Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
216
BLOG

Odcinek szósty

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 34

Wilczycki zgodził się przyjąć go za dwie godziny. Leżał nieomal rozwalony w fotelu pod sławnym kalendarzem Pirellego z luksusowymi dupami. Dlaczego ten kalendarz jest taki sławny? Czułno bez sympatii patrzył na naczelnego, który, chociaż nie miał jeszcze czterdziestki, zaczynał już tyć. Brzuch wylewał się mu znad paska. Łysiał. Czułno znał go parę lat i szef posunął się przez ten czas zdecydowanie za bardzo. Bohaterowie są zmęczeni.

– Gwiazda stawia twarde warunki. Cóż to za nagłe sprawy? – gadał leniwie Wilczycki, wskazując mu głową krzesło naprzeciw.

Czułno był przygotowany. Rzucił na biurko szefa deklarację współpracy Lwa i, rozparty, popijając kawę czekał na reakcję.

– To o niego chodzi? – Z głupią miną Wilczycki powtarzał rytualne pytanie.

– Mam jego raporty i chyba mogę mieć więcej. Przy Okrągłym Stole był bardzo ważny, tak? Wynika z tego, że tak trochę to esbecy negocjowali sami ze sobą...

– Nie przesadzaj! – Wilczycki zgubił swoją rozleniwioną pozę. Resztki włosów zjeżyły się mu na głowie, twarz ściągnęła się.

– Trochę przesadzam, ale zaczynam się zastanawiać, czy niektórzy z tych, co siedzieli tam po naszej stronie, nie domyślali się jego roli i czy nie był on kimś w rodzaju pośrednika... Powiedziałem: po naszej, śmieszne, miałem wtedy trzynaście lat...

– Ale to była nasza strona... – Wilczycki wpatrywał się w deklarację, jakby chciał prześwietlić ją wzrokiem.

– Może tylko nam się tak wydawało, nam i niektórym z tych, którzy tam zasiadali... Mniejsza o to. Mogę mieć jeszcze inne owoce pracy Azewa. Donosy na przyjaciół. Podobno przygotowywał także jakieś prowokacje, wymyślał, jak można łamać swoich kolegów...

– Kto ci to dał?

– No właśnie... Nie wiem. Nie chciał się nawet przedstawić. Pewnie ubek. Tak się zresztą zachowuje. Może chce się zemścić. Coś takiego dziwnego mówił. Może jakiś układ go wykolegował, ci związani z Lwem.

– A może chcą załatwić nas? Wiesz, co to znaczy? To atomówka dla trzeciej RP. Jeśli to fałsz, to nie pozbieramy się już. Skompromitujemy i siebie, i „Kuriera”. To będzie wilczy bilet dla mnie, ale i dla ciebie. Rozumiesz?! – Wilczycki poderwał się i zaczął maszerować po gabinecie. Czułno nie przypuszczał, że jego szef potrafi się jeszcze ruszać tak szybko.

– Na zawsze, rozumiesz?! – Wilczycki uderzał w raport wskazującym palcem.

– Są metody sprawdzenia dokumentów i ich zawartości. – Czułno oswoił się już ze sprawą, przegryzł przez wątpliwości i czuł narastające podniecenie. Zaczynała się prawdziwa przygoda, przy której nawet sędziowie w Kłodzku byli tylko przystawką. Watergate trzeciej RP. A on będzie Bernsteinem i Wooodwardem w jednej osobie. Najsławniejszym dziennikarzem tego kraju. Skóra cierpła mu jak pod dotknięciem palców dziewczyny. Teraz chodziło tylko o przekonanie Wilczyckiego. Czułno coraz bardziej wierzył w prawdziwość rewelacji pseudoPsa.

– Słuchaj, będziemy to sprawdzać. To oczywiste. Są zasady. Ale jeśli, powtarzam, jeśli okaże się to prawdą... To znaczy, muszę się dowiedzieć, czy zdecydujesz się to puścić. Adasiu, przecież wiem, jakie są uwarunkowania. Kto to jest Lew, jak zareaguje Bogatyrowicz i jego gazeta. Co tu się będzie działo. Co tu, kurwa, się będzie działo! Ale jeśli okaże się to prawdą, to przecież wtedy, jeśli nie puścilibyśmy tego, to oznaczałoby, że już nie mamy jaj. Nie jesteśmy dziennikarzami ani mediami, nie jesteśmy nikim, tylko, tylko... Jeśli by to była prawda... – Czułno prawie tracił oddech, gubił słowa.

– A wiesz na pewno, co to jest prawda? – Mina Wilczyckiego była nieprzenikniona.

 

W osobnej łazience, usytuowanej za jego gabinetem – to najbardziej oczywisty luksus tego stanowiska, mawiał – namoczonym ręcznikiem Wilczycki ścierał z piersi, brzucha i pleców pot, który ciągle wydalała jego skóra. Zrozumiał, że się przestraszył i poczuł upokorzenie. Koszula, którą wreszcie musiał z powrotem nałożyć na siebie, była mokra i nieprzyjemna.  

 

Znowu poczuł brak Sabiny. Upłynął prawie rok od kiedy się rozstali, a była pierwszą osobą, o której pomyślał, gdy poczuł, że musi z kimś o tym porozmawiać. Wypełniła go pustka, która bolała. Jak zwykle, starał się wtedy nie myśleć. Nie poruszać. Przeczekać. Nie pomagało, więc poderwał się i chodził po gabinecie. Trzeba zająć się czymś. Kazał połączyć się z Jackiem Lewandowskim. Ustalał z nim sprawę weryfikacji dokumentów, świadomie usiłując ją bagatelizować. Właściwie z Jackiem, historykiem, archiwistą z IPN-u, do którego ma przecież zaufanie, mógłby sprawę przedyskutować. Wilczycki uświadomił sobie jednak, że prawdziwe zaufanie przyczaiło się i ukryło już jakiś czas temu. Może umarło. Może kiedy odszedł od Sabiny – i od Tomka – musiał dodać, chociaż to było najbardziej bolesne. Może jeszcze wcześniej. Pieśń doświadczenia, pieśń podejrzenia, chodziło mu po głowie. Teraz przestrzeń zaufania skurczyła się do ścian gabinetu, do mieszkania, do własnego spoconego ciała. Nieprzypadkowo zobowiązał Czułnę do milczenia. Poczuł się stary. Młodość – egzaltacje ufności. Ironia miała mu pomóc nabrać dystansu do dziwnego stanu, który męczył go coraz bardziej. Ale nie pomogła. Zatelefonował do Marii, proponując jej spotkanie już dziś, ale, jak przypuszczał, usłyszał, że to niemożliwe. Poczuł gwałtowną potrzebę jej ciała, namiętności, która wyrwałaby go z plątaniny dziennych spraw, a potem dała ufny, dziecięcy wręcz spokój. Ale wystarczająco znał Marię, żeby po kilku słowach zrezygnować z prób przekonania jej.

 

W domu dopadło go porażające zmęczenie. Bolały mięśnie i kark, jak za dawnych lat po rozładowaniu wagonu z węglem. Kolejne szklaneczki whisky pomogły nieco dojść do siebie. Puste mieszkanie było jednak jak wnętrze obolałego ciała. Wezwał taksówkę i kazał zawieść się na Plac Trzech Krzyży. Wszedł do „Szpilki”. Sączył alkohol w kolorowym szumie próżności i ambicji. Młodzi ludzie puszyli się i tańczyli swoje godowe tańce. Demonstrowali wątpliwe sukcesy i przygotowywali się do mizernych podbojów. Poczuł smutek, że nie jest jednym z nich. Chociaż to on był zwycięzcą. Tak patrzyli na niego ci, którzy kłaniali się, i ci, którzy łypali na niego z ukrytą niechęcią. Prawie wszyscy rozpoznawali go tutaj. Delikatnie dawał do zrozumienia, że nie życzy sobie rozmów i natręci wycofywali się po paru grzecznościowych frazach. Potem był w „Szpulce” i „Szparce”. Wszędzie było jednakowo. A jednak ci ludzie byli inni niż oni w ich wieku. Wilczycki czuł narastającą niechęć. Co się z nimi stało? Co stało się z nami wszystkimi? Gapił się wrogo znad szklaneczki whisky. Rozważał, czy różni się od nich. On, zwycięzca, który bał się opublikowania prawdy. Który przestawał wiedzieć, czym jest prawda.

 

Kilkanaście lat temu, idąc naprzeciw szpaleru ZOMO, potrafił przezwyciężyć strach, a nawet – kiedy czuł ciała i myśli tych wokoło, gdy zachłystywali się wspólnym krzykiem – lęk przeradzał się w ekstazę. Ale nawet wówczas, gdy bał się, kiedy drukowali podziemne gazetki, nadawali audycję, a niedaleko jeździły namierzające ich samochody, nawet przez moment nie przyszło mu do głowy, żeby się wycofać. Nawet potem, gdy wrzucali go pod celę, i później, na sali rozpraw, gdy usłyszał: „dwa lata” i zaczął liczyć, ile to dni, ile godzin – nawet wtedy nie czuł się tak, jak teraz.

 

Wyszedł po ośmiu miesiącach i znowu zaczęło się to dziwne życie, w którym studia i praca były tylko uzasadnieniem dla gazetki, która miała obalić komunizm i przeobrazić ich świat. Potem był Okrągły Stół i Wilczycki, pierwotnie nieufny, powoli zaczął rozumieć, że tak właśnie rozpada się reżim. Starsi koledzy tłumaczyli, wprowadzali w tajniki skomplikowanej sytuacji, która nie mogła być ujawniona dla wszystkich. I kiedy Bogatyrowicz zaproponował mu pracę w powstającym właśnie „Słowie”, zwłaszcza że jego gazetka zaczynała tracić rację bytu i obumierać, przyjął to z entuzjazmem.

 

Z nie mniejszym entuzjazmem zgodził się na propozycję Śliwińskiego rok później. Miał organizować najważniejszy dział w „Kurierze”, który jeszcze należało odbić z rąk dawnej, komunistycznej ekipy. To był awans i wyzwanie, a on miał dopiero dwadzieścia pięć lat. Teraz ma prawie czterdziestkę, jest redaktorem naczelnym jednej z największych gazet w Polsce, człowiekiem wpływowym i majętnym, i boi się opublikować to, co opublikować powinien. Choć nawet nie jest pewny, czy powinien. Może porozmawiać z Bogatyrowiczem, który wszystko potrafi wytłumaczyć. Zna te argumenty, kiedyś nawet im wierzył. Z czasem coraz mniej. Może posłuchać Returna. Ten tak łatwo potrafi uzasadnić wszystko. Czy Polsce grozić miała krwawa rewolucja, chaos, przed czym ostrzegali redaktorzy „Słowa”, czy może coś całkiem innego? Poznawał nowych prezesów banków i wielkich przedsiębiorstw, właścicieli gazet i telewizji prywatnych. Wreszcie, prezydenta i jego otoczenie. Uczył się godzić z rzeczywistością. Była to przecież nasza, niepodległa, wolna i demokratyczna rzeczywistość, rzeczywistość, w której robił karierę. „Nie obrażajmy się na rzeczywistość”, powtarzał mu Return. „Chcesz być wiecznym rewolucjonistą?” Wilczycki nie chciał. Dawał się przekonywać, aby o niektórych rzeczach nie pisać. Niektórych spraw nie warto było ruszać. Były skomplikowane i trudne do udowodnienia. A może zbyt ryzykowne, myśli teraz, kiedy powłóczyste spojrzenie rzuca mu wychodząca ze „Szparki”, wczepiona w ramię jakiegoś eleganta, Iza. Jego życie miało przecież dobre strony, choćby takie, jak Iza. A przecież to nie była tylko Iza. Niezwykły świat pięknych kobiet, o których inni mogli tylko marzyć, i władzy, którą mało kto mógł sobie wyobrazić. Choć dziwna to była władza. To życie właściwie miało same dobre strony, gdyby nie to, że musiał rozstać się z Sabiną i Tomkiem. Czy naprawdę musiał? Przypomina sobie...

 

Przypomniał sobie historię z mostem. Chocim przyleciał do niego podniecony. Francuz gotów jest mówić pod nazwiskiem. Przetarg był przekręcony. Podniecenie udzieliło się Wilczyckiemu. Coraz bardziej dziwił się obojętności szefa, który nie ustępował pod naporem argumentów. Zadeklarował natomiast zaskoczenie jego „egzaltacją”. Tłumaczył, że trudno znaleźć do końca czyste przetargi, a TSW robi całkiem przyzwoity projekt. Jego zablokowanie to kolejne kilka lat bez nowego mostu i rozbudowy stolicy. Śliwiński potrafił przekonywać i nawet nie ukrywał, że wiele z tego, o czym mówi, dowiedział się od prezydenta miasta, z którym się przyjaźnił.

 

Był już naczelnym, kiedy dowiedział się, że Waldek Pająk pracuje dla niemieckiej firmy, która za czasów, gdy był wiceministrem, wygrała zamówienie na pojazdy opancerzone. Waldek nadzorował przetarg. Teraz za konsultacje dla niej dostawał bajońskie sumy. Właściwie należało odnowić sprawę przetargu. Dowiedzieć się, dlaczego Niemcy płacą mu wielokrotnie powyżej stawek. Ale przecież wszystko było zgodne z prawem. Waldek był porządnym człowiekiem i jego kumplem. Był szanowany przez wszystkich...

Koniuszy, fotograf, miał triumfalną minę, kiedy pokazał mu zdjęcia z Brukseli. Prezydent zgięty w pałąk rzyga na fasadę zabytkowej kamienicy. Czujność osłaniających go BOR-owców nie wystarczyła. Z pewnej odległości fotograf znalazł pomiędzy ich pochylonymi troskliwie barkami szczelinę odsłaniającą twarz wydętą niczym średniowieczny maszkaron i uderzającą w ścianę gęstą strugę. I Koniuszy zdążył oddalić się na czas. Zdjęcia naświetlały nieco inaczej niedyspozycję głowy państwa, która uniemożliwiła jej spotkanie z szefem Komisji Europejskiej, chociaż w tym właśnie celu głowa owa znalazła się w Brukseli, a spotkanie było ważnym elementem negocjacji akcesyjnych. Zaproszenie na prezydenckie śniadanie Wilczycki dostał już na następny dzień. Oprócz gospodarza uczestniczył w nim tylko Bogatyrowicz i Sieradz. Jak zwykle, najwięcej mówił ten pierwszy. Nieco ironicznie chwalił przed prezydentem Wilczyckiego – konkurencję wyhodowaną na własnym łonie – potem zaczął oburzać się na metody prasy brukowej, która żeruje na najzwyklejszych ludzkich odruchach. Takich, na przykład, jak odruch wymiotny. Prezydent włączył się, elokwentnie tłumacząc, że taka właśnie pogoń za sensacją zakłamuje rzeczywistość, bo, na przykład on, odczuł niestrawność po niezdrowym, jak się okazało, dla polskiego żołądka alkoholu belgijskim, co może być zinterpretowane jako przyczyna odwołania spotkania z superkomisarzem, gdy w rzeczywistości spotkanie zostało przesunięte wcześniej. Obecni potwierdzili, a Bogatyrowicz wdał się w dywagacje na temat prezentowania przez brukowce jako ułomności zachowań, które nie tylko są naturalne, ale bez doświadczenia których życie ludzkie byłoby w istocie niepełne. „A ty, redaktorku, nie rzygałeś nigdy po gorzale?”, przygwoździł wreszcie pytaniem Wilczyckiego, który, przy akompaniamencie rechotu Sieradza i dyskretniejszego śmiechu prezydenta, musiał potwierdzić ów akt słabości. Potem rozmowa przeszła na odpowiedzialność mediów za stan państwa i politykę. Bogatyrowicz wyznał, że w tej mierze tylko z uznaniem może mówić o postawie Wilczyckiego jako redaktora „Kuriera”. Zaznaczył, że przykładem braku elementarnego instynktu państwowego jest rozgłaszanie plotek krążących na temat wizyty prezydenta w Brukseli, plotek, które mogą przeszkodzić w negocjacjach i źle nastroić do nich Polaków.

 

Fotograf kiwał głową, kiedy Wilczycki tłumaczył mu, że zdjęć nie można opublikować, ale że on docenia jego pracę, która uhonorowana zostanie nagrodą miesiąca. Nie był nawet pewien czy ironiczny grymas, który dostrzegł na twarzy opuszczającego gabinet Koniuszego, nie był wykwitem jego imaginacji.

 

Właściwie był dumny i zadowolony. Aż do dziś. Był zadowolony, pomimo rozstania z Sabiną i Tomkiem. Rozstanie bolało, ale i dawało nowe możliwości. Nie musiał już ukrywać kolejnych romansów, a kobiety wydały się jeszcze łatwiejsze, od kiedy informacja o rozpadzie jego małżeństwa stała się powszechna. Teraz uświadomił sobie, że boi się może bardziej niż kilkanaście lat temu. Tylu spraw nie podjął z powodu strachu, choć nie chciał zdać sobie z tego sprawy i znał tyle słów, tyle argumentów nasłuchał się i wierzył im, rozumiał wielość racji i rację ładu, którego był przecież elementem. A teraz, kiedy już pijany wchodzi do „Modulora”, wie, że zdecydował się. Śmieje się z tego, że to ambicjoner Czułno postawił go przed takim wyborem, a u początku wszystkiego stoi jakiś ubek, którego pewnie towarzysze nacięli na kasę. Siada i zamawia wódkę. Przed sobą ma lustro, w którym majaczy jakieś niewyraźne odbicie.

 

– Jeśli sprawa się potwierdzi, to ją robimy – powiedział do Czułny następnego dnia. – Ogłosimy wszystko, co znajdziesz.

 

 

(koniec rozdziału drugiego)

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka