dzbytek dzbytek
344
BLOG

Ameryka wybiera nowy porządek polityczny świata

dzbytek dzbytek Polityka Obserwuj notkę 0

Amerykańskie wybory prezydenckie w roku 2012

Wybory w roku 2008 wyniosły do Białego Domu, tradycyjnej siedziby szefa władz wykonawczych najsilniejszego politycznie, ekonomicznie i militarnie państwa świata, Afro – Amerykanina, Baraka Obamę. Rzecz nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu, stała się faktem i przewartościowała postrzeganie Stanów Zjednoczonych, jako ostoi władzy „białego człowieka” w świecie. Bardziej na arenie międzynarodowej, niż w samej Ameryce Północnej. Zwycięstwo pierwszego w dziejach czarnego (w USA poza ww. terminem: Afro-Amerykanin, używa się oficjalnie także terminologii: biały, czarny, Latynos i Azjata mimo ich niejednoznaczności – zewnętrznie np. trudno odróżnić Koreańczyka od Meksykanina, nie mówiąc o potomkach rodziców odmiennych rasowo), było rezultatem fatalnych rządów Busha młodszego, wsławionego nie tylko tragicznymi w skutkach decyzjami inwazji Afganistanu i Iraku, ale także błędną polityką ekonomiczną, która doprowadziła finanse państwowe z nadwyżki budżetowej w czasach Clintona do liczonego w bilionach dolarów deficytu. Ostatni rok prezydentury Busha to rok załamania gospodarczego, bankructw szeregu wielkich banków i koncernów, narastającego lawinowo bezrobocia, spadku wartości mieszkań i domów obciążonych kredytami niemożliwymi do spłacenia przez większość najemców. Obama został poparty nie tylko przez czarnych, Latynosów i Azjatów, którzy stanowią w sumie około 25% całego społeczeństwa, ale także przez białą bezrobotną biedotę.

Wybory roku 2012 zostaną stoczone w odmiennej sytuacji. Czarny demokratyczny Prezydent USA dzięki szeregu działaniom, stosując instrumentarium finansowego wsparcia rządowego zbankrutowanych banków i przemysłu, wypróbowanych w czasach Wielkiego Kryzysu 1929- 1933 przez F. D. Roosevelta, powstrzymał proces pogłębiania się kryzysu, ale sytuacja ekonomiczna nie poprawiła się na tyle, aby zaczęło znacząco spadać bezrobocie, od trzech lat oscylujące około 9,0%. Biała biedota swoje niezadowolenie pokazała w wyborach uzupełniających do Izby Reprezentantów Kongresu, dzięki czemu opozycyjna Partia Republikańska zdobyła większość parlamentarną, co umożliwiło jej skuteczne blokowanie inicjatyw legislacyjnych administracji prezydenckiej.

Mimo trudnej sytuacji ekonomicznej, Partia Demokratyczna nie ma lepszego wyboru niż wspierać reelekcję swego dotychczasowego prezydenta. Barak Obama, mimo, że nie spełnił w pełni pokładanych w nim nadziei, okazał się sprawnym administratorem i zręcznym politykiem i jego szanse na kolejne cztery lata w Białym Domu są bardzo duże.

Odmienna sytuacja panuje w Wielkiej Starej Partii (GOP – Great Old Party) jak popularnie określana jest Partia Republikańska. Nie ma ona jednoznacznego przywódcy, a kontrkandydata Obamy w wyborach prezydenckich musi ona dopiero wyłonić w trakcie partyjnych konwentykli, w tzw. prawyborach, przeprowadzanych wśród członków Partii Republikańskiej i jej sympatyków, we wszystkich stanach USA.

Te prawybory są ważne dla obu partii, a i dla obserwatorów życia politycznego i społecznego Stanów Zjednoczonych, gdyż umożliwiają poznanie preferencji wyborczych – nie tylko wyłaniając kontrkandydata na urząd prezydenta, ale przede wszystkim rzucają światło na przesłanki ideowe i społeczne, którymi kierują się wyborcy. 

Partia Republikańska, partia Abrahama Lincolna, była do końca XX wieku partią zakotwiczoną w północnych stanach, silnych tendencjami antyrasistowskimi, ceniąca postawy równościowe i konserwatywne wartości tradycyjnej, patriarchalnej rodziny – tak jak jej podstawowa baza społeczna – robotnicy i urzędnicy wielkich miast: Chicago, Detroit, Nowego Jorku, górniczych miast Appalachów. Pod koniec XX wieku zaszły jednak ogromne zmiany ekonomiczne – jedne po drugim upadły wielkie zakłady produkcyjne i liczne kopalnie – skutek postępu technologicznego, ale także i relokacji wytwarzania do tańszych krajów „Trzeciego Świata”. „Białe kołnierzyki” – urzędnicy w biurach administracji i instytucji finansowych także w większości okazali się niepotrzebni – przegrali swoje miejsca pracy z komputerami i Internetem. Klasa średnia, przez ostatnie sto lat fundament amerykańskiej demokracji, musiała się albo przekwalifikować i zatrudnić w nisko płatnych zawodach – obsługi hotelowej, barów szybkiej obsługi – lub żyć z zasiłków i pomocy społecznej. Stanęli w obliczu konkurencji Latynosów i Azjatów o znacznie niższych materialnie oczekiwaniach. Partia Republikańska, podobnie jak w połowie XIX wieku, stała się partią protestu. W warunkach europejskich nazwalibyśmy ją partią socjalistyczną o tendencjach populistycznych, ale w Stanach Zjednoczonych słowo „socjalizm” jest kojarzone z nadmierną władzą państwa, wspierającego imigrantów i marnotrawiącego podatki na zatrudnianie licznej rzeszy rządowych urzędników. Niezależnie od nazwy, jest faktem, że protest społeczny narasta – jesienią 2011 jej przejawem były demonstracje głównie młodzieży przeciwko bankom tzw. ruch „Anty -Wall Street” (siedziba największej giełdy świata i największych amerykańskich banków)”. Jej artykulacją stała się także nowo powstała frakcja Partii Republikańskiej nazwana „herbatką’ („Tea Party” – od wydarzeń w latach osiemdziesiątych XVIII wieku, gdy to amerykańscy koloniści podjęli akcję niszczenia brytyjskich dostaw herbaty obciążonej wysokim cłem, nazwanych wyprawami na „herbatkę”). „Tea Party” jest wroga waszyngtońskiej elicie, podatkom, imigrantom, czarnym i żółtym, katolikom i Żydom, jajogłowym (tj. wykształciuchom) – właściwie wszystkim, co nie są biali i protestanccy.

Za swoistego ojca chrzestnego „herbaciarzy” uznany został kongresmen z Teksasu, Ron Paul, który, mimo że wybrany do Izby Reprezentantów z list Partii Republikańskiej, jest w opozycji do waszyngtońskiej elity władzy niezależnie od jej partyjnej afiliacji. W czasach republikańskiej prezydentury Busha głosował przeciwko wszystkim inicjatywom zwiększającym wydatki rządowe. Jego credo wyborcze sprowadzają się do trzech haseł: mniej rządu, zmniejszyć deficyt budżetowy, wycofać wojska amerykańskie z Afganistanu i zakazać Prezydentowi USA wysyłania „chłopców” do militarnych akcji zagranicą bez zgody Kongresu. Chce likwidacji banku centralnego (FED – System Rezerwy Federalnej). Nie tylko on, ale wielu wyborców, i polityków, postrzega funkcjonowanie państwa porównując je do prywatnego gospodarstwa domowego, nie rozumiejąc, że oszczędności budżetowe oznaczają stratę, a nie zysk. Rozsądne wydatki rządowe kreują popyt i zatrudnienie. Rozsądne, to takie, które kreują zatrudnienie i większa podaż dóbr, które po opodatkowaniu zasilają budżet, likwidując deficyt. Ekonomia nigdzie nie jest silną stroną polityków. Ron Paul jest popularny wśród białej biedoty, szczególnie bezrobotnej młodzieży, nie tylko ze względu na swoje hasła wyborcze, ale także ze względu na skrajnie szowinistyczne poglądy, które od lat propaguje. Świadczy o tym fakt, że skrajna prawica amerykańska reprezentowana na rynku wydawniczym przez American Free Press, znana z publikacji antysemickich jak “The Invention of the Jewish People” lub propagujących wyższość białej rasy (”March of the Titans: A History of the White Race”) zajęła się propagowaniem swojej najnowszej publikacji – zbioru wypowiedzi senatora Rona Paula, który ubiega się o nominację prezydencką Partii Republikańskiej w wyborach 2012 roku. Ron Paul od lat kilkunastu publikował swoją osobistą gazetę, gdzie zarówno on, jak i szereg innych publicystów zamieszczało artykuły rasistowskie i antyklerykalne (w odniesieniu do katolików – to anglo-amerykańska tradycja postrzegania „papistów”, jako agentów obcego państwa). Ron Paul jest także z jeszcze innego względu bardzo „niepolityczny” – skrajnie uczciwy (znany z tego, że w trakcie swojej praktyki lekarskiej nie pobierał wynagrodzenia od najbiedniejszych).

Sam Ron Paul oficjalnie dystansuje się do ruchów i organizacji rasistowskich, twierdząc, że nie wnika w prywatne poglądy swoich zwolenników, co trudno uznać za zaprzeczenie. Z kolei istotny jest fakt, obecny od wielu lat w amerykańskiej polityce, że prawica niezależnie od przynależności partyjnej, propaguje wolność ekonomiczną, obniżanie podatków i zmniejszanie zakresu działania administracji rządowej, czyli typowych haseł wyborczych zamożnych grup społeczeństwa. „Herbaciarze” wybrani w 2010 roku do Izby Reprezentantów pod wodą Rona Paula w ramach działań dążących do obniżenia deficytu budżetowego wystąpili z inicjatywą obniżenia wydatków na pomoc społeczną i powszechną służbę zdrowia. Ta inicjatywa nie spodobała się jednak biedocie – „herbaciarze” stracili na znaczeniu w amerykańskiej polityce. Został natomiast Ron Paul, który w prawyborach na kandydata Partii Republikańskiej na Prezydenta USA w roku 2012 wyrósł na jednego z głównych pretendentów, wspierany przed wszystkim przez republikańską młodzież. W partyjnych prawyborach w stanie Iowa, „dziadunia” Paula (lat 77) poparło ogółem 21% wyborców (wygrali „łeb w łeb” po 25% Mitt Romney i J. Santorum), ale za starszym panem opowiedziało się aż 48% wyborców w wieku 17 – 29 lat (a tylko 11% w wieku powyżej 65 lat).

Kolejny kandydat, póki, co przewodzący w sondażach z dużymi szansami na nominację, to Mitt Romney, mimo, że jego mormońskie wyznanie stanowi duże obciążenie w oczach większości chrześcijan. Mormoni uważają się za doskonalszych chrześcijan, natomiast przez tradycyjne kościoły chrześcijańskie ostrzegani są, jako heretycy, podobnie jak np. w Polsce tzw. Świadkowie Jehowi – podobnie jak Mormoni znani z solidnej i uczciwej pracy i poważnego traktowania chrześcijańskich obowiązków, i pewnie, dlatego obcy innym wyznawcom Jezusa. Romney reklamuje się, jako ten, który zna się na prywatnym biznesie i tym samym będzie potrafił ograniczyć bezrobocie. Przywołuje swoją wieloletnią praktykę zawodową w prywatnym biznesie. Ukończył ekonomiczne studia wyższe na prestiżowej uczelni Harward 1975 i zaczął pracę e firmie konsultingowej BCG Management Consultancies powiązanej z koncernem General Motors, w której jego ojciec był naczelnym dyrektorem, a 1977 przeszedł do innej firmy konsultingowej Bain and Co gdzie był do 1984. W 1984 współzałożył inną firmę konsultingową Bain Capital (za „The Atlantic” Nov./Dec.,2011). Prasa amerykańska, a szczególnie republikańscy konkurenci Romneya nie zostawiają suchej nitki na jego osiągnięciach zawodowych. Firmy konsultingowe, znane w Polsce głównie z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, jako tzw. „brygady Mariotta”, wsławiły się skutecznym skonsumowaniem wielomilionowej (w dolarach) pomocy Zachodu na polską systemową transformację, rzadko przy tym opuszczając pokoje najdroższych hoteli i zlokalizowanych w nich barów. W USA firmy konsultingowe opierają się przede wszystkim na absolwentach najlepszych szkół ekonomicznych, a ich zadaniem jest, przede wszystkim, uzasadnić w oparciu o świeżo zdobytą terminologię ekonomiczną, decyzji zarządów koncernów i banków, szczególnie, gdy opłacalne jest postawienie jakiegoś przedsiębiorstwa w stan likwidacji i wyrzucenie na bruk jego pracowników. Konsultanci nie są dopuszczani do istotnych decyzji – ich kariera, podobnie jak Mitta Romneya, kończy się w momencie osiągnięcia przez nich wieku 30 – 35 lat, gdy są zastępowani przez nowy zaciąg świeżych absolwentów. Byli czołowi konsultanci w najlepszym razie lądują na zapleczu biurowym, gdzie zaczynają się uczyć zawodu – bardzo to przypomina kariery polskich „pierwszych ekonomistów” działających w Polsce zagranicznych banków. Romney, przy poparciu tatusia i jego pieniądzom, poszedł w „politykę” i ze zmiennym szczęściem od kilkunastu lat w niej trwa.

Trzeba przyznać, że republikańscy wyborcy mają trudny wybór. Ich kolejny pretendent, Nick Santorum ma niewątpliwie odpowiedni prezydencki wygląd, dzięki czemu może liczyć na głosy starszych pań, ale kłopot w tym, że niewiele ma do powiedzenia. Swoje hasła wyborcze opiera na walce z wszelkimi formami aborcji, także w przypadku tych ciąż, które są rezultatem gwałtów lub grożą życiu kobiety. I to by było na tyle. Złośliwi dziennikarze zadawali mu pytania o politykę ekonomiczną, zagraniczną – poza kilkoma sloganami nic z siebie nie był w stanie wydusić, podobnie jak inny pretendent, Rick Perry, gubernator Teksasu, który wsławił się tym, że nie wiedział nawet, czym się zajmuje Prezydent Stanów Zjednoczonych, jakie ma kompetencje. Nie do wiary, ale niestety prawdziwe – stacje telewizyjne USA pokazują jego wypowiedzi na okrągło, dla rozbawienia widzów.

Inny poważny konkurent, Newt Gingrich, były republikański marszałek Izby Reprezentantów, do niedawna uważany za niemal pewnego kontrkandydata, sam skutecznie niszczy swoje szanse. Za niegodne reprezentanta narodu postępki, komisja etyki Kongresu ukarała go rekordowo wysoką karą 300 tysięcy dolarów, a ponadto, co się bardzo nie spodobało konserwatystom, po raz kolejny ożenił się z o dwadzieścia trzy lata od niego młodszą Callistą z domu Bisek (a jakże, polska krew), mniej więcej podobną z charakteru do nowej wybranki byłego polskiego premiera K.M. Amerykanie nie lubią tego typu maskarady, a i sam Gingrich nie bardzo się stara, koncentrując się bardziej na promocji swoich książek, które publikuje nieprzerwanym strumieniem (w tym także przypomina pewnego duplomowanego polskiego polityka) i przepompowaniem pieniędzy z funduszy wyborczych na swoje prywatne konta. Newt Gingrich ma jednak w dalszym stopniu spore szanse, o czym świadczy jego zwycięstwo w prawyborach w ultrakonserwatywnym, konfederackim stanie Południowej Karoliny. Romney przegrał, bo o pierwsze to Mormon, po drugie bogaty, a po trzecie uważany za członka politycznej elity - Gingrich mimo swego wieloletniego pobytu w salonach Waszyngtonu, potrafił skutecznie zaprezentować się, jako wróg elit. To ważna lekcja dla amerykańskich polityków – wrogość wyborców wobec elit jest czynnikiem, który może przesądzić o wyborze Prezydenta USA.

Na obrzeżach walki wyborczej funkcjonował jeszcze jeden kandydat, także Mormon: Jon Huntsman, były ambasador w Chinach, co mu konkurenci poczytywali za wadę, póki się nie zorientowali, że taką samą funkcję sprawował kiedyś starszy Bush. Miał nikłe poparcie – uznano go z intelektualistę, bo ma rozsądne opinie o najważniejszych problemach Stanów Zjednoczonych, no i zna biegle chiński. A taki epitet to w Ameryce Północnej gorzej niż obelga – tylko swój chłop, najlepiej o wiedzy porównywalnej z bywalcem podmiejskiego baru, ma prawo przewodzić narodowi.

W systemie wyborczym USA ogromną rolę odgrywają lobbyści, czyli pośrednicy miedzy politykami a zarządami wielkich korporacji – czasami nawet obcych państw, ale to zdarza się rzadko i jest szeroko napiętnowane, ujawnienie tego typu finansowania przekreśla karierę polityka. Sedno działalności lobbystów to oczywiście pieniądze. W przypadku kandydatów na prezydenta każdy z nich ma swój krąg lobbystów, organizujących pieniądze na kampanię wyborczą, przy niepisanym porozumieniu, ze polityk zrewanżuje się odpowiednimi działaniami po zdobyciu urzędu. Tego typu kontakty gwarantują także kandydatowi i członkom jego sztabu bezpieczne i korzystne finansowo lądowanie po zakończeniu czasu funkcjonowania na urzędzie politykowi i członkom jego sztabu.

W przypadku Mitta Romneya bazą finansową jest w dużym stopniu jego własna firma Bains(), ale także istotny jest krąg lobbystów reprezentujących korporacje. Pan Charles R. Black Młodszy, przewodniczący zarządu firmy Prime Policy Group reprezentuje interesy sieci handlowej Walmart oraz firmy telekomunikacyjnej AT&T, Pan Wayne L. Berman, szef Ogilvy Goveerment Relations reprezentuje korporacje farmaceutyczna Pfitzer, Pan Vion Weber, szef firmy Clark and Weinstock specjalizuje się w przemyśle zbrojeniowym. W sumie 294 lobbystów zarejestrowało się, jako wspierających kandydaturę Romneya i do końca 2011 roku w sumie 401 tysięcy dolarów. Poza ww. lobbystami jest jeszcze zespół tak zwanych „Przyjaciół”, bezpośrednio finansujących kandydata, takich jak właściciele Microsoft czy firmy tytoniowej Altria, którzy w tym samym okresie zebrali ponad 2 mln dolarów na potrzeby kampanii wyborczej. Wszystkie te firmy w poprzedniej kampanii wyborczej, w roku 2008 wspierały republikańskiego kandydata, senatora Johna McCaina. Powyższe dane stoją w oczywistej sprzeczności z deklarowana przez Romneya walka z Obama, jako reprezentantem elit Waszyngtonu, a jego rzeczywistymi powiązaniami z korporacjami i ich waszyngtońskimi reprezentantami. Prezydent Obama oficjalnie dystansuje się do lobbystów, ale 15 pracowników jego sztabu wyborczego ma owiązania z korporacjami, dzięki czemu zgromadzili ponad 5 milionów dolarów.

Inną forma gromadzeni funduszy wyborczych są konferencje i seminaria, organizowane przez członków sztabu wyborczego. Pan William Hansen, za kadencji Busha młodszego wiceminister (deputy secretary) edukacji, aktualnie szef firmy lobbingowej Chartwell Education Group, zorganizował konferencje nt. polityki edukacyjnej – udział w dyskusji – cena 10 tysięcy dolarów, wspólna fotografii z Mittem Romneyem – 2,5 tysiąca, bilet wstępu- jeden tysiąc (źródło: Public Campaign Action Fund, Washington DC, USA, www.pcactionfund.org). W seminarium wzięło udział setki uczestników (to znaczy wykupili bilety, niekoniecznie pojawili się fizycznie, miejsc aż tylu nie przewidywano i wszyscy doskonale wiedza, ze nie o to chodzi). Inny lobbysta, Pan W. Talent, szefuje firmie Mercury Public Affairs, reprezentująca interesy największego amerykańskiego producenta węgla kamiennego, Peabody Energy. Nic dziwnego, więc, iż w programie Romneya jest zapis mówiący o zwiększeniu produkcji węgla a w projektowanej Ustawie o Czystym Powietrzy (Clean Air Act) nie uwzględniono, w ogóle, emisji dwutlenku węgla. Czyli podstawowy czynnik zanieczyszczający powietrze nie został w tej sytuacji wzięty pod uwagę. Podobnie Romneya wspiera szereg firm finansowych i wielkich banków, które przeciwstawiają się ustawodawstwu senatorów Dodda i Franka (Ustawa Dodd-Frank) zalecająca wprowadzenie szeregu ograniczeń w wytwarzaniu fikcyjnych kredytów i bankowych instrumentów pochodnych, które przyczyniły się do załamania rynków finansowych USA w 2008 roku, a które, ze szkoda dla realnej gospodarki, zapewniały szefom banków krociowe prowizje. Firmy lobbingowe maja tez wpływ na politykę zagraniczna USA. Lobbysta J.Weber szefuje organizacji lobbystycznej Rada ds. Stosunków z Pakistanem (Council on Pakistan Relations), której celem jest ochrona poziomu pomocy amerykańskiej dla tego kraju. Oczywiście nie chodzi o interesy tego południowo –azjatyckiego kraju, tylko interesy producentów uzbrojenia, a pomoc amerykańska wynosi rocznie kilkanaście miliardów dolarów, z budżetu państwa, czyli z kieszeni amerykańskiego podatnika. To pewny interes, sprzęt zbrojeniowy znika w pakistańskiej czarnej dziurze, przy okazji dofinansowując tamtejszych generałów i polityków. Można sprzedać, (czyli raczej dać) wszystko, nawet sprzęt, którego ani armia amerykańska, ani armie innych krajów już nie chcą.

Ten przegląd republikańskich potencjalnych kontrkandydatów Baraka Obamy nie zapowiada merytorycznej walki o Prezydenturę w listopadzie 2012. Problemów ekonomicznych, militarnych, politycznych jest wiele, rola USA w ich rozwiązaniu jest kluczowa i rzeczowa dyskusja nad alternatywnymi rozwiązaniami byłaby konieczna. Może jednak wymagamy zbyt wiele.

 

dzbytek
O mnie dzbytek

Starszy pan, były stoczniowiec, absolwent SGH (d.SGPiS)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka