Elef.Parparim Elef.Parparim
654
BLOG

Majty pipol! Gde je ten bordel!?

Elef.Parparim Elef.Parparim Kultura Obserwuj notkę 2
"Wszystko tętni od życia - pomyślała. - Aż pęka od życia."
(J.Steinbeck - Niebiańskie pastwiska)
 
 

Tydzień zmęczył mnie tym pluskiem z nieba przeplatanym pioruńską kanonadą.  Tym bardziej z wielką przyjemnością wracam do chwil, które jeszcze nie tak dawno spędziłem w czeskim Taborze na Summer Ska Punk Explosion przy okazji odbywającego się od 15 do 17 lipca Mighty Sound 2011 u Čápova Dvora.

Jacy są Czesi - każdy wie - razem z tymi swoimi utopencami, Rumcajsem, Krecikiem, Škodą, Kunderą, hokejem, Hradczanami, Havlem i totalnym zwisem na punkcie narodowego honoru. Natomiast jedno trzeba im oddać, mają to, co prawdziwy mężczyzna lubi najbardziej i bezwarunkowo - piwo. Tam, gdzie jest piwo, musi być też browar, a w świetle gospodarki rynkowej, gdy browar produkuje dobre piwo i potrafi je sprzedać, to ma odpowiednio wiele pieniędzy, żeby się konsumentom odwdzięczyć. Jednym z najsłynniejszych i najbogatszych browarów jest Budějovický Budvar produkujący słomkowy rarytas przy pomocy żateckiego chmielu i morawskiego słodu. W poczuciu triumfu w związku z rozwiązaniem przez Trybunał Europejski w Strasburgu odwiecznego konfliktu o nazwę Budweiser Budvar zarząd browaru postanowił zasponsorować imprezę, która mogłaby przyćmić wszystkie inne w okolicy.

Na festiwal do Taboru zawsze przyjeżdżały ciekawe kapele, ale w tym roku można było obejrzeć prawdziwe asy ska, punk i reggae w jednym miejscu i za całkiem przystępną cenę. Pomijając kapryśną pogodę i zgrzyt, jakim był wszechobecny język czeski, pasujący bardziej do produkcji typu "Arabela", czy "Jak utopić doktora Mraczka?", a nie do klimatu buntu i kontestacji generowanych przez zespoły grające w wyżej wymienionych konwencjach, to organizacja przeogromnej imprezy dającej szansę na autoprezentację przeszło dwustu pięćdziesięciu podmiotom wykonawczym była wręcz perfekcyjna.

Wielohektarowa powierzchnia taborskiego lotniska pomieściła bez trudu kilkaset namiotów, przyczep campingowych, samochodów i starannie odgrodzoną część, na którą obowiązywały bilety wstępu. Na tej płatnej znajdowały się dwie ogromne sceny główne pod jakże pięknymi zawołaniami - Jan Hus Stage i Jan Żiżka Stage, kilka pomniejszych namiotów dla mniej znanych wykonawców, rozmieszone w różnych miejscach festiwalowego areału, detsky koutek z holkami chętnymi do opieki nad potomstwem, teatr, minikino, część sportowo-rekreacyjna, dziesiątki stoisk handlowo-konsumpcyjnych, toitoie itp ...

A teraz muzyka. Nie do ogarnięcia. Początkowo biegałem jak pies z miejsca na miejsce, żeby ogarnąć cząstkę tego, czego można było doświadczyć na Mighty, z czasem ograniczyłem się do wyłuskiwania perełek.

Katie z kapeli The Mahones

Na początek włosko-hiszpańskie No Relax z żywiołową Michaelą Paiano, miotającą się  jak iskra po popielniku, ucieszyć mogło koneserów połudnowoeuropejskiej odmiany punk rocka. Micky sobie biegała po scenie, a słońce  niemiłosiernie prażyło, gdy na Jana Żiżkę weszły pierwsze asy. The Mahones z kanadyjskiego Kingston mogliby być ozdobą każdego festiwalu, a tu przyszło im grać na rozkręcenie imprezy. Zaczęli i scena prawie poszła w drzazgi. Wspaniały, żywiołowy koncert, rewelacyjne zgranie poszczególnych muzyków, sexy akordeonistka Katie,  wyginająca się z kocią zręcznością, wspaniały kontakt z troszeczkę rozleniwioną publicznością, melodyjne hity, łączące celtyckie brzmienia z punkową rytmiką, sugestywny wokalista przypominający śp. Joe Strummera z The Clash, no miodzio! Ledwo przebrzmiały ostatnie dźwięki, to trzeba było naginać na Husa, aby obejrzeć czerwonych skinheadów z Werony. Los Fastidos zaczęło topornie, klasycznymi, punkowymi kompozycjami. Słuchając ich można było odnieść wrażenie, że obecnie punk is dead, bo nie wywołuje już takich emocji, jak onegdaj. Kiedy Włosi przeszli na repertuar ska, wyglądało to lepiej. Szorstkogłowy frontmen bardzo się starał i końcówka jego występu wykonana z szalikiem klubowym AC Verony była już całkiem udana. Potem jeszcze przyjemne hip-hop reggae z delikatnie soulującą piosenkarką z zespołu  United Flavour, monotonne roots z osławionym Israel Vibration i kolejne dwie bomby.

Najpierw energetyczne The Casualties z Pittburga. Wyszli i zaczęli grać i śpiewać z taką agresją, że aż w ziemię wkręcało. Charyzmatyczny, szczerbaty wokalista z koszulką z podobizną Che Guevary wyglądał jak szaman śpiewając z zamkniętymi oczami prawie przez cały koncert.  Podczas występu wlewał w siebie zawartość puszki od góry z wyprostowanej ręki. Wyglądało to dość niezwykle, bo piwo wylewało mu się z gardła i nosa pieniąc się na Che Guevarze. Odniosłem wrażenie, że gość troszkę przygasł (o ile nie przysnął) w trakcie koncertu. Jeśli tak było faktycznie, to w porę się ocknął i do końca już śpiewał z energią godną amerykańskiego idola. Jello Biafra opowiadał kiedyś, że kiedy ze swoim zespołem Dead Kennedys wszedł po raz pierwszy do studia nagrań, to cały przygotowany, dwunastominutowy materiał zagrali w siedem minut, bo wewnętrzne napięcie w muzykach było tak wielkie, że więcej czasu nie było potrzebne do tego, żeby się artystycznie wykazać. Podobnie chyba było w przypadku Casualties. Zagrali swoje, wyszli i pewnie popadali gdzie byle wyczerpani, bo poziom energii, jaki włożyli w prezentację własnej twórczości uniemożliwił im bisowanie. Muzycy nie wyszli pomimo oszalałych, histerycznych wywoływań gawiedzi zgromadzonej pod sceną. Nawet sympatyczny konferansjer, wyraźnie skonfudowany, nie wiedział co począć, więc wycofał się za kulisy człapiącym krokiem jednego z sąsiadów (... a je to) ciągnąc za sobą charakterystyczną kometę z dreadów.

Chłopaki z Anti-Flag weszły mocno spóźnione. Trzech nerwowych, pyszałkowatych gitarzystów i demoniczny perkusista w czarnych koszulach zaczęło z kopyta i prawie w ogóle nie zwracało uwagi na rozgwizdaną publikę. Grali równo, sprawnie warsztatowo (podobnie zresztą jak wcześniej Casualties) i szybko. Czas mijał, publiczność szalała, a zespół z zaciętymi minami coraz szybciej propagował ten swój amerykański socjalizm. Jeden z gitarzystów miał osobistego rezerwowego i w chwilach co trudniejszych solówek sprytnie podrzucał mu gitarę. Sam miał czas na to, żeby się rzucać w młyn i prowadzić jakieś mało zrozumiałe dialogi ze stojącymi najbliżej. Przy Should i stay or should i go publiczność eksplodowała i w obrębie stu metrów nie było nikogo, kogo by ta punkowa łupanka nie ruszyła. Noc przywitał brytyjski Dub Pistols. Ciekawie miksując dub, ska, hip-hop, punk i reggae, autentycznie bawiąc się na scenie, dał bardzo udany, życzliwie przyjęty koncert. Wreszcie na ukoronowanie dnia wystąpiła kapela, na którą czekałem specjalnie.

Hiszpańsko-baskijskie ska nadało gatunkowi specyficzne cechy właściwe iberyjskiemu temperamentowi i folklorowi, więc jako takie zdobywa coraz większą rzeszę miłośników. Kto wyczekał do pierwszej w nocy, ten nie żałował. Obrint Pas to potężna dawka skocznej muzyki i scenicznego ruchu. Muzycy, chociaż z Walencji, przypominali boiskową Barcelonę. Zmiany pozycji, częsta wymiana instrumentów, podskoki, przeskoki rytmiczne i wyraźne serce do gry. Artyści sprawiali wrażenie, że nie zejdą ze sceny do rana, zagrali cztery bisy, najlepsze kąski (Istoria trista, La flama, Del sud, Quatre vents) zostawiając na koniec i kompilując z nich rytmiczną składankę. Początkowo akustycy pogubili Hiszpanów, wyraźnie za nimi nie nadążając, ale z czasem wszystko, nawet solowa gitara, puzon i trąbka stworzyły harmonię bystrych dźwięków, muzycy uśmiechali się, biustonosze frunęły na scenę, miłe czeskie dziewczyny przytulały się do sąsiadów, a mężczyźni bratersko częstowali niedbale zwiniętymi, cienkimi papieroskami wydającymi charakterystyczny zapach, który nawiasem pisząc, do końca festiwalu subtelnie unosił się nad letiste ... Spać poszedłem klucząc miedzy ciałami nawalonych przy dźwiękach dział Navarony (Fast Food Orchestra) - coveru zespołu, który nazajutrz miał zaprezentować się na tej samej scenie ...

Początek festiwalowej soboty to ortodoksyjny Total Chaos. Pod sceną misternie ufryzowana czeska młodzież spokojnie przytupywała, a drobna konferansjerka o temperamencie wczesnej Agaty Młynarskiej pokrzykiwała wymuszając bisy: "Majty pipol! gde je ten bordel?!", co w wolnym tłumaczeniu można było zrozumieć jako "Mighty people! zróbcie jakieś pogo, bo jestem wami rozczarowana!" Ja w zasadzie też byłem rozczarowany, metalizującą gitarą, teatralną choreografią i monotonną rąbanką kalifornijczyków, więc z przyjemnością przeniosłem się na Żizkę. A tam przygotowywał się już anonsowane jako ska, nieznane mi Hotknives. Zaczęli spokojnie wcale nie gorąco i nie ostro, z uśmiechem od ucha do ucha i może nie porwali, ale z czasem rozedrgali publiczność swoim pozytywnym, dancingowym ska. Przyjemnie się tego słuchało, przyjemnie kołysało. Oby jak najwięcej i w Polsce takich ostrych noży. Potem był żywiołowy celtic punk z czerstwym, zasuszonym staruszkiem na gitarze. The Dreadnoughts to może nie ekstraklasa, ale niezwykle ekscentryczna i hałaśliwa kanadyjska kapelka, która zgromadziła sporą rzeszę kibiców. Niestety, ich popisy nakładały się z występem supergwiazdy.

The Skatalites uznane jest za początek ska. Zespół gra od 1964 i podobnie jak inna legenda z Ameryki Łacińskiej - Buena Vista Social Club - przechodził okresy chwały i zapomnienia. Z pierwszego składu został tylko saksofonista Lester Sterling. Reszta zmarła. Parę tygodni temu na raka wątroby odszedł Lloyd Knibb. Parę lat temu miałem okazję być na jednym z ostatnich koncertów Rubena Gonzalesa wspomaganaego przez Omarę Portuando. Było to koncert wyjątkowy. Teraz spodziewałem się podobnego. Ludzie, którzy przez kilkadziesiąt lat grają muzykę, sami stają się muzyką. Uczestnicząc tak blisko w misterium przygotowanym przez jamajskich muzyków, miałem wrażenie uczestniczenia w czymś czarodziejskim, co porównać można do mszy, do patrzenia na odwieczny ogień. Każdy dźwięk wydobywany przez The Skatalites był mi dokładnie znany, ale ich czysta, wręcz źródlana moc wkręciła mnie w ziemię, tak, że słuchałem z otwartymi ustami. Genialny, doskonały, porywający koncert! Zagrany z polotem i siłą nastolatka. Nie byłem na czymś bardziej magicznym od lat! Dzisiaj już nic więcej się nie liczyło, chociaż prowokacyjna ekstrawagancja lansowanego niegdyś przez Rozgłośnię Harcerską Sigue Siegue Sputnik Electronic i wściekły hardcore'owy Madball mogłyby posłużyć za ozdobę niejednego festiwalu. Poza tym, kto by się wcześniej spodziewał, że do snu będzie mi na żywo przygrywać taka gwiazda jak The Toasters ...

Niedziela to jaskrawy upał. Na szczęście pobliskie jeziorko dawało ochłodę skołtunionym i wygolonym łbom, a niedalekie centrum handlowe tanich sklepów spożywczych dbało o właściwe nawodnienie organizmów zmożonych dwudobowym muzycznym szaleństwem. Pozwoliłem sobie obejrzeć pomniejsze zespołki, głównie z czeskiej sceny. Tu, podobnie jak na całym świecie, kopiuje się najlepszych, często nawet nuta w nutę. Z całej tej zbieraniny wyróżnić można i zwrócić uwagę na Feher Fekete  Kerek oryginalne, transowe cygańskie reggae z przyspieszeniem.

Bardzo ciepło został przyjęty wenezuelski Desorden Publicó. Wokalista usiłował przy pomocy sko(ska)cznych przyśpiewek przedstawić lekko już wciętej publice historię swojego małego państewka i losy narodowych bohaterów, wywołując tym euforię grupki wymachujących flagą śniadych młodzieńców, zapewne studentów urodzonych w okolicach Caracass. Potem zawiało i lunęło. Zawiało poważnie i co bardziej nerwowi techniczni zaczęli składać sceny. Namioty pozamykano i zaczęło się robić smutno. Na szczęście na Hus arenę odważnie wkroczył  Pennywise. W strugach deszczu zagrali to, co grają od blisko dwudziestu pięciu lat, a frontmen krzycząc na cały głos "Cze-cho-slo-va-kia!" pokazał, że ma w nosie wszelkie polityczne ustalenia ostatnich lat. Skończyli grać chłopcy z Kalifornii, o dziwo, przestało również padać. Ucieszyło mnie to bardzo, bo na koniec miał zagrać zespół, który chciałem obejrzeć specjalnie. Kapelę Karamelo Santo odkryłem kilka lat temu i cichcem namiętnie podsłuchiwałem takich płyt jak La Culebra, Perfectos Idiotas czy Antena Pachamama. Mianowany jakiś czas temu Ambasadorem Kultury Argentyny Goy Ogalde Karamelo (potomek rumuńskich Żydów) wraz z kolegami dał koncert dobry, energetyczny i dydaktyczny, pokazując spore możliwości i szerokie zainteresowania, sięgające klasycznych światowych gatunków łączonych z takimi indiańskimi zjawiskami muzycznymi jak murga, cuecas, huayno czy cumbia. Zmoczona i zziębnięta gawiedź podrywała się w rytm takich hitów jak No Anda, Hoy, Noche de Putas czy mój ulubiony No Tan Destinos, posłusznie wyginała do marihuanowej makareny i było całkiem ok. Sam liczyłem bardziej na latynoski żywioł znany mi z płyt czy you tube'a, a nie prezentację południowoamerykańskich stylów grania.

Festiwal się skończył. Przez trzy dni nie zauważyłem żadnego, nawet najdrobniejszego konfliktu. Czesi potrafią się pięknie bawić, ale do wywoływania zadym, jeszcze im daleko. Może i handlują gdzieś pokątnie gandzią, karabinami i semtexem, ale w końcu jak napisał pewien sławny ostatnio człowiek - "nie rozumiem, dlaczego dokumentacja BBC przynosi tak nieprawdziwe informacje. W rzeczywistości można poczuć się tam o wiele bezpieczniej niż w Oslo"...

 

I am a Nasturtium What Flower Are You?  

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura