Jan M Fijor Jan M Fijor
36
BLOG

Kłopoty z dolarem cd.

Jan M Fijor Jan M Fijor Polityka Obserwuj notkę 3

Czy ostatnia poprawa pozycji waluty amerykańskiej ma związek z odejściem George’a W. Busha? Czy zmiana na fotelu w Biały Domu wystarczy do poprawy fatalnej kondycji greenbacka? Czy słaby dolar to wyłącznie wina ostatniej prezydentury?

Jest lepiej

Fakty mówią same za siebie. W miarę zbliżania się do daty wyborów prezydenckich w USA, wartość dolara rośnie. O ile jeszcze 15 lipca br. waluta amerykańska sięgnęła psychologicznego dna, 1,6 dolara za 1 euro, niespełna półtora miesiąca później, euro potaniało do ok. 1,38 dolara, a więc blisko o 14 procent. W ciągu sześciu tygodni dolar odzyskał to co stracił przez minione 9 miesięcy. Siłą rzeczy potaniały surowce, cena ropy z poziomu 148 dolarów za baryłkę zeszła do ok. 100 dolarów (spadek prawie o jedną trzecią), równie duży był spadek cen gazu, stali, miedzi i wielu innych surowców, nieco mniej, ale też zasadniczo, bo o ok. 25 procent, potaniało złoto, osiągając poziom (ok. 750 dol.) najniższy od lata 2007. Zhardział prezes Rezerwy Federalnej (FED) , Bob Bernanke, który oznajmił, że dalej stóp procentowych obniżać nie będzie. Prezydent zaczął być łagodniejszy; zapowiedział rozmowy pokojowe z Iranem, wycofanie wojsk z Iraku, liberalizację gospodarki i troskę o pozycję waluty. A mimo to eksperci walutowi uznali, że motorem ostatniej aprecjacji dolara są złe informacje płynące z eurolandu, a konkretnie wypowiedź prezesa Europejskiego Banku Centralnego, który na posiedzeniu 7 sierpnia b.r. utrzymał stopy na dotychczasowym poziomie (4,25 proc.), co inwestorzy odebrali jako sygnał spowolnienia gospodarczego w krajach „piętnastki” i poluzowania polityki monetarnej czyli obniżenia stóp procentowych, czyli spadku parytetu euro do dolara. Czyżby zatem siły dolara szukać należało w osłabieniu tempa rozwoju gospodarczego „starej” Unii i jej waluty? Zróbmy coś Tłumaczenie aprecjacji dolara trudnościami strefy euro to mylenie przyczyn ze skutkami. Trudności eurolandu są raczej skutkiem, a nie przyczyną słabnącej pozycji dolara. Prawdziwe korzenie kryzysu waluty amerykańskiej są znacznie głębsze i mają głównie charakter polityczny. Należą do nich: wojna na Środkowym Wschodzie, rozrzutna polityka w zakresie finansów publicznych podnosząca deficyt budżetowy do niewyobrażalnych rozmiarów, interwencjonizm, czyli ręczne sterowanie gospodarką przez polityków i będąca jego konsekwencją zbyt luźna polityka monetarna FED. Z jednej strony, George W. Bush, po swoim wątpliwym zwycięstwie wyborczym w 2000 roku chciał Amerykanów kupić, już to darmowymi lekami dla emerytów, już koncesjami dla rolnictwa i przemysłu oraz świadczeniami socjalnymi na niespotykaną do tej pory skalę, z drugiej zaś po zamachu z 11 września 2001 potrzebne były ogromne pieniądze na wojnę z terroryzmem. O ile Stany Zjednoczone stać było na każdy z tych wydatków z osobna, o tyle prowadzenie ich równocześnie było ponad siły. Skutkiem nałożenia się welfare na warfare było pojawienie się inflacji. Manipulacje koszykiem dóbr – sygnalizują eksperci waszyngtońskiego trustu mózgów, Cato Institute – pozwoliły zataić na jakiś czas jej prawdziwe rozmiary, które ujawniła się w dwóch niszach – częściowo na rynku papierów wartościowych, głównie jednak w nieruchomościach, gdzie gwałtowny wzrost cen w latach 2005 – 2007 był ewidentnie ucieczką przed tracącym na wartości dolarem, co sygnalizowali eksperci waszyngtońskiego trustu mózgów, Cato Institute. I rzeczywiście, kiedy latem 2007 roku okazało się, że boom w nieruchomościach spowodowany został frywolną polityką monetarną FED i sektorowi bankowemu grozi katastrofa, dolar zaczął lecieć na łeb na szyję wobec wszystkich ważniejszych walut świata. W konsekwencji poszybowały ceny energii, a Ameryka stanęła na skraju bankructwa. Pojawiło się widmo światowego kryzysu na niespotykaną dotąd skalę. Biały Dom uznał, że „trzeba coś z tym zrobić”. Ostatnia aprecjacja waluty amerykańskiej jest właśnie skutkiem tego „robienia czegoś”.

Nieodrobiona lekcja

O tym, że trwający od 15 lipca do początków września b.r. wzrost siły dolara ma kruche podstawy świadczy chociażby korekta parytetu waluty amerykańskiej, jaka ma miejsce mniej więcej od początku września, która aprecjację dolara zahamowała. Wprawdzie to zrozumiałe, że rynek chce zrealizować zyski, jakie osiągnął na wzroście, ale tak się dzieje głównie wtedy, gdy zyski nie są pewne i mają charakter spekulacyjny. A jest tak, gdyż inwestorzy i trendsetterzy wiedzą, iż wciąż nie zostały usunięte przyczyny, jakie doprowadziły do kryzysu dolara. Załamanie trendu nastąpiło dokładnie wtedy, gdy okazało się, że Biały Dom nie tylko lekcji nie odrobił, ale wręcz kryzys pogłębia i to z co najmniej z dwóch powodów. Primo, pod wpływem nacisków Pentagonu prezydent George W. Bush wniósł właśnie zastrzeżenia wobec planu wycofywania wojsk z Iraku, co odebrano jako sygnał do kontynuowania wojny, a więc dalszego zadłużania budżetu i inflacji. I secundo, FED, Departament Skarbu i FDIC postanowiły wesprzeć nie tylko kulejące banki, jak dotąd, lecz co gorsza, wpompować ponad 100 miliardów dolarów w ratowanie dwóch gigantów od pożyczek hipotecznych, Fannie Mae i Freddie Mac, co jest równoznaczne z nacjonalizacją tych mega banków. Na domiar złego, spadają notowania Baraca Obamy, orędownika – w przeciwieństwie do zwolennika rozwiązań militarnych, Johna McCaina - szybkiego zakończenia działań wojennych. Więc to nie droga ropa naftowa, rosnące bezrobocie i kryzys hipoteczny są korzeniami zła, lecz wojna i interwencjonizm – welfare i warfare. Kryzys dolara i spowolnienie gospodarcze, które go pogłębia – pisze Lew Rockwell z Instytu Misesa w Alabamie - są skutkiem odejścia od zasad amerykańskiej konstytucji, zakazującej m.in. udziału w wojnach, bezpośrednio nie zagrażających krajowi, redystrybucji, czyli wspomagania jednych obywateli, kosztem drugich, do czego sprowadza się ekspansja kredytowa i polityka taniego pieniądza oraz programy ratowania banków i innych instytucji finansowych kosztem reszty gospodarki i podatnika.

 Powrót do źródeł

Po 95 latach doświadczeń z bankiem centralnym Ameryka zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że ręczne sterowanie pieniądzem i tworzenie go na życzenie FED i Białego Domu może zniszczyć potęgę kraju. Co prawda, Ron Paul, a więc główny zwolennik powrotu do standardu złota i ograniczenia rządowego monopolu pieniądza, w wyścigu o nominację swej partii, Republikanów na fotel prezydenta przegrał ze zwolennikiem silnego państwa, rozdającego pieniądze grupom nacisku i sterującego polityką monetarną, to jednak udało mu się w trakcie kampanii stworzyć potężny ruch obywatelski, który na przyszłość Stanów Zjednoczonych może mieć ogromny wpływ. Ron Paul uzmysłowił milionom Amerykanów, że bez względu na szerokość geograficzną, zwiększanie zasiłków socjalnych, wspieranie przez rząd „wybranych” gałęzi biznesu (np. przemysł zbrojeniowy i sektor naftowy), oraz manipulowanie pieniądzem zaszkodzi gospodarce i ludziom. I tutaj Amerykanie stają przed trudną próbą, żaden z kandydatów na prezydenta nie gwarantuje zmian na lepsze. John McCain chce wojny i będzie kontynuować dzieło Busha, Obama zaś ma ambicje socjalistyczne. Pozostaje więc Kongres i być może powtórka rewolucji z 1994 roku, kiedy opozycyjna większość pod wodzą Dicka Armey’a i Newt’a Gingricha zmusiła prezydenta Billa Clintona do wycofania się z obietnic nacjonalizacji służby zdrowia, do ograniczenia świadczeń socjalnych, liberalizacji handlu (NAFTA), a przede wszystkim do redukcji deficytu budżetowego oraz podatku spadkowego i podatku od wzbogacenia. Dzisiaj Kongres może odegrać podobną rolę. Zniecierpliwiony elektorat może go zmusić do powstrzymania programu Obamy walki o „sprawiedliwość społeczną”. Postawienie tamy socliberalizacji Ameryki – pisał niedawno znakomity publicysta Michael Novak - nie będzie wcale trudne. Zresztą innego wyjścia nie ma. Skoro niemal identyczna polityka doprowadziła do zapaści gospodarczej w Japonii, od lat pustoszy Amerykę Południową i hamuje rozwój w Europie, racjonalnym z natury Amerykom musi to dać do myślenia. Społeczna gospodarka rynkowa, stabilny wzrost, solidarne państwo – nie działają. Polityka monetarna, kryzys hipoteczny, a nawet wojny nie są przyczyną zła, lecz skutkiem polityki wyrównywania szans, monopolu pieniądza i interwencjonizmu – o czym już pół wieku temu pisał noblista, Milton Friedman. Wykorzenienie tych zjawisk, i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych, jest warunkiem sine qua non dobrobytu narodów. Pocieszające jest to, że w Polsce na ogół chętnie kopiujemy to co amerykańskie.

Jan M Fijor

 www.fijor.com

Jan M Fijor
O mnie Jan M Fijor

Nazywam się Jan M Fijor. 20 lat na emigracji w USA, Argentynie i Meksyku. Pracowałem tam jako barman, pośrednik, makler, doradca finansowy.  

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka