księcia Wł. Lubomirskiego i Ksawerego Orłowskiego. Mowa była prawie wyłącznie o dopiero co podpisanym Traktacie Wersalskim, o jego ciężkich dla Polski warunkach i o niepojętej dla wszystkich, szczególnie w porównaniu ze stanowczością rumuńskiego premiera p. Bratianu, ustępliwości naszych pełnomocników.

Wówczas Orłowski wystąpił z opowieścią, której prawie każdy wyraz dosłownie się wraził w moją pamięć, bo rzeczywiście była arcyciekawą. Kilka dni po zawieszeniu broni 11 listopada 1918 roku odwiedził Orłowskiego baron Maurycy de Rothschild, ambitny członek parlamentu światowo mu znany, i nie bez pewnej uroczystości mu oświadczył, że udaje się do niego jako do wybitnego członka Kolonii polskiej z ostrzeżeniem, które może mieć dla jego, Orłowskiego, ojczyzny duże znaczenie. Osobiście p. Rothschild, pamiętając, że aż do końca XVIII wieku Polska była najbardziej w Europie tolerancyjnym dla Żydów państwem, życzyłby sobie, żeby kwestia żydowska zupełnie nie była na Kongresie poruszana, lecz pozostawiona układom w samej Warszawie między obywatelami obu wyznań, mojżeszowego i chrześcijańskiego, które potrafią dojść do zgody. Ale ten pogląd nie jest wśród Izraela ogólnie przyjęty. Między chrześcijanami panuje przekonanie, że całe żydostwo na całym świecie jest absolutnie solidarne i w kwestiach politycznych maszeruje jak jeden człowiek. To jest wielki błąd: bo istnieje cały szereg zagadnień, co do których panuje między samymi Żydami wielka rozbieżność; np. w kwestiach socjalnych i ekonomicznych, on, Rothschild Żyd, i p. Lejba Trocki także Żyd, idą w zupełnie przeciwnych kierunkach.

Lecz jest jeden punkt, na którym rzeczywiście cały naród Izraela jest do ostatniego człowieka absolutnie solidarny, mianowicie kiedy idzie o honor Izraela. Np. w historycznej sprawie Dreyfusa bardzo mało Żydów dbało o to, czy jakiś p. Alfred Dreyfus będzie, czy nie będzie gnił dożywotnie na „Wyspie Diabła”. – Ale żaden Żyd na całym świecie nie mógł dopuścić, aby było sądownie przyznane i stwierdzone, że oficer Żyd może być zdrajcą swego munduru. Dlatego wówczas Izrael wystąpił rzeczywiście jak jeden człowiek i zwyciężył.

Otóż teraz występuje casus zupełnie analogiczny. Jeśli na Kongresie oficjalnym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej będzie (nie wymieniając nazwiska) ten „były od miasta Warszawy członek Dumy Państwowej Rosyjskiej”, który zyskał wszechświatowy rozgłos jako zajadły antysemita, to cały Izrael i p. Rothschild sam będą uważali taką nominację za policzek wymierzony w twarz całego ich narodu i stosownie do tego postąpią. Hrabia Orłowski powinien wiedzieć, że wpływy żydowskie na postanowienia Kongresu pokojowego są bardzo wielkie. Niechaj wie z góry i uprzedzi, kogo należy, że kiedy Polska będzie oficjalnie reprezentowana przez tego pana, to Izrael zastąpi jej drogę ku wszystkim jej celom, a one są nam znane. „Wy nas znajdziecie na drodze do Gdańska, na drodze do Śląska pruskiego i do Cieszyńskiego, na drodze do Lwowa, na drodze do Wilna i na drodze wszelkich waszych projektów finansowych. Niech pan hrabia to wie i stosownie do tego postąpi.”

Nazajutrz po podpisaniu Wersalskiego Traktatu zdarzyło się, że Orłowski spotkał się z tymże baronem Maurycym de Rothschildem w towarzystwie p. Filipa Berthelota, wówczas dyrektora, a dziś sekretarza generalnego przy Ministerstwie Spraw Zewnętrznych francuskich, u jakichś wspólnych przyjaciół i p. Rothschild prosto z mostu: „Hrabio Orłowski, czy pamięta pan naszą rozmowę w przeszłym listopadzie?” – „Pamiętam.” – „Otóż pan byłeś uprzedzony i nie możesz się skarżyć, że się stało to, co panu przepowiadałem: „ça y est”. „Nieprawdaż, Berthelot?” – Ale pan Berthelot się wykręcił tym, że tą częścią traktatu się nie zajmował.

Gdy Orłowski skończył swoją opowieść, zapytałem go: „A cóż, czy powtórzyłeś tę całą rozmowę z Rothschildem p. Romanowi Dmowskiemu?” – „Nie, bo to było bardzo drażliwe, ale uprzedziłem jego bliskiego przyjaciela Jana Żółtowskiego.” – O ile znam zacnego, ale do przesady delikatnego p. Jana Żółtowskiego, to musiał on tego polecenia nie spełnić. Zresztą pytanie, czy nawet uprzedzony i gotów do osobistego poświęcenia p. Dmowski mógłby z licznych innych względów usunąć się bez znacznej szkody dla sprawy. Tylko prawdopodobnie miałby się na ostrożności i uniknąłby pewnych antysemickich manifestacyj, które Żydów i ich Kongresowych szabesgojów jeszcze bardziej rozjątrzyły. – „W każdym razie uprzedzam ciebie, Ksawery, że ponieważ żadnego zastrzeżenia o poufnym charakterze swojej opowieści nie zrobiłeś, to ja jej przyznaję takie znaczenie historyczne, że zachowuję sobie prawo ją przy okoliczności rozgłosić.” – „A rozgłaszaj sobie, kiedy chcesz!”

Otóż i rozgłaszam.


Michał ze sklepu FOTO MAG napisał, że są u niego jeszcze następujące numery Szkoły nawigatorów

SN 2 – 34

SN 3 – 30

SN 4 – 21

SN 5 – 39

SN 6 – 22

SN 7 – 5

SN 8 – 19

SN 9 – 8

SN 10 – 24

SN 11 – 24

SN 12 – 17

SN 13 – 7

SN S – 19

To znaczy, że najbardziej poszukiwany nawigator, czyli brytyjski, nr 6, jest tam również.

Teraz ogłoszenia

Nasze książki, prócz Tarabuka, księgarni Przy Agorze i sklepu FOTO MAG dostępne będą w księgarni przy ul. Wiejskiej 14 w Warszawie, a także w antykwariacie Tradovium w Krakowie przy ul. Nuszkiewicza 3 lok.3/III oraz w księgarni Odkrywcy w Łodzi przy ul. Narutowicza 46. Komiksy zaś są cały czas do kupienia w sklepie przy ul przy ul. Przybyszewskiego 71 , także w Krakowie. Zostawiam Wam także link do elektronicznego indeksu naszych publikacji, który stworzył dla nas Pan Marek Natusiewicz. Prace są już ukończone i w indeksie są wszystkie nazwiska z naszych publikacji. Oto link:

http://www.natusiewicz.pl/coryllus/

Wszystkim serdecznie dziękuję za wsparcie naszego projektu komiksowego, który mam nadzieję, zostanie wydany już jesienią tego roku. Będzie to wielki album poświęcony spaleniu Rzymu w roku 1527. Do tej pory udało się nam zebrać ponad połowę środków potrzebnych na produkcję. Dziękuję wszystkim jeszcze raz za poświęcenie i wsparcie naszej sprawy.

Mam nadzieję, że do marca uda nam się zebrać całość. Oto numer konta

41 1140 2004 0000 3202 7656 6218

i adres pay pala gabrielmaciejewski@wp.pl

Wszystkich tradycyjnie zapraszam na stronę www.coryllus.pl

1) Bodaj późniejszy senator p. Rubinsztein, choć nie ręczę.


coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura