Piotr-Slowinski-elGuapo Piotr-Slowinski-elGuapo
124
BLOG

Bóg - dumny Ojciec, czy nadopiekuńcza 'mamusia'?

Piotr-Slowinski-elGuapo Piotr-Slowinski-elGuapo Polityka Obserwuj notkę 37

W filmie Tragedia Posejdona jest postać księdza grana przez Gene Hackmana. Wygłasza on kazanie podczas nabożeństwa, które zawiera dość radykalne przesłanie, które możnaby streścić do: nie zawracajmy Bogu tyłka pierdołami. Gdy oglądałem film pierwszy raz, jako pryszczaty nastolatek, subtelność postaci mi umknęła w natłoku akcji. Teraz jednak, wraz nabieraniem doświadczeń i poznawaniem odmiennych punktów widzenia, owa postać, a raczej umieszczenie jej filmie nabiera dla mnie nowych znaczeń. Tak to bywa, iż wraz z upływem czasu akcenty się zmieniają i to coś samego odkrywa nowe płaszczyzny, których wcześniej się nie dostrzegało.

Od zawsze było dla mnie oczywiste, iż nasze życie jest swoistym zdawaniem egzaminu wobec Boga. W zależności od wyników egzaminu trafimy lepiej, lub gorzej. Jednakże jeśli idzie o sam egzamin, to zdajemy go samodzielnie, bez ściagania, bez tarygfy ulgowej, bez oszukwiania. Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze - była to jedna z formułek w dziecięcym katechizmie, którą zapamiętałem. Aby w ogóle egzamin miał sens, to zdawać go musi egzaminowany. Stąd też oczywisty dla mnie był punkt widzenia zbliżony do punktu w/w księdza. Oczywiście każdy z nas jest w innej sytuacji, ma inne zdolności oraz słabości i sprawiedliwy sędzia weźmie te wszystkie okoliczności pod sprawiedliwą rozwagę, ale to nasza aktywność, czy też bierność, nasze uczynki, nasze osiagnięcia i nasze upadki będą sądzone. Bóg jest w takim ujęciu dumnym Ojcem, który nie jest bynajmniej bezduszny, jest gotów zawsze pomóc, ale wymaga od nas samodzielności. Jest ona warunkiem wolności i wolnej woli. Bóg w tym ujęciu przypomina dumnego (normalnego!) rodzica, którego cieszą osiągnięcia dziecka. Brzmi to trochę przewrotnie, ale im mniej pomocy Boga potrzebujemy, tym bardziej jest on z nas dumny. Ta wizja jest mi bliska. Oczywiście wiem, że rażąco zaniedbuję zagadnienia, iż właściwie bez Bożej pomocy nic nie jesteśmy w stanie zrobić, ale to inny rodzaj pomocy. Inny, niż co? Inny, niż tem, który dominuje w przeciwnej wizji Boga.
 
Nie tak znów dawno temu natknąłem się na odmienne postrzeganie Boga, a raczej relacji ludzko-Boskich. W owym postrzeganiu nacisk jest głównie, o ile nie całkowicie, położony na modlitwie proszącej. Właściwie to im więcej prosimy, tym lepiej. Są oczywiście odpowiednie cytaty z Pisma na poparcie owego punktu widzenia (proście, a otrzymacie; czy – jeśli wasze dziecko poprosi o chleb, to dacie mu kamień), jednakże moim zdaniem sa one traktowane nazbyt dosłowne. Owa dosłowność powoduje, iż w tym modelu relacji ludzko-Boskich z Boga robi się jakąś nadopiekuńczą mamusię, której największym marzeniem jest umożliwienie dogodzenia dziecku, zaś z ludzi robi się jakieś niewydarzone fajtłapy, wiecznie niedorosłe dzieci trzymające się mamusinej spódnicy i proszące ją o wszystko, włącznie z tym, z czym sobie doskonale poradzić same powinny. Nie lubię tej interpretacji. Karykaturyzuje ona i Boga i człowieka. Stanowczo opowiadam się za interpretacją Boga – dumnego Ojca, niż małpiomiłośnej mamuśki. Gdyby ta druga interpretacja miałaby być słuszniejsza, to po cóż w ogóle byłoby Bogu separować nasze światy i zsyłać nas na ten świat dla wypróbowania – czyż nie lepiej, wzorem nadopiekuńczej mamusi byłoby mu niewypuścić swojej pociechy na śiat w ogóle, tylko trzymać je wiecznie pod kloszem? Niestety obawiam się, że katolicyzmowi bliżej, może nie tyle bliżej co za blisko, za bardzo po drodze z tą drugą interpretacją i to na różnych płaszczyznach. Bo innym aspektem pokrewnym charakterem małpiej miłości jest nadmierna wyrozumiałość dla grzechu. Źle rozumiana wyrozumiałość. Wyrozumiałość prowadząca do akceptacji grzechu. Tak przecież właśnie działa małpia miłość, która doprowadza do zredukowania rodzica siebie do roli popychadła maltretowanego przez rozkapryszonego (małpią miłością właśnie) bachora. Rodzica pozostającego w zaślepieniu własną małpią miłością i wiecznie tłumaczącego coraz niższe upadanie pociechy i pogrążającego się w wynajdowanie coraz to nowych usprawiedliwień dla jej poczynań.
 
W powyższej wizji oczywiście Bóg nie może być tak ogłupiałym rodzicem. Po prostu NIE. To niektórzy hierarchowie wydają się tak postępować. Traktując Boga po kobiecemu – jak rozzłoszczoną babę, którą trzeba ugłaskiwać jakimiś pochlebstwami, komplementami, odbywaniem pewnych rytuałów służących uśmierzaniu dąsów, zaś ludzi jak niefrasobliwe safanduły, którym wymagania należy ustawicznie obniżać, miast podwyższać, wobec których trzeba przyjąć postawę mamusi wyjednującej u rozgniewanego ojca zmitygowanie gniewu. Stanowczo bliżej mi do protestanckiej wizji, w której Bóg jest dobry i wyrozumiały, ale nie jest ani zaślepiony własną miłością do ludzi, która zaburza mu trzeźwość ich oceny i nie jest rozkapryszoną babą, dla której przyjemność stanowi, gdy się jej emocjom ulega, starając się jej złość użmierzyć, czyli którą mówiąc w skrócie uprawia skuteczny emocjonalny szantaż. Szczęśliwie wydaje się, iż Benedykt XVI ostro zawija sterem Łodzi Piotrowej i podejmuje na nowo właściwy kurs!
 
-- 
24 Stycznia 2009 AD
NeG

 

Długoletni durny kuc po powrocie na ziemię.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka