Dwie najważniejsze obecnie osoby w rządzie, Donald Tusk oraz Elżbieta Bieńkowska, przedstawiane są jako tytani pracy oraz ludzie o złotym sercu. Obydwoje bez reszty poświęcają się obywatelom, starając się, aby każdy dzień przeciętnego Polaka zamieniał się w płynącą słodycz.
Bądźmy dżentelmenami i dajmy pierwszeństwo damie. Bo dama to niezwykła. Jej umiejętność wydawania pieniędzy unijnych jest znana bez mała w całej Europie. A jej pracowitość jest wzorem dla pozostałych członków rządu. Poza premierem, który jest niedoścignionym wzorem pracowitości. Że jeszcze znajduje czas na bieganie po boisku za gałą! Ale nie o nim miało być na początek. Najpierw o nowej gwieździe rządu.
Władczyni superresortu. Jak sama określiła w jednym z wywiadów, ogrom jej zadań jest niewyobrażalnie wielki. Musi podwoić albo i potroić wszystko, co dotychczas wykonywała. Będzie musiała więcej wyjeżdżać, obradować, kierować, dymisjonować, nominować, degradować, awansować, doglądać, oglądać, patrzeć, liczyć, przewidywać. Nie ma w Polsce innego człowieka, tak wspaniałej innej kobiety, jaka trafiła nam się w rządzie.
Za ten ogromny wysiłek płaci niewyobrażalną dla przeciętnego człowieka cenę. Z choroby nie wypada żartować i ja nie zamierzam tego robić. Prawdy jednak nie można ukrywać.
Ta twarda i niezwykle pracowita kobieta zmaga się nie tylko z problemami rozdziału pieniędzy, płynących do nas szerokim korytem z Unii Europejskiej, ale także z własnym potwornym bólem. Jego ośrodkiem jest kręgosłup szyjny. By ulżyć cierpieniom, przypominam, wynikającym z poświęcenia dla kraju, nosi kołnierz ortopedyczny, który zdejmuje podczas przypadkowych sesji fotograficznych dla przedstawicieli rządu. Robi to tylko dlatego, aby nie epatować obywateli swoją przypadłością i nie łamać im serc swoja tragedią. W tym stanie zdrowia i przy tak ogromnych obowiązkach, wicepremier Bieńkowska nie ma czasu na spotkania z szarymi obywatelami. Ta wielka przyjemność spada na samego premiera.
Kilka dni temu odwiedził on przeciętną polską rodzinę w okolicach Radomska, na ziemi łódzkiej. Nie były to przypadkowe odwiedziny premiera.
Rodzina pani Wandy Gawron już w grudniu 2013 roku napisała niezwykle serdeczny list do pana premiera. Zaprosiła go na śniadanie. Głównym jego daniem były naleśniki z białym serem wytwarzanym we wzorowo działającej spółdzielni pracy w Strzałkowie, rodzinnej miejscowości gospodarzy.
Dziwnym zrządzeniem losu podczas śniadania nie zabrakło kamer telewizyjnych. Jak to bywa w co drugim polskim domu. Tym razem wszystkie rządowe telewizje, w tym publiczną, zaprosiło Centrum Informacyjne Rządu – „Fotografów i operatorów kamer zainteresowanych obsługą foto na początku spotkania prosimy o przybycie najpóźniej do godziny 9:40”. Na tej podstawie, dzięki własnej przenikliwości zorientowałem się, że śniadanie rozpoczęło się o godzinie 10. Moje obliczenia były dokładne co do minuty. Punktualnie o przewidzianej godzinie na ekranie telewizora zobaczyłem szczęśliwego premiera w otoczeniu przeciętnej polskiej rodziny.
Już wcześniej zrozumiałem, co do mnie, jako obywatela popierającego rząd, należy. O 10 na moim skromnym stole stał talerz z dwoma naleśnikami z białym serem, na półmisku kilka niedbale rozrzuconych pomarańczy i czajnik ze świeżo zaparzoną herbatą. Stół przykryty był nowym, świeżym obrusem we wzory popularne w Strzałkowie koło Radomska. To była dla mnie szczególna chwila, kiedy patrząc na ekran, mogłem towarzyszyć premierowi w śniadaniu.
Niestety nie słyszałem, bo telewizja tego nie przekazywała, o czym rozmawiano. To były niezapomniane chwile, kiedy razem z premierem, on w rodzinie Wandy Gawron, ja u siebie w skromnym, ale wysprzątanym mieszkaniu, wstałem od uroczystego śniadania.
Z mojej strony te przygotowania nie były przypadkowe. Pamiętam poprzednią wizytę premiera, w Płocku u państwa Suchockich. Wizyta była „spontaniczna”, premier wręczył gospodyni kwiaty, a jej dziecku płytę z filmem „Król Lew”. Nie wiadomo, w jaki sposób o tamtej wizycie dowiedzieli się reporterzy telewizyjni. Bo kamery czekały już na premiera w mieszkaniu. Tym razem ja też byłem gotowy.
Złośliwi mówią, że obydwie te wizyty mają zahamować spadającą popularność premiera. To jednak fałszywa insynuacja. Patrząc w oczy premierowi, widzę dokładnie, że jego intencje są całkowicie szlachetne. Zastanawiałem się przez chwilę, skąd się wziął pomysł wręczenia dziecku „Króla Lwa”. Wtedy przypomniałem sobie wstrząsającą relację żony premiera, Małgorzaty. Zawartą w jej książce poświęconej pożyciu małżeńskiemu z premierem. Ujawniła tam, że za każdym razem, kiedy Donald Tusk oglądał ten film, ryczał na cały głos, a otoczenie było mokre od jego łez, tak się wzruszał.
Wspomnienie o tej książce uświadomiło mi, że podczas wizyty u państwa Gawron nie było małżonki premiera i to jest dla mnie największa tajemnica.