galopujący major galopujący major
82
BLOG

Wieczny tułacz cz. III

galopujący major galopujący major Kultura Obserwuj notkę 23

Dziś dalszy ciąg Wiecznego tułacza. Część Itutaj, część II  tutaj

 

 

 

7

 

-        Jeżeli już tu jesteśmy i musimy rozmawiać, to może chociaż napijemy się piwa?

Dziewczyna wyglądała na lat co najmniej 18, choć w rzeczywistości, była o dwa lata młodsza. Jej blada twarz tonęła w zaniedbanej grzywce i niezbyt dyskretnym makijażu. I choć ubrana modnie, a więc bardziej niż drogo, to nie wyróżniała się z tłumu. Wręcz przeciwnie, masa podobnych szesnastolatek od rana przewalała się przez Centrum handlowe. Jedyne, co wyjątkowe i jedyne co, w ostateczności, mogłoby zwrócić uwagę, to popielate, głęboko osadzone oczy, którymi mrugała za każdym razem, gdy chciała na kimś zrobić wrażenie. I to właśnie w nie wpatrywał się drobny, niepozorny mężczyzna, od paru minut nieudanie próbując nawiązać rozmowę.  

-        No, co z tym piwem? – powtórzyła zniecierpliwiona.

-        Przecież nie możesz pić piwa, jesteś w ciąży.

-        Jak wiemy, już nie długo.

Nie wiedzieć czemu matka, kazała spotkać się jej z tym obcym facetem i wszystko mu opowiedzieć albo chociaż przez chwilę z nim porozmawiać. Ponoć miało to jej pomóc, mimo iż uważała, że pomocy nie potrzebuje. Była w trzecim miesiącu ciąży, a brzuch zaczynał się bezczelnie rozrastać. Najwyższy więc czas by rozwiązać problem. Tymczasem ów tajemniczy jegomość nie był ani jej „kochanym tatusiem”, którego nigdy jakoś nie miała okazji poznać, ani szkolnym psychologiem, ani tym bardziej, ową fatalną specjalistką, do której przychodziła co czwartek po lekcjach, by jej się zwierzać „z problemów dorastania”. Pojawił się znikąd, na kilka godzin zamknął się z matką w pokoju, a teraz siedzi naprzeciwko niej i gapi się, zamiast zadawać pytania. Miał być ginekologiem, choć na lekarza nie wyglądał, raczej na turystę. Może to i lepiej – pomyślała – przynajmniej nie będzie truł o lekarstwach.

-        Przemyślałaś to?

-        Jasne, że przemyślałam, a pomoże mi w tym moja magiczna przyjaciółka. Ru-186.

-        Kto? – spytał zbity z tropu.

-        Pan chyba nie jest lekarzem, prawda?

-        Racja – westchnął – nie jestem.

-        To kim Pan jest?

-        Powiedzmy, że przyjacielem...przyjacielem z czasów opozycji – wahał się przez krótką chwilę.

-        Na pewno nie moim przyjacielem, mnie przyjaciele nie oszukują – zaczynała się droczyć.

-        Czyżby?

-        Proszę Pana, miał być Pan lekarzem, a nim Pan nie jest!

-        Czy to naprawdę coś zmienia i tak zamierzasz te dziecko zabić.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Zazwyczaj takie stawianie sprawy bliskie było radykałom, których, owszem, przelotnie się spotykało w szkole, na wyjazdach, czy nawet dyskotekach, ale głównie stanowili przedmiot żartów. I nikt z nimi na poważnie nie prowadził dyskusji. Już nawet dorośli używali argumentów bardziej praktycznych, niż starczego ględzenia o mordowaniu dzieci. Od lat na nikim to nie robiło wrażenia, czy ten facet nie widzi jak jest nieżyciowy?

-        Matka mówi, że jesteś wierząca – mężczyzna przerwał milczenie.

-        Tak, jestem – zaczyna się, pomyślała.

-        I co na to Twój Bóg?

-        Myślę, że mówi ok.

-        Ok.?– szeroko otworzył oczy – Mówi ok., zabijasz dziecko i Twój Bóg mówi ok.?

-        Tak Bóg mówi ok., a ja  n i e  c z u j ę wyrzutów sumienia jeśli do tego Pan zmierza – sylabowała podniesionym głosem.

-        Nie czujesz, że grzeszysz?

-        Nie, właśnie nie czuje, nie dociera to do Pana, mam mówić dużymi literami?

-        Ale grzech to chyba nie jest kwestia Twojego czucia.

-        No właśnie, a czego kwestią jest grzech, wie Pan? – dziewczyna wyraźnie się zagotowała – No wie Pan? Ksiądz na religii powiedział nam, że wiary nie da się naukowo udowodnić, ani obalić. Że wiara, to inny porządek, że trzeba ją poczuć w sobie. I miał rację – prawie zaczynała krzyczeć - ja czuję wiarę w sobie, wcale się tego nie wypieram, ale też nie chwalę. Bo czym tu się chwalić, każdy w coś wierzy, nawet Pan. I w tej wierze czuję co jest, a co nie jest grzechem. Jeśli wierzę, że Bóg jest bo mi się tak wydaje, to wierzę też, że jest taki jaki mi się wydaję. Rozumie Pan, taki jaki mi się wydaje. I ten Bóg nie chce teraz bym urodziła dziecko i mówi ok., możesz je usunąć, jesteś jeszcze młoda, ciesz się życiem. Dlatego przestałam chodzić na religię, bo oni mi najpierw wmawiają, że do Boga mnie na namówią wykresami i liczydłem, że liczy się to, co tam czuje, pod sercem, a potem wkładają nauki jaki ten Bóg jest, i już nie zważając na moje uczucia, na moją intuicję. A ja czuję, że on jest i jest taki jest jakiego go czuję. Cała moja wiara, to moje czucie, nie da się tego rozdzielić.

Skończyła wyczerpana, ale zadowolona, że wreszcie wyrzuciła to z siebie. Mężczyzna nic nie odpowiedział, siedział w milczeniu i wpatrywał się w lekko już zaokrąglone podbrzusze.

 

 

8

 

 

- Dajcie mu coś, bo nie wyrobię – lekarz zerwał się przerywając rozmowę z pacjentem, który wytrzeszczając wielkie, popielate oczy, w osłupieniu patrzył na swego doktora. Ten zaś otworzył drzwi i jeszcze raz krzyknął na cały korytarz:

- Słyszysz, daj mu coś, niech tak nie krzyczy!

Wiedział jednak, że nawet nagła histeria nic nie pomoże, pacjent krzyczeć musiał, bo pacjent tak sobie zażyczył. Przyjmowanie celebrytów zazwyczaj odbywało się bez kłopotów. Wystarczyło dać im izolatkę, wkłuć cewnik i zezwolić na nocne wizyty. Szpital korzystał, korzystali doktorzy, skończyły się problemy z zamówieniami. Czasami trzeba było tylko kogoś wypisać, by zrobić miejsce. Na oddział wzmożonego nadzoru, zwłaszcza na ten oddział, nie mogli się dostać przecież wszyscy. Choć bardzo wielu chciało, ponoć lekarze stąd czynili prawdziwe cuda. W przypadku piosenkarza M. o żadnych cudach jednak nie mogło być mowy. Gdyby chodziło tylko o rany z wypadku, można by jeszcze próbować, ale M. potrącony został gdy jechał karetką. Karetką, która właśnie odwoziła go do hospicjum. Był ledwo przytomny, ale przytomny na tyle, aby kategorycznie zabronić podawania jakichkolwiek środków przeciwbólowych. Nie powiedział dlaczego, poprosił tylko
o znajomego popa i zagroził procesem, w przypadku gdyby wola jego nie została uszanowana.

           Od trzech dni oddział więc przeżywał gehennę, bo nieustanne jęki piosenkarza M (cztery platynowe płyty!) doprowadzały wszystkich do szału. M. Jęczał w wczesnym rankiem, popołudniu, wieczorem i w nocy. M. jęczał ciągle i ciągle wszyscy musieli tego słuchać. Nie można było go przenieść gdzie indziej, zresztą sam by się na to pewnie nie zgodził. Trzeba było tylko czekać na zmianę decyzji. Albo na śmierć. Ordynator próbował jeszcze odszukać duchownego, owego popa, bowiem tylko jego chory mógłby posłuchać i tylko ów pop mógł przekonać by chory zrezygnował z bólu. Jeśli pacjent da sobie zaaplikować morfinę nie tylko umrze w spokoju, ale spokój zapanuje też na Oddziale. W takich warunkach nie dało się przecież pracować.

           Gdy więc lekarz krzycząc na cały korytarz ujrzał w drzwiach barczystego mężczyznę z gęstą, kędzierzawą brodą, podbiegł do niego i syknął:

-        Jest Pan nareszcie, no niech Pan coś z tym zrobi, nie da się tego wytrzymać!

-        Czego? – spytał pop z lekka zaciągając.

-        Tych jęków, nie słyszy Pan?

-        Przecież to szpital.

-        Pacjenci się skarżą, nie możemy pracować!

-        Ale czego Pan ode mnie oczekuje, jestem tylko duchownym, nie uzdrowicielem!

-        Proszę z nim porozmawiać, żeby wziął leki, przestanie go boleć, przestanie krzyczeć.

Z oporami, ale się zgodził. Odgłosy rzeczywiście budziły dreszcze i wydawały się nie do zniesienia. Cicho otworzył drzwi izolatki i usiadł na taborecie. Chory leżał zgięty w pół, rzęził i co rusz wydawał z siebie rozrywające okrzyki.

-        Czemu tak się męczysz – pop spytał – czemu? Pan Bóg się nie obrazi, Pan Bóg wybaczy.

Pacjent nic nie odpowiedział, spojrzał tylko i znowu głośno zajęczał. Pop przez moment milczał, o czym powtórzył:

-        Lekarz mówi, że w każdej chwili może ci ulżyć, spróbuj?

-        Boję się – usłyszał w odpowiedzi – bardzo się boję.

-        Czego się boisz?

-        Śmierci – wydukał pacjent rycząc dalej z bólu

-        Wszyscy się jej boimy, ja też. Nie wiemy kiedy Pan Bóg nas wezwie do siebie. Ale to nie powód by odmawiać lekarstw, czemu nie chcesz sobie ulżyć? Pan Bóg się nie pogniewa

-        Bo jest mi lżej...

-        Lżej?

-        Lżej umierać, gdy śmierć wybawi od bólu.

 

                  

 

9

 

 

 

Droga do klasztoru św. Magdaleny leniwie wiła się w górę, by wraz z nabieraniem wysokości, zmuszać do coraz większego wysiłku. Ostatni fragment trasy, całkiem już stromej, pokonywało się z trudem i tylko ktoś, komu rzeczywiście zależało, by dotrzeć na sam szczyt, decydował się na mozolną wspinaczkę. Niedostępność klasztoru trafnie oddawała jego charakter, czy raczej charakter jego przełożonej, która od niepamiętnych czasów rządziła w nim twardą ręką. Przez lata do klasztoru nie zapraszano gości, a i zakonnice, rzadko schodziły na dół. Wszystko, czego potrzebowały miały „na górze”, co najwyżej raz w miesiącu, wzywano lekarza, choć i to czyniono z wyraźną niechęcią. Ale tak było kiedyś. Bowiem mimo skutecznych prób odgradzania się od świata, świat nie chciał odgrodził się od klasztoru, a zawirowania na dole, pośrednio dotknęły i życie „na górze”. Choćby poprzez spadek darowizn, które były cichym, aczkolwiek znacznym źródłem utrzymania. Siostra przełożona, stanęła tedy przed wyborem: dalszego zachowania tradycji odosobnienia, czy otwarcia na świat. Pierwsze równało się powolnej, acz dostrzegalnej agonii, drugie częściowej utraty tożsamości. Nie bez oporów, wybrała to drugie. Jedną mam misję - powtarzała, i dla niej nie takie dobra poświęcić potrafię. Klasztor z dnia na dzień zapełnił się dziewczętami rozmaitego wieku i pochodzenia, utworzono przyklasztorną szkołę, dom opieki, internat, a zaufanym gościom, w tym również mężczyznom, wynajmowano zadbane kwatery. Obiady były obfite, każdego dnia pod drzwiami stawiono uszasty dzban zsiadłego mleka, a winnice słynęły z nalewek, które leczyć miały sercowe dolegliwości. Jedynym warunkiem była obecność na porannych modlitwach i dotyczyło to wszystkich, także niewierzących. Budzono na nie wcześnie, jeszcze przed wschodem słońca.

I właśnie do takiej kwatery wspinał się niepozorny, drobny turysta, mrużąc powieki od słońca. Miał w niej mieszkać przez parę tygodni, miał się wyciszyć. Jako jedyny mężczyzna „na górze” czuł się dosyć dziwnie, bo choć dziewczęta omijały go ze spuszczonym wzrokiem, to jednak trudno było nie zauważyć dyskretnych uśmiechów rzucanych kątem spojrzenia. Ciekawość nie była jednak na tyle silna by mogły przełamać nieśmiałość, nie miał więc szans na dłuższą rozmowę. Choć ostatnio za takową coraz bardziej tęsknił. Czasami tylko udało mu się przelotnie zamienić parę słów, i to jedynie wtedy, gdy sam, zaczepił którąś z dziewcząt. Zazwyczaj jednak stał w kącie sali katechetycznej i zręcznie markując słowa modlitwy, obserwował jędrne, kobiecie kształty. Przypominały mu młodość, w ogóle to miejsce, przypominało mu młodość.

 Ale nawet z pobieżnych rozmów i obserwacji (na resztę dnia znikał włócząc się po okolicy), wyłaniał się obraz konfliktu między siostrami z „góry”, a dziewczętami napływającymi z „dołu”. I najwyraźniej nie był to zwykły konflikt pokoleniowy, konflikt wad i charakterów, lecz podskórna rywalizacja, u której źródeł leżało coś więcej niż zwykła chęć robienia na złość. Niechęć nie przejawiała się, jak to zwykle bywa, w zwykłych, młodzieńczych figlach, tych bowiem było stosunkowo niewiele. Wręcz przeciwnie dziewczęta wykonywały polecenia z usłużną gorliwością, natychmiast, z zaciśniętymi zębami. A poleceń było sporo, prawdę mówiąc, z dnia na dzień coraz więcej, jeżeli na początku pobytu, prace domowe zajmowały kilka godzin, teraz ledwo starczało dnia by się ze wszystkim wyrobić. Dziewczęta, choć wzrok im pałał wściekłością, nie narzekały lecz od razu brały się do wykonywania poleceń. I to – zdaniem obserwującego je z boku mężczyny - był chyba ich błąd. Rywalizacja przeniosła się bowiem na pozycje honorowe, kto pierwszy załamie drugiego, a jak wiadomo, w pojedynkach o honor, wszystkie chwyty są dozwolone.

 

-        Może starczy już tego wyrabiania charakterów – spytał pewnego dnia, gdy tak jak co wieczór, siedział przy ogromnym kuchennym stole i pił ciepłe mleko. 

 

Z przełożoną klasztoru znali się od niepamiętnych czasów, kiedyś być może nawet czuli do siebie coś więcej, niż przyjaźń, ale było to na tyle dawno, że oboje zdążyli o tym zapomnieć. 

 

-        Ty naprawdę uważasz, że tu chodzi o wyrabianie charakterów? – spytała poprawiając czepek na głowie

-        A nie, nie próbujecie ich zahartować?

-        To tak może wyglądać tylko z zewnątrz – uśmiechnęła się nalewając sobie mleka

-        A więc?

-        Mój drogi, przecież to klasztor, a nie pensja, to zawsze był klasztor.

-        I po to te ciągłe nakazy, zakazy, polecenie, po to dyscyplina?

-        W tym wieku dyscyplina uważana jest za największego wroga, nieprawdaż? Dziewczęta myślą, że nas złamią, że przewrotnie zadrwią z dyscypliny, i myślą, że gra toczy się o to kto kogo? A tymczasem chodzi tylko i aż o to, by odwrócić ich uwagę, od innych, cięższych grzechów. Zauważyłeś jak bardzo pochłonięte są nienawiścią, już nawet przestały na Ciebie zerkać. Chodzą wściekłe, bardzo wściekłe, i dobrze. Nie mają ochoty na swawolne głupstwa, o które dzisiaj nie trudno. Człowiek w nienawiści jest ascetą swojego celu, a to chroni przed grzechem.

-        A co z wolnością?

-        Mój drogi – roześmiała się - a czymże jest wolność wobec zbawienia?

 

 

        Uparty centrolewicowiec, niedogmatyczny liberał i gospodarczy i obyczajowy, skłaniający się raczej ku agnostycyzmowi, fan F.C. Barcelony choć nick upamiętnia Ferenca Puskasa gracza Realu Madryt email: gamaj@onet.eu About Ferenc Puskas: I was with (Bobby) Charlton, (Denis) Law and Puskás, we were coaching in a football academy in Australia. The youngsters we were coaching did not respect him including making fun of his weight and age...We decided to let the guys challenge a coach to hit the crossbar 10 times in a row, obviously they picked the old fat one. Law asked the kids how many they thought the old fat coach would get out of ten. Most said less than five. Best said ten. The old fat coach stepped up and hit nine in a row. For the tenth shot he scooped the ball in the air, bounced it off both shoulders and his head, then flicked it over with his heel and cannoned the ball off the crossbar on the volley. They all stood in silence then one kid asked who he was, I replied, "To you, his name is Mr. Puskás". George Best His chosen comrades thought at school He must grow a famous man; He thought the same and lived by rule, All his twenties crammed with toil; 'What then?' sang Plato's ghost. 'What then?' Everything he wrote was read, After certain years he won Sufficient money for his need, Friends that have been friends indeed; 'What then?' sang Plato's ghost. 'What then?' All his happier dreams came true - A small old house, wife, daughter, son, Grounds where plum and cabbage grew, poets and Wits about him drew; 'What then.?' sang Plato's ghost. 'What then?' The work is done,' grown old he thought, 'According to my boyish plan; Let the fools rage, I swerved in naught, Something to perfection brought'; But louder sang that ghost, 'What then?' “What then”” William Butler Yeats

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura