Dwaj przyjaciele z boiska
Dwaj przyjaciele z boiska
Lord Firkraag Lord Firkraag
290
BLOG

Jaka piękna katastrofa...

Lord Firkraag Lord Firkraag Rozmaitości Obserwuj notkę 2

We still believe, we still believe
We still believe, we still believe
It's coming home, it's coming home
It's coming, football's coming home
It's coming home, it's coming home
It's coming, football's coming home

Tears for heroes
Dressed in grey
No plans for final day
Stay in bed drift away

It could have been all
Songs in the street
It was nearly complete
It was nearly so sweet

And now I'm singing, Three lions on a shirt
Jules Rimet still gleaming
Fifty years of hurt
Never stopped me dreaming (...)

Zaczynam od jednej jednej z ulubionych piłkarskich piosenek... oficjalnej piosenki reprezentacji Anglii na Euro'96 i World Cup 1998, śpiewanej okazjonalnie przez kibiców angielskich na dużych turniejach. Tutaj w wersji z roku 1998 - pierwsze zwrotka stanowi nawiązanie do półfinału z Euro'96 i porażki po karnych z Niemcami... Było tak blisko... i ten nieszczęsny Gareth Southgate. W referenie pozwoliłem sobie z kolei wrócić do wersji z 1996 r. z drobną przeróbką, wszak od mistrzostw w Anglii minęło już niemal 20 lat - i pewnie jeśli jakiś mieszkaniec Liverpoolu, Manchesteru czy innego Birmingham nuci sobie teraz tą piosenkę to właśnie z "fifty" a nie oryginalnym "thirty".

48 lat upokorzeń... z dwoma epizodami w strefie finałowej na Il Mondiale 1990 i na Euro'96. Po za tym albo ugrzęźnięcie w grupie albo maksymalnie ćwierćfinał. Kiedy była szansa na coś więcej  to albo rozum tracił Beckham dając się sprowokować El Cholo, albo urugwajski sędzia nie widział tego, co widział cały świat - jednej z najpiękniejszych bramek mistrzostw w Południowej Afryce. A tak poza tym to bez większych uniesień.

Niemniej Anglia na każdy turniej jedzie jako jeden z faworytów, może nie "żelaznych" ale na pewno jako drużyna z którą należy się liczyć. I tak było i tym razem. Anglia przyjechała na mundial w dość eksperymentalnym składzie - Steven Gerrard jako kapitan, Frank Lampard, Wayne Rooney, James Milner, Glen Johnson, Joe Hart to jedyni którzy przed spotkaniem z Włochami mieli na koncie więcej niż 40 gier reprezentacyjnych.  Z pozostałych żaden nawet nie ocierał się o liczbę 30. Dodatkowo Hodgson zabrał 5 zawodników urodzonych po roku 1991, a przecież Henderson, Welbeck, Sturridge czy Smalling nie ukończyli jeszcze 25 lat. Można więc spokojnie powiedzieć, że Anglia wysłała w bój młode lwy.

Dla Gerrarda i Lamparda ten turniej miał być ukoronowaniem pięknych karier, dla Rooneya szansą na wskoczenie półkę wyżej, a dla angielskiej młodzieży szansą na przejście do historii już na początku reprezentacyjnej kariery. I wydawało się, że to może się udać. Mecz z Włochami - mimo iż przegrany dawał nadzieję - bo przecież dawno nikt nie oglądał Anglii grającej z takim rozmachem i polotem. Kiedy porównało się otwarcie Lwów Albionu z bezjajecznym otwarciem "La Celeste" dochodziło się do wniosku, że zwycięzca spotkania w Sao Paulo może być tylko jeden.

I zwycięzca był tylko jeden.

Luis Suarez. El Pistolero. Doktor Jeckyll i Mr Hyde futbolu. Jeden z najlepszych a może aktualnie i najlepszy napastnik świata, potrafiący na boisku zrobić dosłownie wszystko. Fan Liverpoolu - a takim jest piszący te słowa - wie że jego wpływ na drużynę jest znaczny... ale też wie, że "one man doesn't make a team", bo The Reds także bez Suareza potrafili sobie radzić znakomicie. Tyle, że Urugwaj to nie Liverpool - w tej reprezentacji wszystko kręci się wokól Suareza, jego wpływ na poczyniania kolegów jest bez porównania większy niż wpływ Messiego na grę Argentyny, Neymara na grę Brazylii czy Cristiano na grę Portugalii. Nawet wyciągnięty bezpośrednio z gabinetów rehalibitacyjnych zwiększa wartość bojową Urugwajczyków o jakieś 200% i z biegających bez ładu i składu koszulek tworzy drużynę...

Ale tekst miał być o Anglii. Zatem porzucając dygresję - Anglicy nie grali w tym meczu źle. Grali dobrze, nawet bardzo dobrze, widać było w grze pomysł i polot. Patrzyło się na to całkiem przyjemnie, brakowało tylko odrobiny szczęscia (ta nieszczęsna główka Rooneya w spojenie). Tyle że gdzieś od 60 minuty wszystko wskazywało na to, że Lwy wyjdą z tej potyczki zwycięsko, zwiększali bowiem przewagę, cisnęli coraz mocniej, aż wreszcie wcisnęli. Po bramce Rooneya nadal mieli więcej z gry, niemal nie schodzili z połowy rywala, próbowali na różne sposoby, ale zawsze kończyło się na Muslerze. I oto nadchodzi 85 minuta. Muslera powstrzymał kolejną szarżę Anglików, wybił piłkę daleko, tą przedłużył ... Gerrard - idealnie niczym na Anfield - obsługując Suareza, ten oddał drugi celny strzał na bramkę Harta (nawiasem mówiąc livescore podaje, że Urugwajczycy w całym meczu oddali ... dwa celne strzały) i pozamiatał.

Oglądając grę Albionu aż cisnęło się na usta powiedzenie przez lata przypisywane Hiszpanii - grają jak nigdy, przegrywają jak zawsze. Bo w tym przypadku pasuje idealnie. Anglia tak przyjemnie dla oka grała ostatnio za czasów Gascoigne'a - dwie dekady temu. Ale i tak schodzi z boiska pokonana.

I nie czarujmy się - nie ma co gdybać, że jeśli Włosi poważnie potraktują oba spotkania, które mają do rozegrania, a Anglia wysoko wygra z Kostaryką, to Lwy Albionu będą grały dalej. Tak się zapewne nie stanie...

I jeszcze jedna refleksja.

Steven Gerrard. Symbol Liverpoolu - wierny swojemu klubowi, z którym nigdy nie zdobył mistrzostwa Anglii. W tym roku było bardzo blisko... ale to właśnie jego błąd w meczu z Chelsea pozbawił The Scourses marzeń.

Steven Gerrard. Od dzisiaj także symbol kolejnego zmarnowanego pokolenia angielskich piłkarzy. To jego "asysta" otworzyła drogę do bramki Suarezowi.

Katastrofa... Piękna... ale jednak katastrofa...

 

Edit: http://www.youtube.com/watch?v=OzxMjBEazas

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości