Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein
660
BLOG

Odcinek siedemnasty

Bronisław Wildstein Bronisław Wildstein Polityka Obserwuj notkę 39

Niecnota wygramolił się z basenu zmęczony. Miał poczucie absurdu. Męczę się, żeby się nie męczyć – uświadomił sobie. Ta gimnastyka poranna, basen, sauna, wszystko dla zdrowia, żeby lepiej funkcjonowała ta coraz gorzej funkcjonująca maszyna. Robię to, czego nie lubię, bo tak mi zalecają, żeby trochę dłużej pociągnąć i troszeczkę oddalić od siebie ciemny lej nicości. Spowity parą w drewnianej komórce, ociekając potem, poczuł nieprzyjemny dreszcz i zorientował się, że się boi. Usiłował się uspokoić. Starość jest absurdem – pomyślał znowu. Popatrzył na swój pomarszczony wielki brzuch, który nadawał jego sylwetce kształt wrzeciona. Pod brzuszyskiem ukrywał się mizerny kutasik. To już tylko siusiak, myślał z obrzydzeniem. Nie służy do niczego innego. Wracam do dzieciństwa, które jest paskudne. Niedługo przestanę kontrolować odruchy, zacznę się moczyć. Wrócę do niemowlęctwa, zanim wrócę do nicości. Nicością byłeś, w nicość się obrócisz.

Nie lubił swojego ciała, a przecież poza nim nic nie miał. Inteligencja, z której był dumny, to tylko efekt fizjologii mózgu; przedłużenie ciała, którego tak nie znosił. Paradoksy, ciągłe paradoksy. Na szczęście ta część ciała zwana inteligencją służy mu jeszcze, chociaż i ona psuje się również. Coraz więcej zapomina, coraz trudniej wykonywać mu bardziej skomplikowane operacje intelektualne. A wiedział przecież, że utrata sił jest nieunikniona i tak jak słabość mięśnie, zdziecinnienie zacznie paraliżować umysł. Starał się nie myśleć o tym z pasją wycierając ciało. Przeszedł do sali ćwiczeń. Nacisnął dzwonek wzywający masażystę i rozciągnął się na kozetce.

„Może powinienem zacząć używać wiagry?” – pomyślał, gdy masażysta fachowo rozciągał jego zwiotczałe ciało. Tylko że właściwie seks nie interesował go już. Czasami tylko, jak wtedy, kiedy Bogatyrowicz odwiedził go ostatnio z tą luksusową dupą, w podbrzuszu Niecnoty odzywał się odległy refleks. I to też był raczej odruch innej natury. Zamarzył wtedy, żeby zapanować nad takim ciałem. Chyba miała na imię Maria. Tak naprawdę to przykład Bogatyrowicza stymulował przypływy takich pragnień. Nie jest dużo młodszy, a dupy ciągle lecą na niego i, jak opowiadał Niecnocie, nie ma kłopotów z potencją. Różnica jednak jest. Niby niedużo, a przecież ponad dziesięć lat. To kawał czasu. Trudno powiedzieć jednak o Bogatyrowiczu, aby był młody. Dla tych dzierlatek, z którymi pojawia się niekiedy u Niecnoty, musi być staruchem. A jednak potrafi je wabić. Także Niecnota wzbudza ich zainteresowanie. Choćby ta Maria. Patrzyła na niego z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia. To najlepsza mieszanka, żeby zaprowadzić do łóżka.

Niecnota był o tym przekonany, choć właściwie nie wiedział, dlaczego. Jego wiedza o kobietach była raczej teoretycznej natury. Kutas zawodził go często również wcześniej, a Niecnota nie miał odwagi, żeby postępować z kobietami tak, jak chciałby. Może parę razy, kiedy był znacznie młodszy i alkohol dodał mu śmiałości. Uświadomił sobie, że sam seks zawsze mało go pociągał i nawet wcześniej dawał mało satysfakcji. Może kiedy miał naście lat, ale potem... Wiedział, że świat obraca się wokół seksu, ale on seksem nie był właściwie zainteresowany. Kolejny paradoks.

Właściwie nie wiadomo czemu bał się ciągle kobiet. Chyba nie tylko kobiet? Bał się tych nieprzewidywalnych, zwykle tępych i zakłamanych przedstawicieli gatunku, do którego ślepy los zaliczył również jego, Kazimierza Niecnotę. Nie czuł z nimi szczególnego związku. Tyle razy na plaży, na basenie gapił się na te wspaniałe, silne ciała. Tych, od których był tyle lepszy, mądrzejszy, a którzy szydzili z niego. Pozostawał mu świat gry, w którym to oni padali jego łupem. Pozostawał mu świat kultury, którym gardził, bo był to świat oszustwa. Świat wartości i dekalogów, w które nie wierzyli ich twórcy, bo były tylko narzędziem, aby rozgrywać i panować. Wierzył w nie ogłupiały motłoch, a wiarę deklarowali zakompleksieni hipokryci. Ci, którzy nienawidzili go za jego szczerość. Za to, że stawiał przed nimi lustro. Kultura to targowisko snobów, którym wmówić można jako dzieło każde gówno, każdy bełkot. Wie o tym, bo sam robił to z sukcesem. Kultura, czyli piękno, dobro i prawda. Piękno: konwencja, którą można postawić na głowie i nadal nazywać tak samo; dobro: to co sprawia mi przyjemność, a więc jest złe dla moich wrogów; prawda: ciąg odpowiednio ułożonych słów.

Ale natura to te wspaniałe, sprawne ciała, jednym z których tak chciałby, a nie mógł, stać się całe życie. A jego świat to ta skomplikowana maszyneria, przez frajerów zwana kulturą.

Nawet jego odruchy fizjologiczne poddane są kulturze. Jego ostatnia namiętność to córka Widłaka. Niespełniona namiętność. Pomimo że cała sprawa była jego wielkim sukcesem. Zaczęło się chyba w prezydenckim pałacu.

Jak zawsze, trafił tam tylnym wejściem, podwieziony pod budynek, który dla postronnych nie miał nawet łączności z pałacem. Nie lubił tego. Choćby nie wiem ile deklarował pogardy dla pozorów. Dla człowieka ma znaczenie to, jak jest traktowany. Uświadamiał to sobie boleśnie tyle razy. Kiedy pojawił się z wielką butlą szampana w siedzibie zwycięskiego SLD, Ochocki napisał, że pcha się tam, gdzie nie powinien. Długo to przeżywał. I choć rozumiał, że prezydent musi go tak przyjmować, czuł rozgoryczenie. Szydził z wszystkiego, co tłum uznawał za święte, ale, jak wszyscy, chciałby odbierać za to publiczne hołdy. Wiedział, że należały się mu.

Prezydent powiedział wtedy, że najbardziej niebezpieczny jest Widłak. Był to ten najmniejszy krąg, w którym spotykali się zwykle raz na tydzień: Nowak, Sieradz, Krakowski, on i oczywiście sam prezio, czyli gospodarz pałacu. To był ten jedyny, najściślejszy krąg, do którego Bogatyrowicz nie był dopuszczony. Zapytał kiedyś o to prezia. Tamten popatrzył na niego badawczo: „A masz do niego takie zaufanie?” Kiedy wybuchła sprawa Widłaka, Niecnota zrozumiał. Bogatyrowicz miał jednak ten lekki nalot hipokryzji, który nie pozwalał mu nazwać wszystkiego do końca, a więc utrudniał planowanie. Poza tym ciągle nie do końca był jednym z nich.

Widłak był zdolny, elokwentny i, na tle prawicowych pacanów, niezwykle zręczny. Potrafił dogadać się prawie ze wszystkimi, co było u nich umiejętnością bez precedensu. Był po prostu politykiem. Nie miał jeszcze pięćdziesiątki i szedł jak burza. „Może nam zagrozić”, powiedział prezio absolutnie poważnie. „Nie masz na niego nic?” – zwrócił się do Nowaka. „Tylko córkę” – zażartował pułkownik – „to jego jedyna pozapolityczna pasja”.

Prezio machnął ręką, ale Niecnota zwietrzył szansę. Kiedy dowiedział się, że córka Widłaka ma siedemnaście lat, był nieomal pewny sukcesu. Nowak dostarczył mu komplet danych. Mała fascynowała się Whartonem, słuchała „Kultu” i pięć razy widziała „Amelię”. Niecnota wiedział, że ważne są, wydawałoby się, drobne sprawy: jak się ubiera, kim są jej koleżanki, jakie miejsca odwiedza, no i, oczywiście, z kim aktualnie chodzi.

Kandydata wybierał osobiście. Wśród pracowników „W ryj” rozpuścił pogłoskę, że szuka speca, który potrafi uwieść zakonnicę. Powstanie z tego demaskatorski reportaż na temat kobiecości represjonowanej przez Kościół. Pomysł spotkał się z entuzjazmem i posypały się kandydatury. Niecnota zdecydował się na Cygana. Dwudziestoparoletni dziwkarz, któremu podobno „żadna się nie oparła”, był nawet niegłupi. Zadeklarował wprawdzie, że nie ma takiej siedemnastki, której by nie mógł przelecieć, ale, gdy usłyszał, że ma ją w sobie naprawdę rozkochać, uważnie zaczął słuchać pomysłów Niecnoty. Zdziwił się dopiero, słysząc, że ma się z nią ożenić. „To niepotrzebne. I tak po miesiącu nie będzie za mną świata widziała”. Ale Niecnota wiedział, czego chce. „Za ile się z nią ożenisz? Potem możesz się rozwieść”. Cygan zrobił się czujny. Targu dobili na dwudziestu tysiącach. Dwa płatne, kiedy mała przeprowadzi się do Cygana. Reszta po ślubie.

Artykuł we „W ryj” był głównie o nadużyciu władzy. Miłość dyskretnie rysowała się w tle. Pismo Niecnoty nie było najlepszym miejscem dla lirycznych opowieści. Chyba nie było w ogóle najlepszym miejscem do zainicjowania sprawy, ale Niecnota nie mógł sobie odmówić tej przyjemności, gdy, jak słusznie założył, Widłak zaczął wariować i wykorzystał znajomości w policji. Dopiero po publikacji „W ryj” Niecnota spotkał się z Bogatyrowiczem. Jak zwykle, Michał przyjechał do niego. Też jesteśmy parą, która nie może jawnie się spotykać, żartował sam z siebie Niecnota, chociaż świadomość tego bolała go. Nie powiedział szefowi „Słowa” wszystkiego. Oburzył się na bezczelność politycznych moralistów, wykorzystujących swoje stosunki do załatwienia prywatnych i to w złej wierze robionych spraw. Wyraził też, na swój sarkastyczny sposób, poruszenie faktem, że prawicowy moralista szczęście córki poświęca na ołtarzu swojej politycznej kariery. Zaniepokoił się nawet, czy nie przeszarżował, gdy zobaczył uśmieszek Bogatyrowicza. Za kilka dni jednak w „Słowie” ukazał się wielki, zaanonsowany solidnie na pierwszej stronie artykuł autorstwa Bogdana Szmaji, który w sposób kanoniczny opisał sprawę Widłaka. Cyniczny polityk prawicy wykorzystuje swoje wpływy, aby zniszczyć ukochanego córki – i jego rodzinę – nie przejmując się, że rujnuje tym życie swemu dziecku. Czysta miłość łamana jest przez bezwzględnych polityków z gębami pełnymi frazesów o moralności.

To, co się potem stało, przekroczyło najśmielsze oczekiwania Niecnoty. Nieomal wszystkie dzienniki, tygodniki i periodyki ruszyły do wyścigu o najjaskrawsze ukazanie ohydy Sławomira Widłaka. Wykreowano go na karierowicza, który dla swojego interesu nie zawaha się użyć żadnej metody. Odsłaniano kolejne pokłady cynizmu polityka robiącego wszystko, aby zniszczyć narzeczonego córki i jej głębokie a szczere uczucie. Cygan i Widłakówna stali się bohaterami młodzieży polskiej. Ich nieco zaskoczone twarze zdobiły okładki większości kolorowych pism w kraju, a sprawa stała się obiektem zainteresowania mediów światowych. Symbolizowali młodość i piękno w starciu z zepsuciem dojrzałości. Widłak okazał się figurą reprezentującą całość formacji, odsłaniającą w całej jaskrawości jej ograniczoność, podłość i hipokryzję. Pokazał, co naprawdę kryje się za fasadą tradycyjnej rodziny, czym są naprawdę patetyczne hasła praw rodzicielskich i tak zwana mądrość doświadczenia życiowego. Stał się nie tylko najbardziej odstręczającą, ale i najbardziej ośmieszoną postacią.

Niecnota nie musiał nawet za bardzo przykładać do tego ręki, czasami wręcz nie był w stanie nadążyć za wypadkami. Mechanizm zaczął się już kręcić i nikt nie był w stanie go zatrzymać. Felietoniści i komentatorzy, humoryści i parodyści, prezenterzy i spikerzy, każdy chciał popisać się w tej sprawie bon motem, błysnąć lepszą pointą, zaistnieć jako precyzyjniejszy demaskator zepsucia konserwatywnej polityki przeciwstawionej młodzieńczemu uczuciu. Reżyser Różycki dopiero po artykule Szmaji zgłosił się do Niecnoty, przyznając, że temat, którym wcześniej, mimo namów redaktora „W ryj”, nie wykazał zainteresowania, w sposób idealny ujmuje podstawowy problem współczesności. Znalezienie środków na film – w czym nie tylko pośredniczył, ale i uczestniczył finansowo, choć nieoficjalnie Niecnota – okazało się nadzwyczaj łatwe. Po kilku miesiącach film w gwiazdorskiej obsadzie (choć Cygan awanturował się, aby grać w nim osobiście) wszedł na ekrany, okazując się wielkim sukcesem. Problemem było tylko, że koszulki ze splecionymi w uścisku Widłakówną i Cyganem zaczęły być zastępowane przez ich filmowych odtwórców, a aktorzy i pierwowzory zaczęły się publiczności mylić. W sumie jednak podniosło to tylko temperaturę wokół sprawy. Pozostawał już wyłącznie akt finalny: małżeństwo młodej pary.

Już jakiś czas temu Niecnota zauważył, że sprawa angażuje go za bardzo. Poszła lepiej, niż mógł sobie roić w najśmielszych marzeniach. Widłak został ostatecznie skompromitowany, a pozycja jego partii zasadniczo nadszarpnięta. Zespół obskuranckich idei, do których się odwoływała, jeszcze bardziej obrzydzony został młodemu – i nie tylko młodemu – pokoleniu. Ślub zakochanych był finalnym aktem, który wzmocni wymowę całej reality story. Wielki happy end, w którym miłość triumfuje nad represyjną tradycją i reprezentującą ją złowrogą polityką, potrzebny był nie tylko kolorowym periodykom. Miał być powszechnie akceptowanym morałem, który pokazywał nie tylko racje, ale i konieczność ich zwycięstwa. Właściwie na tym sprawa kończyła się i za kilka miesięcy, kiedy Cygan rozwiedzie się ze swą świeżo poślubioną, będzie mogła ona wrócić do rodziców, aby próbować zrozumieć to, czego wydawała się bohaterką przez kilkanaście ostatnich miesięcy. Tymi wydarzeniami nikt już nie będzie się interesował, nawet jeśli jakiś wścibski dziennikarzyna spróbuje uczynić je sensacją dnia. Sprawa będzie zamknięta, wpisana w powszechną świadomość, a ta niezwykle opornie dokonuje rewizji swoich mitów, zwłaszcza jeśli nie leży to w interesie żadnej wpływowej grupy. Tak więc Niecnota powinien przestać zajmować się losem Widłakówny.

Nie przestawał jednak. Można uznać, że kiedy dyskretnie sugerował Cyganowi, który w tym momencie nie ukrywał ironii, aby wprowadzać małą w świat ostrzejszych doznań, sprawa nie była jeszcze przesądzona. Teraz jednak, gdy wszystko było jasne, zainteresowanie Niecnoty losem Widłakówny zaskakiwało go samego. Odkrywał w sobie coraz większą pasję, aby sprawa nie skończyła się tak łatwo i aby mała zbyt prędko nie wróciła do wybaczającego ojca. Powinna była przejść więcej doświadczeń, głębiej zanurzyć się w życie i poznać je, innymi słowy: skurwić się do końca.

Na razie jednak Niecnota urządził wielkie weselisko. Odmówił politykom, którzy koniecznie chcieli złożyć młodym życzenia, gdyż wprawdzie nie był oficjalnym gospodarzem, ale, jako fundator, zażądał od Cygana kontroli listy gości. Na uroczystość przybyło mnóstwo najprzedniejszych reprezentantów warszawskiego salonu. Na czas jakiś wpadł nawet sam Bogatyrowicz. Niecnota bawił od początku do końca. Panna młoda była nim urzeczona. Powtórzyła parę razy, że zastępuje jej ojca, zaczęła obcałowywać go, i nawet, co było już chyba efektem alkoholu, cmoknęła go mocno w usta, aby zalotnie pozostawić go zdumionego i ulecieć do innych gości. Niecnota postanowił wtedy, że sprawę doprowadzi do końca. Nie myślał o tym, aby osobiście używać młodej pani Cygan. Wystarczało mu, że wyobrażał sobie zastępy tych, którzy będą robili to niejako z jego nadania. Gapiąc się na nią przez cały wieczór nie mógł oprzeć się tym fantazjom.

Kiedy wytrzeźwiał, długo wahał się, czy nie podjąć nowej rozmowy z Cyganem, w której zasugeruje mu dalszy etap scenariusza. A kiedy, już po kilku tygodniach, nie mogąc oprzeć się natrętnym myślom o córce Widłaka, postanowił spotkać się z jej mężem, dostał od niego list, który trudno było nazwać inaczej niż próbą szantażu. Autor narzekał, skarżył się na koszty i, w efekcie, żądał kolejnych dwudziestu tysięcy, niedwuznacznie sugerując, że w innym wypadku może ujawnić rolę Niecnoty. Redaktora „W ryj” zalała krew. Ze swoich zobowiązań wywiązał się zgodnie z umową, pieniądze zapłacił, a okazało się, że gówniarz, który nie szanuje słowa, chciał go wydoić. Nowak od razu zgodził się sprawę załatwić. Niecnota nie wiedział nawet, czy chłopcy Nowaka musieli nad Cyganem popracować czy wystarczyła tylko groźba, w każdym razie ten znikł z jego życia. Niewiele później ulotnił się także z życia Widłakówny, a w końcu i ona zniknęła gdzieś śladem swojego ojca i krótkotrwałego męża. Publiczności nie interesowało to już. Tylko Niecnota pozostał ze swoją namiętnością i scenariuszami, które miały prowadzić do jej zaspokojenia.

Rozprężony wyszedł na taras. Niespodziewanie, w mglistym, wilgotnym powietrzu zauważył na drzewach wypełniających jego posesję liście. Przesłaniały widok. Kiedy zdążyły wyrosnąć, przecież ich nie było – pomyślał zaskoczony. Zajęły go jednak poważniejsze sprawy. Ochroniarze byli na miejscu, wszystko wydawało się pod kontrolą. Musiało być, wynajmował przecież najlepszych specjalistów. Jednak, pomimo racjonalnej pewności, jaką dawała mu profesjonalna ochrona, tlił się w nim niepokój. Spoglądał na wysoki parkan zakończony zaostrzonymi prętami, na kamery, pomieszczenia ochroniarzy połączone bezpośrednio z centralą firmy i pomimo spełnienia wszystkich warunków wyraźnie czuł, że zabezpieczenia nie wystarczą. Nie wystarczą żadne zabezpieczenia. Dlatego nie wystarczy odgrodzić się od niebezpiecznego świata, trzeba wejść na jego teren, zagospodarować, uczynić sobie powolnym. Wiedząc, że zagrożenie przyczai się tylko, aby w najmniej spodziewanym momencie znowu pokazać kły. Trzeba jednak pacyfikować ten świat, kolonizować. Tylko to może być niepewnym i nietrwałym remedium na lęk, który nie opuszczał go nigdy. Może to dziedzictwo wojny, z której pamiętał wyłącznie strach, może... Świat ciągle odsłaniał swoją nieobliczalność. Może najbardziej ostatnio, gdy, jako bliski współpracownik Jaruzelskiego, Niecnota przez jakiś czas uwierzył, że ma w rękach cugle i może ujarzmić tę niesforną wielogłową bestię zamieszkującą tereny między Odrą a Bugiem. A potem nagle, może szesnaście, a może już siedemnaście lat temu zrozumiał, że jego świat wali się i nic go nie uratuje, a jedyna szansa to przygotowanie drogi ewakuacji. I znowu pomylił się, gdyż okazało się, że dzięki takim jak Bogatyrowicz, ale też takim jak Niecnota, kraj nie stoczył się w anarchię.

W tej kwestii dobrze rozumieli się z Returnem, chociaż ten urodził się siedem lat po zakończeniu wojny. Return jak nikt rozumiał, że stale trzeba prowadzić tę wielką grę, w której sukcesy są tylko doraźne, i zawsze postrzegać je w kontekście szerszych posunięć. To on wymyślił ostatnio wielki plan sojuszu z lewakami, którego inicjacją jest walka o „Medeę”. To on skontaktował Niecnotę z Pasikonikiem, który okazał się wcale rozumnym młodzieńcem. On wreszcie zaproponował Niecnocie ostateczne przekonanie Bogatyrowicza, który wprawdzie rozumiał argumenty Returna – opublikował przecież jego artykuł, w którym funkcjonowanie „Medei” uznane zostało za test dla demokracji – ale ciągle nie dał się porwać wielkiej wizji, którą rzucił Return, a dopracowywał właśnie Niecnota.

I teraz oto redaktor „W ryj” niecierpliwie czekał na redaktora „Słowa”, który, jak zwykle, przyjechać miał do jego posiadłości. I, jak zwykle, sprawdzając wcześniej, czy nie jest obserwowany.

Gospodarz rozumiał, że to konsekwencje jego własnych wyborów, ale cierpiał niczym zakochany, który nie może ujawnić się ze swoją miłością. Zauważył zresztą, że jego stosunek do Bogatyrowicza jest niezwykły. I to nie tylko na miarę niezwykłości redaktora „Słowa”. Niecnota musiał przyznać przed sobą, że tęskni za Bogatyrowiczem i wyczekuje na spotkania z nim, a te dają mu satysfakcję, z którą mało co może się równać. Musiał przyznać, że lubi ten nieco ironiczny, drwiący styl, który przyjmuje wobec niego Bogatyrowicz, sprowadzający Niecnotę do podrzędnej pozycji.

Tym razem Bogatyrowicz prawie się nie spóźnił. Jego samochód wjechał na dziedziniec piętnaście minut po umówionym terminie. Zaprzyjaźniony kierowca udał się na pogawędkę do ochroniarzy.

Rozmawiali w gabinecie, który Niecnota lubił najbardziej. Brązowe meble obite wytłaczaną skórą, w podobną skórę oprawne tomy biblioteki, fotele, stół, biurko – wszystko stanowiło estetyczną jedność budującą spokój i bezpieczeństwo. Return śmiał się, że książki są tu tylko elementem dekoracji. Niecnota twierdził, że powinny pełnić również tę rolę. „Kto by przypuszczał, że z ciebie taki esteta”, zaśmiewał się Return.

Wystrój gabinetu Niecnota skopiować kazał z dziewiętnastowiecznego gabinetu redaktora „Timesa”. Smak to tylko snobizm, myślał z rozbawieniem – przyzwyczajenie dominującej grupki, do której zachciało się mu należeć.

Kawę pili z angielskiego, również XIX-wiecznego, fajansowego serwisu, który udawał porcelanę. Fajans był wykwintny i Niecnota wolał go niż luksusowy serwis z Limonges, którego używał uprzednio. Angielskie naczynia bardziej pasowały do angielskiego wnętrza. W atmosferze spokoju i komfortu Niecnota mógł rozwinąć skrzydła.

Musimy wyprzedzić ich atak! Wytrącić im z ręki broń! Siewcom nienawiści, którzy budują tę swoją moralno-narodową wspólnotę! Będą odsiewać Polaków dobrych od złych, będą judzili ten motłoch o tępych, pszenno-kartoflanych mordach. Tym gadaniem znajdą do niego drogę – Niecnota zapalał się coraz bardziej. Wizja Returna stała się jego własną. Tym bardziej drażniła go nonszalancja Bogatyrowicza. – Nie śmiej się – warknął, dostrzegając coraz wyraźniejsze rozbawienie rozmówcy. Uspokoił się jednak od razu i wrócił do swojej błazeńskiej pozy. – Wiem, że mogę być śmieszny jako wzorzec estetycznej miary – zachichotał – ale ja jestem brzydki inaczej, ja jestem demoniczny. – Obaj śmiali się już w głos. – Tylko nie traktuj tego lekko, bo jeśli nie przygotujemy się, przyjdą pod redakcję „Słowa”, żeby rozliczyć cię z tego, co robiłeś. Będziecie uciekali z płonącej siedziby...

No, no, Wernyhoro, nie projektuj na mnie swoich lęków – Bogatyrowicz przywoływał go do porządku.

A żebyś wiedział, że się boję. I ty też powinieneś. Choćby troszeczkę. Strach pozwala widzieć ostrzej. Taka reakcja fizjologiczna. I dlatego wiem, że potrzebni są nam i Pasikonik, i ta Bies, i „Medea”. Też nie znoszę tych ostentacyjnych pedałów i feministycznych kocmołuchów. Ale sojuszników sobie nie wybieramy, to i tak luksus, jeśli możemy wybrać sobie wrogów. Zwróć uwagę, jak sprawę „Medei” można rozegrać przeciw lustracji. Tak będziemy walczyć z nietolerancją, każdą nietolerancją. Zaangażujemy w sprawę Pasikonika. On ma w dupie lustrację, ale jest inteligentny. Zrozumie, że to wspólna walka. Trzeba zaangażować w to jak najszersze grupy. Przejąć młodych, którzy są wybuchowym potencjałem. Będą walczyli z nietolerancją, a więc nie dadzą się wciągnąć w te narodowo-moralne szopki. Mamy szansę! Musimy przejąć tych durnych ekologów. To takie łatwe dla ciebie i twojej gazety. Każda budowa, każde działanie utrupia jakieś żaby czy komary, niszczy jakiś ugór albo błoto. Zawsze można przedstawić to jako destrukcję odwiecznego dziedzictwa przyrody. Bo tak jest! – rechotał Niecnota. – Trzeba tylko wiedzieć, wokół której sprawy zrobić histerię. Masz w garści każdą władzę i stada ogłupiałych gówniarzy. Zaczniesz taką medialną hecę, że w hałasie nikt już nie będzie pytał o argumenty.

Może macie rację. Ty i Return. Może trzeba bardziej zaangażować się w te lewackie klimaty... – Bogatyrowicz powiedział to z namysłem, z uznaniem oglądając pod światło kwietny motyw oplatający trzymaną w ręku filiżankę. Niecnota uspokoił się i zatopił w smaku kawy, urodzie serwisu i gabinetu. Spojrzał przez wypełniające całą ścianę okno. Szare powietrze wydawało się przepuszczać niewyraźne promienie słońca.

Ten akt już wygraliśmy. Wilczycki zatopiony. Lew umocnił się na pozycji autorytetu przepraszanego przez całe społeczeństwo. Lustracja skompromitowana – zachichotał.

Tak – rzucił czemuś roztargniony Bogatyrowicz. – Nawet ten gówniarz, jak mu tam Czułen, Czułno, przestał istnieć. Dobra nauczka dla tych szczeniaków.

Tak myślisz? – Niecnota zawahał się. – Pozwolę sobie mieć na ten temat nieco odmienne zdanie. Co do Wilczyckiego, sprawa jest jasna. To dobra lekcja, że są rzeczy, których nie będziemy tolerować. Ludzie, którzy je zrobili, powinni za to zapłacić. Upadek Wilczyckiego musi być nauką publiczną. Powinno się nim straszyć dzieci. Ale Czułno to facet utalentowany. Nie trzeba się go pozbywać. Powinniśmy go wykorzystać. Poczynając od sprawy Wilczyckiego.

Mamy tolerować agresywnych gówniarzy?

Nie tolerować. Nawrócić. Pamiętasz: większa radość w niebie z nawrócenia jednego grzesznika niż ze stu sprawiedliwych czy ilu by ich tam nie było. Czułno jest zdolny, można jego zdolności zużytkować dla dobra sprawy. I ty to na pewno potrafisz.

"DOLINA NICOŚCI" JUŻ W KSIĘGARNIACH! Wierzę, że kolejne odcinki powieści będą zaczynem gorącej dyskusji. Liczę na Was, na Wasze uwagi i oceny. Proponuję Wam również zabawę. Zainteresowani mogą kontynuować powieść na własną rękę. Będą odgadywać intencje autora, a może tworzyć dla nich interesujące uzupełnienie, albo ważny kontrapunkt. Dla najciekawszych wypowiedzi przewidziane są symboliczne nagrody.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka