Jan M Fijor Jan M Fijor
69
BLOG

Disce puer oeconamiae

Jan M Fijor Jan M Fijor Polityka Obserwuj notkę 13
     

      Czy to możliwe, żeby tak wielu ekspertów, specjalistów i polityków nie rozumiało prawdziwych przyczyn stojących za obecnym kryzysem finansowym? Jak to możliwe, że w mediach tak łatwo gardzi się trudną prawdą na rzecz łatwej ignorancji?

 

       Mam przed sobą artykuł z Pulsu Biznesu, datowany 15 października 2008 roku. To absolutny przypadek, że wybrałem PB, podobne teksty można znaleźć w innych periodykach zajmujących się analizą obecnego kryzysu. PB i tak jest pod tym względem stosunkowo najrzetelniejszy.

      Artykuł nosi optymistyczny tytuł „Inwestorzy czują zapach pieniędzy”, oraz podtytuł „Działania rządów w końcu owocują”, co wyjaśnia z grubsza optymizm, z jakim został napisany. Powodem optymizmu była, jak można się domyślać, rekordowa zwyżka indeksu Dow Jones Industrial Average, jaka miała miejsce dzień wcześniej na Wall Street, kiedy to wspomniany DJIA zyskał blisko 10 procent, największy wzrost w dziejach giełdy nowojorskiej. Autor wyjaśnia powody tej gwałtownej zwyżki:

„Rynek z optymizmem przyjął informację o nacjonalizacji banków, głównie w USA i Europie, oraz zapowiedzi wpompowania kolejnych miliardów dolarów w sektor finansowy”. Cytując, dla podparcia swej tezy, autorytet finansowy, niejakiego Toby Hassalla, analityka z firmy Commodity Warrants Australia Ltd., który mówi: „Z tego powodu (to znaczy z powodu nacjonalizacji – przyp. jmf) mamy bardzo silne odbicie i nadzieję, że osiągnęliśmy już dno.”

    Najśmieszniejsze jest to, że wciągu ostatniego tygodnia poprzedzającego to „silne odbicie”, indeks Dow Jones oscylował – z dnia na dzień - w granicach 1000 punktów, czyli mniej więcej 11-12 procent swej wartości. Nie zaszło ponadto nic, co by mogło tę sytuację zmienić, a tym bardziej zredukować niepewność. N.b. w infografice towarzyszącej omawianemu tekstowi zamieszczono „stopy zwrotu z okresu 10.10.08 do 14.10.08”, co jest już kompletną aberracją. Wszak dziecko wie, że PB nie jest pismem dla spekulantów czy day traders, lecz dla solidnych inwestorów, a ci posługują się raczej dłuższą, co najmniej paroletnią, cezurą czasową. W cztery dni można zarobić majątek pod warunkiem, że z góry wiemy co się wydarzy (insider trading), albo mamy irracjonalne szczęście. Zakładanie istnienia szczęścia w inwestowaniu jest równie uzasadnione, co prognozowanie stanu konta emerytalnego w oparciu o założenie, że do dnia emerytury wygramy trzykrotnie w toto-lotka.

 

     Gdyby autor tekstu (nie podaję nazwiska, bo nie chcę się nad nim pastwić – przyp. jmf) znał się choć trochę na ekonomii, a powinien, bo przecież pisząc doradza ludziom, którzy się na niej nie muszą znać i liczą, że gazeta biznesowa ich w tym wyręcza, to by wiedział, że nacjonalizacja, jako lekarstwo, jest działaniem znacznie bardziej szkodliwym, niż sama choroba, której na imię kryzys bankowy. Nacjonalizacja oznacza bowiem przekazanie zarządzania bankami w ręce urzędników, czyli ludzi, którzy nie osiągnęli sukcesu w sektorze prywatnym. Można się tylko domyślać, dlaczego go nie osiągnęli. Prawdopodobnie dlatego, że mają zbyt niskie kwalifikacje, za słaby charakter, boją się ryzyka i konkurencji, a najczęściej z powodu wszystkich tych czynników równocześnie. Sam Friedrich von Hayek uważał, że do polityki idą ludzie najsłabsi, zarówno pod względem intelektualnym, jak i moralnym. Jeśli zawodowi bankierzy, ludzie najbardziej wykwalifikowani do prowadzenia banku nie potrafili sobie poradzić z kryzysem, nie potrafią tego także urzędnicy. O ile jednak błąd bankiera owocuje kryzysem na skalę lokalną, i najczęściej dotknie najsilniej bank, którego bankier jest zarządzającym, o tyle błąd urzędnika (przedstawiciela państwa) wpłynie na opinię całej branży i może wywołać poważne konsekwencje, z paniką i runem na (wszystkie) banki włącznie. Z trudnych do pojęcia powodów, statystyczny obywatel uważa urzędnika za reprezentanta państwa, a państwo, jako reprezentanta boga. Błąd człowieka, to mały błąd. Błąd boski to już klęska żywiołowa i utrata nadziei.

 

       Załóżmy jednak, że się mylę i że mamy w rządzie urzędników - nibybogów, którzy poradzą sobie z kryzysem lepiej niż robią to bankierzy. Ale nawet przy takim założeniu autor artykułu ma pecha. Otóż, żeby coś kupić – a ta nacjonalizacja ma jednak charakter cywilizowany i rząd wciąż jeszcze płaci za udziały w bankach – trzeba mieć pieniądze. Skąd urzędnik, czyli rząd, czyli państwo ma pieniądze? No, niestety, ma je od obywatela, zwanego w tym kontekście podatnikiem. Czyli żeby znacjonalizować bank w celu ratowania go, konieczne jest opodatkowanie obywateli. Zabieramy jednym, dajemy drugim. Redystrybucja od tych, co mają do tych, którzy nie mają. Mają na ogół ci, którzy sobie dobrze radzą, a nie mają nieudacznicy albo lenie. Nie dość, że taki transfer jest demoralizujący, to na dodatek, szkodzi całej gospodarce i to co najmniej z dwóch powodów.

      Primo, ponieważ karze dobrych za ich wysiłek, przedsiębiorczość, innowacyjność, ryzyko etc. i nagradza fajtłapów. I chociaż działania takie mogą nieudacznika podźwignąć, czego dowodem jest chociażby pomoc rządowa udzielona przez Kongres i prezydenta Cartera w sierpniu 1979 roku spółce Chrysler Corporation, najskuteczniejszą drogą wyjścia z kryzysu jest jednak wysiłek własny. Doświadczenie uczy, że chociaż interwencja Białego Domu Chryslerowi na jakiś czas pomogła, firma ta nigdy na dobre nie stanęła na własnych nogach.

      Secundo, transferowi pieniędzy w kieszeni obywatela do kasy państwa towarzyszy zwykle znaczne marnotrawstwo. Ponieważ żyjemy w świecie dóbr rzadkich, nawet najdrobniejsza strata potęguje tę rzadkość, innymi słowy, biedniejemy. Nie trudno sobie wyobrazić sytuację, w której zubożonego przez program ratunkowy (podatek) obywatela nie stać będzie na zapłacenie swych zobowiązań kredytowych w rezultacie czego, mimo nacjonalizacji, banki i tak zbankrutują.       

       Jeśli zaś ratunek odbywa się – tak jak to ma miejsce w przypadku w przypadku wykupywania banków wedle planu Sekretarza Skarbu, Henry Paulsona - przy pomocy „ekspansji kredytowej” polegającej na drukowaniu pieniędzy w zamian za obligacje skarbu państwa, będziemy mieć dodatkowo do czynienia z tworzeniem inflacji, czyli i tak z ukrytym podatkiem.

 

      Dalsza część artykułu jest jedną wielką eksplozją optymizmu. Oto komentarz autora: „Dzień bez reanimacji systemu bankowego jest dniem straconym. Wczoraj Amerykanie przedstawili plan wsparcia systemu kwotą kolejnych (ponad zaoferowane tydzień wcześniej 700 miliardów – przyp. jmf) 250 miliardów dolarów, co wraz z zaprezentowanym dzień wcześniej programem zachodnioeuropejskim ma być punktem zwrotnym. Departament Skarbu wyasygnuje środki na wsparcie kapitału banków poprzez nabycie akcji (...).”   Tak jakby miało to jakieś znaczenie. Wiadomo, że w obecnej sytuacji nie ma możliwości szybkiej zmiany ustawy podatkowej, stąd wszystkie środki „wyasygnowane” przez rząd pochodzą z...inflacji. To są papiery zadrukowane znakami banknotów i jako takie nie podnoszące wartości majątku narodowego. Ponieważ za tymi pieniędzmi nie kryją się ani oszczędności obywateli, ani wyprodukowane przez nich dobra, wprowadzenie ich na rynek spowoduje dalszy wzrost płynności (dalszą ekspansję kredytową) i osłabienie siły nabywczej pieniądza czyli jeszcze wyższą inflację. Tymczasem obydwa te zjawiska leżą u podłoża obecnego kryzysu. W tym kontekście wręcz kuriozalnie brzmi następny akapit: „Azjatycki rynek wsparł bank centralny Japonii, który zaoferował instytucjom nieograniczony dostęp do kredytów dolarowych.” Zarówno Bank of Japan, jak i autor artykułu zapomnieli o konsekwencjach takiego nieograniczonego wspierania banków japońskich, jakie miało miejsce mniej więcej 20 lat temu i doprowadziło Kraj Kwitnącej Wiśni na krawędź zapaści, z której do dzisiaj nie może się wydostać. Co prawda, przykład Japonii jest nieco mylący, bo tam przedłużający się kryzys doprowadził do deflacji, czyli wzrostu siły nabywczej pieniądza, ale wskazuje dobitnie, że pompowanie papierowych pieniędzy do upadających firm – wbrew „nauce” Johna M. Keynesa - nie jest wcale zbawienne.

      Autor jednak nie zwraca na to uwagi, bo już w kolejnym akapicie czytamy: „Wystarczyło, że na rynkach zapachniało świeżym pieniądzem, by inwestorzy na wszystkich kontynentach rzucili się do kupowania akcji.” Rzucili jednego dnia, by następnego przeklinać swoją głupotę.     Trudno się dziwić autorowi artykułu, skoro sami inwestorzy zachowują się tak krótkowzrocznie. Przecież jeszcze 3 miesiące temu kontrakty przyszłe na ropę naftową sięgały ceny 150 dolarów za baryłkę. Do dziś spadły o ponad 50 proc. Jeszcze bardziej potaniały futuresy na miedź, aluminium czy gaz. Rozumiem, że można się pomylić o rok, albo o 12 procent, ale nie o 52 procent w ciągu 60 dni. Ani autor, ani żaden z cytowanych przez niego ekspertów, specjalistów, analityków i głównych ekonomistów nie zadał sobie pytania, jak to możliwe, że ta sama przyczyna wywołuje, w tych samych warunkach, tak skrajnie różne skutki. Dlaczego rynek nie reaguje jednoznacznie, skoro tak jednoznacznie optymistyczne są decyzje o nacjonalizacji banków?

 

        Bo rynek wie, że te decyzje nie są dobre. Że ani nacjonalizacja, ani wspieranie upadających banków nie jest dla gospodarki korzystne. Dlaczego więc Wall Street w tej sprawie milczy? Czyżby nie było tam ani jednej osoby, która zetknęła się z austriacką interpretacją cyklu koniunkturalnego? Oczywiście, że są. Można ich wypowiedzi czytać chociażby na łamach artykułów publikowanych przez Instytut Misesa z Alabamy i może jeszcze na kilku dość hermetycznych stronach www. W mainstream ich jednak nie ma. Dlaczego? Nie wiem, tylko się domyślam. Po prostu boją się. Albo tak jest im wygodnie. Jeśli już coś napiszą, tak jak np. cytowany w omawianym wydaniu PB, Ryszard Sikora, dyrektor ING Securities, to jest to nieśmiały eufemizm w rodzaju: „Proces nacjonalizacji banków stabilizuje sytuację (a skąd to wiadomo?), ale im więcej państwa w sektorze, tym trudniej o dynamiczny rozwój gospodarczy.” To prawda, ale odnosi się ona tak do decyzji nacjonalizacji, jak i do wspierania banków, regulowania obrotu papierami wartościowymi i polityki monetarnej. Czyżby autorzy takich wypowiedzi tego nie dostrzegali? A może obawiają się, że lekcja ekonomii będzie dla nich niebezpiecznym wyzwaniem, zmuszającym do rzetelności, uczciwości kosztem części albo całości utraconych zarobków? Obawiają się, że wykształceni dziennikarze, obkuci inwestorzy i świadomi podatnicy nie pozwolą na ratowanie banków czy innych instytucji finansowych kosztem kogokolwiek? Czy może nie wiedzą, że powstrzymywanie się od protestu wobec takiej polityki krzywdzi miliony ludzi, pozwalając ich okradać w majestacie prawa i ignorancji?

 

Jan M Fijor

www.fijor.com

 

     

      

Jan M Fijor
O mnie Jan M Fijor

Nazywam się Jan M Fijor. 20 lat na emigracji w USA, Argentynie i Meksyku. Pracowałem tam jako barman, pośrednik, makler, doradca finansowy.  

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka