Mój słownik PRL-u
Zjawisko zaciera się w mrokach niedalekiej przeszłości. Dwudziestolatki w ogóle o tym nie mają pojęcia. A rzecz miała swój ciężar gatunkowy, klimat, atmosferę podobną do hazardu.
– Dadzą, czy będzie odmowa? – takie pytanie wisiało nad petentem.
Te urzędy, które odwiedzaliśmy i serce od razu nabierało przyspieszenia, dłonie potniały. Urzędy jak urzędy, standardowe wnętrza, malunek ścian w kolorze stali lub musztardy, spluwaczki w kątach, drzwi oznaczone numerami i gęstwa ludzi zalegająca poczekalnię. Niektórzy jeszcze kończyli wypełniać kwestionariusze, nalepiali znaczki skarbowe, przypinali wykonane według ścisłych reguł fotografie, które należało na odwrocie opatrzyć swoim podpisem.
Ile potu, wysiłku kosztowały petentów pisemne odpowiedzi na pytania wydrukowane w kwestionariuszu. Szczególnie te dotyczące rodziny mieszkającej za granicą! Wpisać wujka czy nie wpisać? Gryźli w zębach długopisy, marszczyli czoła, ważąc właściwą odpowiedź, dobierając właściwe słowa.
Należało unikać przesadnej szczerości, ale również nieszczerość musiała być umiejętnie podana. I tak tkwiliśmy przed drzwiami biurowych pomieszczeń, oczekując na swą kolejkę. W ogonku konsultowaliśmy się wzajemnie, udzielając sobie wskazówek – jeszcze był czas na poprawki; bywali wśród nas ludzie obyci, doświadczeni, którzy już nieraz przekraczali progi urzędu.
Zależnie od pory roku czekało się dłużej lub krócej. Latem najdłużej. Aż następował ten moment i wchodziłeś do pokoju biurowego: biurko z jasnym fornirowym blatem, metalowa szafa, jedną ze ścian ozdabiał kalendarz którejś z central handlu zagranicznego, godło państwowe w postaci orła bez korony wisiało na ścianie za siedzącą przy biurku osobą, urzędniczką lub urzędnikiem.
Wchodziłeś więc i podawałeś swoje nazwisko. Przypomnijmy dla porządku, że już w odpowiednim terminie złożyłeś kwestionariusz i teraz przychodziłeś po decyzję urzędu. Wstrzymywałeś oddech i obserwowałeś palce urzędowej osoby. Palce przerzucały paszporty, które były poukładane według alfabetu w drewnianej skrzyneczce lub w szufladzie wysuwanej z biurka. Przegląda, przegląda i nic!
Wtedy urzędowa osoba otwierała odpowiednią teczkę i przerzucała urzędowe druki. Bywało tak: w skrzyneczce nic, natomiast z teczki wyciągała blankiet z pieczęcią. Była to decyzja odmowna i krótka jej motywacja według paragrafów i punktów.
Wielu było takich, którzy zamiast paszportu otrzymywali decyzję odmowną, pisali więc odwołania i zanosili je do urzędu wyższej instancji. Taka była procedura.
Jerzy S. po maturze próbował zbiec za granicę. Złapany przez WOP na kajaku u brzegów Bałtyku, przesiedział trzy lata w więzieniu i kamieniołomach, po czym wypuszczono go na wolność, ale nie zapomniano o nieudanej ucieczce. Zapewne jego teczka personalna z tamtych lat zawierała szczególnie groźne kwalifikacje i nie dawała mu żadnych szans wyjazdu za granicę. Nawet do Bułgarii. Odmowa za odmową.
Posiwiał i wyłysiał, trochę mu popuścili, jeździł już nad Morze Czarne, ale te prawdziwe wrota szerokiego świata wciąż były dla niego zamknięte. Jako inżynier, specjalista od wierceń naftowych, marzył o pracy na platformie wiertniczej, gdzieś na ropodajnych wodach delty Nigru, piaskach Sahary czy na Morzu Północnym. Mógł jedynie dłubać otwory wiertnicze w kraju.
Ostatecznie już udręczony napisał gniewne i wariackie pismo do Rady Państwa, domagając się łaski pozbawienia go obywatelstwa polskiego i i wyrzucenia za granicę. Poskutkowało to w paradoksalny sposób. W tym samym, trwającym wiele lat okresie, gdy starał się bezskutecznie o paszport, był przez długi czas pierwszy na liście w lokatorskiej spółdzielni mieszkaniowej i ciągle nie otrzymywał mieszkania. Teraz dostał z tej spółdzielni pismo powiadamiające o przyznaniu mu kawalerki. A paszportu i tak nie dostał.
Drugim równie ekscentrycznym exemplum był pewien zasłużony żołnierz Polski Podziemnej; walczył w leśnym oddziale AK, broni nie złożył i po wojnie należał do WiN-u. Nie wierząc komunistom, nigdy się nie ujawnił. Przez lata całe nie było mowy o paszporcie. On jednak bawił się (sztuka dla sztuki) w pisanie podań i odwołań w sprawie otrzymania paszportu. Jego pisma do urzędu były rodzajem merytorycznych rozpraw, w których prowadził polemikę z władzą ludową, stylizując tekst w kierunku wyraźnie satyrycznym.
Trzeci przykład jest najmniej efektowny. Paweł K., warszawiak, handlarz uliczny, dwoje dzieci wyprawił w świat, syn w Szwecji, córka w USA, i sam wreszcie postanowił rzucić się na głęboką wodę. Ale to był cwaniak, znał tutejsze reguły. Będąc handlarzem, miał rozległe stosunki w kręgach milicyjnych i zaprosił na kolację oficera dzielnicowej komendy. Był stan wojenny, czasy wzmożonej czujności i dużych ograniczeń. Doszli do porozumienia. Oficer przyjął kopertę. W kopercie były dwie kwoty. Jedna w wysokości 200 dolarów dla oficera, druga w wysokości 400 dolarów dla urzędnika z właściwego organu paszportowego. Paweł K. wyjechał bez przeszkód i odwiedził stary kraj dopiero po „transformacji”.
Tak to wyglądało. Paszport był na wagę złota i niełatwo mogłeś zasłużyć na uśmiech wolności.