galopujący major galopujący major
60
BLOG

Wieczny tułacz cz.II

galopujący major galopujący major Kultura Obserwuj notkę 16

Zgodnie z obietnicą dziś druga cześć opowiadania „Wieczny tułacz:, dedykowanego pamięci Aleksandra Wata. Poprzednią cześć można przeczytać tutaj

 

4

 

Wbrew pozorom do życia na lotniskach można się przyzwyczaić. Trzeba tylko trochę samozaparcia, wiedzy i cierpliwości. Przede wszystkim chyba cierpliwości. Jeśli zaczniesz się niecierpliwić, czas dopadnie cię w oka mgnieniu i przeczołga męczarnią nudy. Kto nudy doświadczył, ten wie, dlaczego nie należy się przesadnie spieszyć. Ale łatwo zalecać spokój, gdy nie dostało się wiadomości, którą właśnie na ekranie swego komputera odczytywał drobny, niepozorny mężczyzna, z papierosem w ustach.

 

- Tu się nie pali – usłyszał, ale nie zwracał na to uwagi. Pisał do niego znajomy jeszcze ze starego świata, znajomy, którego nie widział od lat i po którym można się było spodziewać wszystkiego, ale nie, że będzie potrzebował pomocy.

       Z Brunem poznali się na uczelni, trudno go było nie zauważyć. Początkowo zamieszkali nawet razem w akademiku, ale choć stary, nobliwy uniwersytet zdołał przeżyć nie jedno, Bruno okazał się być jednak nie do zniesienia. I nic dziwnego, nadzwyczajna skłonność do popadania w ekstrema w połączeniu z nienasyconą ciekawością, sprawiała, że Bruno próbował wszystkiego. Był satanistą, egzystencjalistą, hipisem, skinem, komunistą, opozycjonistą, konserwatystą, pacyfistą i militarystą, homoseksualistą i dawcą spermy. W jednym dniu chciał być policjantem, w drugim pracować w hospicjum, przez miesiąc uczył się medycyny, by potem pół roku kopać węgiel na przodku, sprzedawał auta, grał na giełdzie, uprawiał jogę i oprowadzał wycieczki po parkach krajobrazowych. Kilka razy, jako ochotnik, jeździł na misję pokojowe, trzy razy odmawiano mu przyjęcia do wojska. Nie trudno zgadnąć, że w swej wędrówce przez życie musiał spotkać wreszcie religię. I spotkał, choć może raczej to ona spotkała jego. Akurat przechodził okres ascetyczny, mało pił, jadł, unikał wszelkich używek. Kolejny dzień bez celu błąkając się po nabrzeżu, natknął się na jedną z tych, pomarszczonych, skulonych, kobiet, które dla paru groszy, upierają się by powróżyć z ręki i przepowiedzieć przyszłość. Zgodził się bez wahania, sam kiedyś próbował tak oszukiwać. Początkowo śmiał się głośno dowiadując się czego to nie dokona i jakie ma perspektywy. Ale śmiech gwałtownie stanął mu w gardle, gdy nagle usłyszał o paru szczegółach ze swej przyszłości. Bardzo dokładnych szczegółach, szczegółach, które znane mogły być tylko jemu. Zaczął zadawać pytania, jedno po drugim, śmiech ustąpił zdumieniu, a po chwili przerażeniu. Jakby ktoś na wskroś prześwietlił mu życie i czytał w myślach. Odpowiedzi zaś nie tylko idealnie trafiały w punkt, ale ujęto je dokładnie takimi słowami, jakimi, on sam, zwykł opowiadać. Czuł, że coś jest nie tak. Czuł, że traci grunt pod nogami.

 

- To się zdarza, rzadko, ale się zdarza – usłyszał, gdy nie mogąc dać sobie rady, zwrócił się do jedynej osobie, której mógł ufać – do swojej babki. I tak zresztą poza nią nie miał nikogo. - To się zdarza, kiedyś się zdarzało częściej, kiedyś całe wsie sobie wróżyły, dziś każdy się śmieję i już nie słucha. Ale to się zdarza, nic w tym dziwnego, dziwniejsze rzeczy się dzieją na świecie.

Mogłoby się wydawać, że Bruno, z typowym dla siebie słomianym zapałem, tymczasowo zatraci się w szale metafizyki, by wreszcie znudzony rzucić ją w pogoni za kolejną ułudą. Ale tym razem zdarzyło się coś zupełnie odwrotnego. Fakt, Bruno nie tylko uwierzył w metafizykę, ale też się nawrócił. I to nawrócił całkiem na serio, ale nie byłby też sobą, gdy nie zrobił tego na swój, własny oryginalny sposób. Heretycka wiara, którą roboczo, i oczywiście na pokaz, ochrzcił mianem religijnego scjentyzmu, po części była pokłosiem pamiętnego spotkania, ale po części, chyba wreszcie skutecznym sposobem wykrzyczeniem swej obecności. Rozum – powiadał Bruno – nie prowadzi nas, ani na manowce wiary, ani nie przybliża nas do poznania Boga. Rozum nas do Boga przywraca. Pierwszym etapem jest zawierzenie Rozumowi w myśl fałszywej sprzeczności między nim, a istnieniem Boga. Z czasem Bóg, kosztem właśnie owego Rozumu, z wolna jest wypierany, z roku na rok, ze stulecia na stulecie, z epoki na epokę, coraz bardzoiej i bardziej. Moja Babka jeszcze nie postawiła „kropki nad i”, ale my już tak. W pewnym momencie wierzy się już tylko Rozumowi, Bóg zniknął, czy, jak kto chce, umarł i liczy się tylko niezgłębiony, wszechmocny Rozum. Ale wówczas, nie wiedzieć czemu, Rozum zaczyna płatać nam figle, tj. podrzuca zjawiska, które nijak się Rozumem nie dają wyjaśnić, które są jego zaprzeczeniem. Taki właśnie figiel przydarzył się mnie, na nabrzeżu. I człowiek wówczas po prostu nie wie co robić. Zaczyna panikować, traci grunt pod nogami oraz jedyny, i jak do tej pory, stały, rozumowy punkt odniesienia. Człowiek zostaje z niczym, bo skoro wszystko jest możliwie to jak odróżniać prawdę od fałszu, istnienie od nieistnienia, dobro od zła. Rozum znika, czy jak kto chce, umiera. A Bóg jako realnie dopuszczalna alternatywa wraca na swoje miejsce.

Religia Brunona, która czyniła z Rozumu, wirusa, Trojana Pana Boga - jak to tłumaczył na tłumnie odwiedzanej stronie internetowej, pozwalała tłumaczyć zjawiska ponadrozumowe nie jako efekt ingerencji Boga, tylko poznawczą ułomność ludzką. Ułomność, jak najbardziej zaplanowaną, wadę umyślną. Bóg rozpuścił ludzkość po świecie dając mu podstępnego pomocnika, który i tak go sprowadzi z powrotem. Bo tak został zaprogramowany. Nie trudno zgadnąć, że pogląd Brunona, jako, zdaniem krytyków, osobliwa i naiwna próba połączenia deizmu z empirycznym uzasadnieniem religijności, nie spotkała się z poparciem duchownych, a w momencie, gdy zaczęła nabierać społecznego poparcia, z otwartą wrogością. Bóg Bruna był bowiem jedynie punktem wyjścia, z którego można było dojść zarówno do materialistycznego oglądu świata, jak i pogrążać się w świecie wewnętrznych, umysłowych urojeń. A to domorosłym teologom, zbyt leniwym by zagłębiać tony pism Ojców Kościoła i zbyt rozemocjonowanym by odpuścić historyczną chwilę stawania się Lutrem ery internetu, wystarczyło do małej rewolucji. Nowa wiara, czy raczej globalne próby okiełznania jej fali, wzbierała na popularności efektem kuli śniegowej. Bruno stał się znany, wpływowy, bogaty. A więc wiódł niebezpieczne życie.             

           Samolot wylądował z godzinnym opóźnieniem, na nic zdał się bieg do taksówki i suty napiwek. Drobny, niepozorny mężczyzna, który pędził na złamanie karku, tym razem nie zdążył. Przed domem stało mnóstwo gapiów, dziennikarze pstrykali zdjęcia próbując się przedrzeć przez strefę ochronną. Właśnie odjeżdżał ostatni radiowóz...

 

5

 

- Czemu Pan nic mu nie wrzucił do puszki? – pytał drobny, niepozorny mężczyzna mrużąc zmęczone powieki?

- Słucham? – sprzedawca wyraźnie zbity z tropu przerwał na moment trajkotać.  

- Od 20 minut opowiada mi Pan o fundacji, o swej misji, ideach, dobru, pięknie, ale nic Pan nie wrzucił do puszki tego biedaka. Czemu?

- Skąd Pan wie?

- Siedzę tu od paru godzin, widziałem. I wie Pan co, jako jedyny nic Pan nie wrzucił, wszyscy coś dali, tylko nie Pan. Nie lubi Pan filantropii?

- Wręcz przeciwnie – odpowiedział wyraźnie poddenerwowany.  

- Więc czemu?

- Nie wiem czy chce Pan tego słuchać, to sprawa dość osobista.

- Cóż, jeśli tak - mężczyzna zrobił kwaśną minę i zaczął się zbierać do wyjścia – Pan wybaczy ale ta rozmowa nie ma sensu…

- Pan zaczeka – sprzedawca go złapał za rękę – to nie jest tak jak Pan myśli!

- A jak?

- Wierzy Pan w Boga?

- Wierzyłem.

- Dobrze, niech Pan siada, może Pan zrozumie. Otóż moja religia w pewnym okresie życia nakazuje mi cierpieć. Realnie, namacalnie cierpieć. To ma mnie uszlachetnić i przede wszystkim zbliżyć do Boga, rozumie Pan?

- Chyba tak…

- Ale, jak Panu powiedziałem, to cierpienie ma być realne, a o takie bardzo trudno.

- Boi się Pan bólu?

- Nie to nie to, cierpienie fizyczne, owszem zadać je sobie jest łatwo, ale chodzi
o świadomość. Jeśli jestem świadomym, że zadając sobie ból, wypełniam wolę Boga, to zaczynam czuć się przyjemnie i cierpienie mija!

- Mija? Przestaje Pana boleć!

- Czym jest ból wobec świadomości, że wypełniał wolę Pana. Czuł Pan kiedyś wewnętrzny ogień spełnienia? Zadaje sobie ból, ale jestem szczęśliwy wypełniając wolę mojego Boga, sprawiam mi to przyjemność. A ja mam cierpieć, a nie czuć się przyjemnie.

- I dlatego nie wrzuca Pan do puszki?

- Właśnie!

- Ale gdyby spróbować odwrotnie. Nie zadawałby Pan sobie bólu, a przeciwnie żył w błogiej, fizycznej przyjemności, czyż nie paliłoby Pana poczucie cierpienia. Cierpienia życia w hedonistycznym grzechu?

- Próbowałem i tego, ale wtedy nie spełniłbym celu danego przez Boga, więc me cierpienie nie ma sensu. A ja mam cierpieć dla Boga i to ma mnie do Niego zbliżyć. Jak grzech może zbliżać do Boga? No jak?

- Cóż więc Pan robi? Nie wrzuca do puszki?

- Tak, nie wrzucam do puszki krzywdząc w ten sposób innego.

- I to jest to rozwiązanie?

- To jest jedyne rozwiązanie, wyrzuty sumienia nie pozwalają cieszyć się trwaniem w cierpieniu, rozumie Pan? Już nie mogę się z radością biczować, mówiąc o Panie, jak dobrze mi spełniając Twą wolę. Nie, nie jest mi dobrze, jest mi źle, a więc naprawdę cierpię. Czytał Pan Braci Karamazow? Teraz myśl, że wypełniam wolę bożą mi już nie przyniesie ulgi, bo wiem, czym to zostało okupione. Oto miara prawdziwego cierpienia.

- Ale przecież temu biedakowi to pewnie wynagrodzą w zaświatach.

- A skąd Pan wie, być może nie wynagrodzą, i już tu jest ukarany, a ja tylko mu żywot pogarszam.

- Czemu Wasz Bóg stawia Panu taki niemoralny dylemat, czemu nie jest dla Pana dobry?

- Drogi Panie, Mój Bóg nie jest od tego by być dobry, mój Bóg jest od zbawienia!

- A gdyby Pan go zabił?

- Słucham?

- Gdyby Pan zabił tego żebraka, czyż Pańskie cierpienie nie sięgnęłoby szczytu? Czyż nie byłby Pan najbliżej swego Boga?
-   Ale to byłby grzech?
-     No właśnie, a mówił Pan, że grzech nie może zbliżać do Boga, więc może wstrzymywanie się z jałmużną to też grzech, i Pan grzeszy?
-    No jeśli nawet, to jakie więc widzi Pan rozwiązanie?
-     Nie wiem, przyznam się, że nigdy o tym nie myślałem. Może tylko to, że uniknął by Pan dylematu przyjemności w cierpieniu, gdyby Pan spełniał życzenia Boga nie z miłości, a strachu? Może gdyby Pan swego Boga przestał po prostu kochać?

 

6

 

Mimo iż rozłożysta, jednopiętrowa willa znajdowała się w samym centrum eleganckiej dzielnicy, nikt z okolicy jej nie chciał wynająć, a tym bardziej kupić. Nowy inwestor, który liczył na szybki zysk, co rusz obniżał cenę, lecz promocja na niewiele się zdała. Willa, jak powiadali miejscowi, miała być przeklęta i rzeczywiście była – od dobrych paru lat stała pusta. W końcu, niejako w geście rozpaczy, zdecydowano się wynajmować pokoje przyjezdnym. Może choć po części zwrócą się koszty? Niestety, ani razu nie udało się wynająć ich wszystkich, a rzadko kiedy goście zajmowali chociaż połowę kwater. Nic dziwnego, willa wybudowana przez sławę miejscowej chirurgii dentystycznej miała właściwy mu rozmach - a mówić ściślej – była monstrualnych rozmiarów.

I tym razem zaledwie parę osób przemykało korytarzem, na piętrze słychać było głosy pijanych studentów, na tarasie dwie starsze panie zawzięcie grały w kanastę, a jeden miejscowy biznesmen wynajął apartament by zaimponować nowo poznanej kelnerce. Mogło by się zdawać, że to już wszyscy, aczkolwiek na poddaszu, ktoś jeszcze ukrywał się przed namolnymi lokatorami. Pewien drobny, niepozorny mężczyzna o zgarbionej sylwetce i wielkich, popielatych oczach. Właśnie zakładał płaszcz i wybierał się na cmentarz. On jeden znał przyczynę rzekomej klątwy i dokładne szczegóły zajść, które miały miejsce dokładnie 8 lat wcześniej. On jeden pamiętał o rocznicy.

Pedantyczny doktorek, jak zwykło się go nazywać jeszcze w szkole średniej, wrócił wówczas z kolejnej, nudnawej wyprawy na ryby, gdzie w dzikiej głuszy musiał słuchać ciągle tych samych męskich dowcipów i udawać jak bardzo nudzi go żona. Ale choć weekend miał już całkiem stracony, to wciąż cieszył się na krótką, lecz jednak wspólną kolację z żoną i dziećmi, które, jak to człowiek interesu, wciąż zmuszony był zaniedbywać. Zdziwił się tylko, dlaczego nikt nie wyszedł mu na powitanie, czyżby znowu zapomniał o jakieś rocznicy? Wyjaśnienie nadeszło po paru minutach, gdy cierpki głos policjanta oznajmił, że właśnie miał miejsce wypadek. Nikt nie przeżył.

Życie doktorka musiało się zmienić, i jak się nietrudno domyśleć, nie były to zmiany na lepsze. W kilka miesięcy zupełnie osiwiał, coraz częściej unikał ludzi, bywało, że na głos mówił do siebie. Tak przynajmniej tu i ówdzie opowiadano. Miał 47 lat, córkę, która feralnego dnia została w domu i poczucie, jakby ktoś odrąbał mu rękę. Niegdysiejszy król życia, sława i przykład człowieka sukcesu, począł staczać się ku ruinie. Największym koszmarem okazała się jednak nie tęsknota za tymi, którzy odeszli, ale troską o przyszłość jedynej, pozostałej przy życiu córki. Moja trauma nie może przejść wobec niej obojętnie, ona też będzie nieszczęśliwa – powtarzał sobie w przebłyskach świadomości, ale był jeszcze zbyt słaby, by móc coś postanowić. Póki co, zamknął się w domu, leki przeciwbólowe zapijał alkoholem i przestał chodzić do pracy. Wreszcie miał czas dla żony, tyle, że żony już z nim nie było. Zaś spokojne, zdawałyby się normalne, zachowanie córki z dnia na dzień utwierdzało go w przekonaniu, że najgorsze dopiero przed nią. Że to tylko kwestia czasu kiedy i jak mocno dopadnie ją rozpacz. Nie wyobrażał sobie, żeby można inaczej, na spokojnie, reagować na utratę najbliższych.

Uratowały go resztki optymizmu. Skoro ja i moja córka żyjemy, znaczy że istnieć musi jakieś rozwiązanie, że wciąż istnieje jakaś szansa. W przeciwnym razie czemu bylibyśmy oszczędzeni? Po paru miesiącach przemyśleń doszedł do wniosku, że los zachował go przy życiu tylko w jednym celu – by dać córce szczęście. Rozważał rozmaite koncepcje szczęścia, poświęcił na to wiele czasu i nieprzespanych nocy. Czytał o szczęściu wszystko, co wpadło mu w ręce. Ale zaaplikować córce mógł tylko szczęścia surogat – szczęście w pigułkach. Jeżeli szczęście to stan wewnętrzny, subiektywne odczucie, a euforia daje się stymulować, to czemu nie poddać się fali wiecznej rozkoszy, która dostępna jest w każdej aptece? Czyż życie szczęśliwe nie jest lepsze od życia w cierpieniu, czyż wieczna pogoń za szczęściem nie da się skrócić i czy o koszmarze stałej szczęśliwości nie mówią, ci którzy wiedzą, że nigdy na takową by się nie zdobyli? Cóż szkodzi, gdy spolegliwy opiekun (z namaszczeniem powtarzał to słowo) stał będzie na straży szczęścia swej córki, dzień w dzień ułatwiając jej życie? Cóż szkodzi gdy oblecze ją w kokon głupoty, miazmatów i pięknych urojeń? Skoro wciąż będzie uśmiechnięta. 

Były tylko dwa zastrzeżenia. Po pierwsze by być szczęśliwa musiała znać swoje szczęście. Cóż jej bowiem po tym, że doznaje błogości, skoro nie potrafi jej nawet rozpoznać? Stąd nie należy trzymać jej wśród obłąkanych, należy trzymać wśród żywych. Drugim warunkiem było niepostrzeżenie dostarczenie jej narkotyku. Gdy sama go sobie wstrzyknie, do końca swych dni, będzie świadoma tego zabiegu, wciąż odczuwać może żal po dawnym życiu. Szczęście przeistoczy się w koszmar zapominania, że to jednak świat nierzeczywisty. Przejść w świat mgławicy urojeń musi niepostrzeżenie, bez własnej woli. Tylko tak nierealność weźmie za coś co zawsze istniało.

W końcu się zdecydował i w decyzji swej mocno był konsekwentny. Zaczęło się powoli, od testowania rozmaitych pigułek i proszków dosypywanych ukradkiem, wedle zamówionej literatury medycznej. Z czasem znalazł złoty środek, który choć silnie działał ubocznie, dawał to czego pragnął. I rzeczywiście, córka coraz częściej była uśmiechnięta, zamyślona, i co najważniejsze, sprawiała wrażenie szczęśliwej. Owszem, trudno jej było się skupić, ciągle przybierała na wadze i zapominała najprostszych czynności, ale za to ciągle głośno się śmiała. Lubiła słuchać muzyki i oglądać telewizję. Bywało, że godzinami bujała się na huśtawce wykrzykując wciąż jedno to samo słowo. Zabierał ją do znajomych, których od pewnego czasu zaczął mieć coraz więcej. Znowu był towarzyski, kilka razy się nawet z kimś na krótko spotykał.

Niedozwolone środki wykryto przypadkiem. Córka pewnego razu zasłabła, zrobiono jej standardowe badania, które zaniepokoiły lekarza. Potem wszystko potoczyło się szybko. Takie sprawy w ogóle toczą się szybko. Nie próbował uciekać, nawet nie wiedział jak to się robi. Proces był głośny, ale nie na tyle by relacjonowano go za granicą stanu. Na rozprawie milczał. I tak by go nie zrozumieli. Córce, rzecz jasna, odstawiono leki. Chciał widzieć się
z rodzicami, wszystko im wytłumaczyć, ale ci odmówili. W końcu obiecał opowiedzieć swoją historię wydawnictwu za grube pieniądze, ale nic z tego nie wyszło. Nie miał z czego zapłacić obrońcom, wystawił dom rodzinny na sprzedaż. 
Córka nigdy go nie odwiedziła. Powiesiła się 7 listopada, na poddaszu domu rodziców, w rozłożystej, jednopiętrowej willi. W samym centrum eleganckiej dzielnicy.

 

c.d.n.

 

        Uparty centrolewicowiec, niedogmatyczny liberał i gospodarczy i obyczajowy, skłaniający się raczej ku agnostycyzmowi, fan F.C. Barcelony choć nick upamiętnia Ferenca Puskasa gracza Realu Madryt email: gamaj@onet.eu About Ferenc Puskas: I was with (Bobby) Charlton, (Denis) Law and Puskás, we were coaching in a football academy in Australia. The youngsters we were coaching did not respect him including making fun of his weight and age...We decided to let the guys challenge a coach to hit the crossbar 10 times in a row, obviously they picked the old fat one. Law asked the kids how many they thought the old fat coach would get out of ten. Most said less than five. Best said ten. The old fat coach stepped up and hit nine in a row. For the tenth shot he scooped the ball in the air, bounced it off both shoulders and his head, then flicked it over with his heel and cannoned the ball off the crossbar on the volley. They all stood in silence then one kid asked who he was, I replied, "To you, his name is Mr. Puskás". George Best His chosen comrades thought at school He must grow a famous man; He thought the same and lived by rule, All his twenties crammed with toil; 'What then?' sang Plato's ghost. 'What then?' Everything he wrote was read, After certain years he won Sufficient money for his need, Friends that have been friends indeed; 'What then?' sang Plato's ghost. 'What then?' All his happier dreams came true - A small old house, wife, daughter, son, Grounds where plum and cabbage grew, poets and Wits about him drew; 'What then.?' sang Plato's ghost. 'What then?' The work is done,' grown old he thought, 'According to my boyish plan; Let the fools rage, I swerved in naught, Something to perfection brought'; But louder sang that ghost, 'What then?' “What then”” William Butler Yeats

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura