Głos wolny Głos wolny
307
BLOG

Biesiada 10

Głos wolny Głos wolny Polityka Obserwuj notkę 0

 

22.
Upewniwszy się, że wszystko mam w zasięgu ręki rozebrałem się i wskoczyłem do wanny. Nie było to, co prawda, moje warszawskie wanniszcze o wymiarach lotniskowca, ale gorąca woda w zasadzie zawsze sama za wszystko starcza. Byle nie ciekło.
Chwilę leżałem, skanując zmysłami swoje wnętrze. Uchwyciłem się szumu, który wędrował mi pod czaszką. Śledziłem go i obserwowałem jak narasta i zmienia fakturę. W pewnym momencie wypełnił mi całą głowę i zacząłem tracić orientację w przestrzeni. Mogłem być w wannie, a mogłem na słonecznej plaży. Hypnagogicznoidalne struktury pojawiały się i odchodziły i zapadając się w jakąś otchłań rozwinąłem przygotowaną zawczasu szpulkę nici fabuły, która rozpoczynała się…    
…jechali połykając kolejne kilometry. Swieta płakała. Nigdy wcześniej nie uwierzyłaby że można płakać od Warszawy aż do Krakowa. Przeklęty kraj, przeklęty świat. Chwilami udawało jej się uspokoić, ale rzut oka na męża, na jego zdenerwowane oczy, zbielałe na kierownicy palce, ciągłe nerwowe spoglądanie w tylne lusterko i znów zaczynała szlochać. Jej bezpieczny świat legł w gruzach, a mąż, odkąd pamięta, ostoja spokoju i skała, przypominał zaszczute zwierzę. Tyle razy śmiał się i powtarzał, że jak do niego przyjdą, to zesrają się, przeproszą i jeszcze posprzątają...  I co teraz? Całe życie jak szczury? Za co to wszystko, za co… Przeklęty kraj ta Polsza…za co?
Zakończyłem narrację i przeszedłem w stan oczekiwania. Nic. Nic się nie skleiło, nie potoczyło dalej. Palce spoczywające na wodoodpornej klawiaturze ani drgnęły. Widocznie za płytko przyciąłem. Faktycznie, jakoś liczyłem, że takie pójście na łatwiznę wystarczy. Nie wystarczyło. No skoro nie, zejdziemy niżej, żaden problem. Sięgnąłem po butelkę, pociągnąłem spory łyk i znowu zatopiłem się po szyję w wodzie. Spróbowałem mocniej:
Strach, zwierzęcy strach. Ma zapach własnych wydzielin. Nie pozwala skupić się, gdyż każda mentalna aktywność od razu zostaje rzucona na glebę i zdeptana. Tylko strach ma prawo stać z podniesionym czołem, on jest panem, królem i on decyduje, kto umrze teraz, a kto za chwilę….
Chwyciło, poczułem, że wchodzę w podłączenie, a palce na klawiaturze po raz pierwszy drgnęły.
Widzę tłum mężczyzn. W zasadzie widzę plecy najbliższego, a po bokach i za sobą czuje nacisk innych ciał. Tłum jest gęsty, zastygły. Ciemny, tępy, maksymalnie zatomizowany. Jeżeli coś czuję do tych ludzi to tylko odrazę, jakby to była ich wina, że tu jestem. Gdyby ceną za wyjście stąd było rozszarpanie jednego z nich, pierwszy ruszyłbym z pięściami. Jeśli oni mają w głowie to samo, to jesteśmy przerażającą zbieraniną. Nie mam odwagi rozejrzeć się. Pierwszy, który się z tego tłumy wyróżni zostanie zjedzony, rozszarpany, albo zostanie królem tych straceńców, wolę nie sprawdzać, który scenariusz jest realny.
Nie mam w sobie żadnych ludzkich uczuć. Nie wiem, ilu nas tu jest, wygląda na wielką dworcową halę, spowitą prawie całkowitą ciemnością. Może tysiąc, może pięć tysięcy. Tyle, że nie umiałbym z ręka na sercu napisać, że to jest pięć tysięcy ludzi. Wątpię, czy po sprasowaniu, wycisnęło by się z nas tyle miłosierdzia, by starczyło na jednego człowieka. Z próżnego i Salomon nie naleje
Czuję tylko ten strach,  ten z ulicy, ten który każe kucnąć i prosić przechodniów, by do najbliższej ławki pomogli dojść. Przy czym teraz już wiem, że tamto, to była tylko wprawka, igraszka. Tym razem znajduję się w prawdziwej fabryce strachu i zaraz zaczyna pracę kolejna zmiana. Półproduktem będę ja.
 Mam przebłysk, że to miało być podłączenie, a sprawy idą w zupełnie innym kierunku, niż zazwyczaj. Chciałem być obserwatorem, a jestem w oku cyklonu, bezpośrednim podmiotem, chociaż zarazem przedmiotem, a moje „ja” trzyma się ciała tylko na cienkiej nitce. Dociera do mnie, że gdyby zaczęto katować to moje ciało,  ucieknę z niego definitywnie. Nie, to z pewnością nie jest podłączenie, nie wiem kurwa, co to jest.
Gdzieś wysoko nad głowami szczęknęły metalowe sztaby. Tłum odruchowo uniósł głowy i zrozumiałem, że teraz dopiero się zacznie, bo idzie Ten, za sprawą którego, tu się znalazłem. Wszyscyśmy tu z jego powodu.
Oceniłem, że hala może mieć i sto, sto pięćdziesiąt metrów wysokości. Brzydka, brudna, z pojedynczą linią małych okien gdzieś pod dachem, jak jakaś opuszczona blachownia, pełna dziwnych rusztowań, lin, haków, pozbawiona za to życia.
Gdzieś wysoko pod dachem są wrota wejściowe i to właśnie one tak szczęknęły. Teraz, krok za krokiem po schodach zbudowanych z metalowych segmentów schodzi w dół orszak, który Go otacza. Echo kroków narasta. Im są niżej, im są bliżej, tym bardziej garbią nam się plecy. Orszak posuwa się dalej. Nagły ostry dźwięk – może strzał, może chlaśnięcie pejcza i tłum pada na ziemię, w nieładzie, w straszliwym ścisku, kilka przemieszanych warstw. Ciała leżących wyżej dociskają moją twarz do ziemi, a w zasadzie do kraty, która jest podłogą.
On nadchodzi, echo kroków orszaku jest już blisko. Przechadza się wśród kłębowiska. Tamten uliczny ziemski strach wydaje się teraz dziecięcą wyliczanką. Boję się ruszyć, drgnąć, o podniesieniu głowy nawet nie wspomnę, nie dlatego, że jestem przywalony ludźmi, ale dlatego, że nie odważyłbym się nawet mrugnąć. Nawet myśleć się boję. Wiem, że to odroczona wypłata za rzucone wyzwanie. Chciałem by się do mnie pofatygował, to w końcu doczekałem się. Wiem, że On wie, że boję tak bardzo, iż zrobię wszystko, byle wyjść stąd cało. Nie, nie mam żadnych złudzeń, że to się dzieje w mojej głowie. Doświadczam realnego świata, chociaż nie jest to nasz świat.
On chodzi i wiem, że wybiera. Jedyne co powstrzymuje Go przed zabraniem się za mnie jest fakt, że takich jak ja są tysiące. Tak, chcę by wybrał kogoś innego, ale boję się nawet zbyt bardzo tego pragnąć, bo mogą Go te moje emocje zainteresować,  przywołać. Staram się z całych sił nic nie czuć. Nie myśleć, nie być. Jest niski, nawet może bardzo niski, ale w niczym nie umniejsza to jego mocy. Tu On jest panem wszystkiego.
Ktoś zostaje wyznaczony. Nie widzę tego, nikt nie widzi, ale wiem co się dzieje  i wiem, że wszyscy wiedzą. Ktoś musi wstać i rozebrać się do naga. A po chwili rozdzierający krzyk wypełnia halę. Nie wiem, co mu robią, ale człowiek tak nie krzyczy. Wiem, że wskażę każdego, zrobię wszystko, byle uniknąć takiego losu.
Słyszę, jak kroki orszaku zbliżają się do mnie, uczę się nie myśleć, chcę wygasić wszelką aktywność mentalną, by to  nie mnie wytypował. Marzę o tym, by ktoś obok wykazał ciut więcej resztek ludzkich cech. Tak – chcę przestać być człowiekiem, bo za ludzkie odruchy tu się morduje. Teraz rozumiem- on jest panem pustki, mistrzem kreowania całkowitej próżni, pustochłonu. Całkowita próżnia to nie jest obszar, gdzie po prostu nic nie ma. Takie coś to betka. Całkowita próżnia to obszar, przez który nie przeniknie i w którym nigdy nie zmaterializuje się żadne pozytywne uczucie, bo od razu zostanie zabite. To pustochłon, pustka zabierająca i anihilująca dobro i w ten sposób powiększająca swoją objętość. Takiego pustochłonu teraz w sobie szukam, za cenę odroczenia wyroku. Szukam najdrobniejszej jego cząstki, by było od czego zacząć i niech stopniowo wypalą się we mnie resztki dobra, jeśli coś tam pozostało jeszcze do wypalenia.
Znów kogoś wybrał i znów ten sam scenariusz. Leżą nas tysiące i nikt nie drgnie. Nikt nawet nie pomyśli by przyjść nieszczęśnikowi z pomocą. Gorzej, każdy zaczyna pragnąć by chęć przyjścia z pomocą opuściła go możliwie szybko i na zawsze.
Scena w Oświęcimu-Brzezince. Dziesięć tysięcy mężczyzn wraca z pracy do obozu. W pewnym momencie ss-mani wstrzymują kolumnę. Na oczach więźniów przejeżdża sznur  ciężarówek, wypełnionych więźniarkami. Kobiety zaczynają wołać o pomoc, szlochać, krzyczeć, że jadą do gazu, że zaraz zginą. Dziesięć tysięcy mężczyzn stoi w milczeniu, nikt się nie rusza. Bezsilność trwa, na dziesięć tysięcy sposobów zabijane jest teraz poczucie godności. Ciężarówki przejechały, krzyki ucichły, ulga, kolumna rusza.
Pod kratą, do której jestem dociśnięty dostrzegam jakiś ruch. Oczy już przyzwyczaiły się do mroku. Tam ktoś jest, całe dziesiątki. Słyszę szum wody i pod kratą zaczyna się szaleńcza walka o życie. Po chwili groza sytuacji dociera do mnie: poziom wody tam poniżej szybko rośnie i znajdujące się tam istoty (ludzie?!?) ze wszystkich sił próbują utrzymać się na powierzchni, a ich zagęszczenie jest podobne temu tu. Jedni spychają drugich, próbują wspiąć się po nich, rozerwać zsupłane kończyny. Kratę oplatają wychodzące spod spodu palce, jest ich coraz więcej, są wszędzie. Pod spodem plątanina wijących się ciał, a mordercza walka o dostęp do tlenu, o prawo do oddychania nasila się. W pewnym momencie woda musi być już co najwyżej 5 centymetrów ode mnie, czuję kropelki osiadające mi na twarzy. Pod tą podłogą, po drugiej stronie, przywiera czyjaś przerażona twarz. Jest od mojej o grubość kraty, może 2-3 centymetry, moje prawe oko dostrzega pomiędzy prętami inne oko. To są 2- 3 centymetry, a zarazem cały niezmierzony kosmos stąd. Oczy spoglądają na siebie, zaglądają w siebie głęboko, przeglądają się w sobie. Widzę tam na dnie źrenicy krańcową wolę przetrwania i wiem też, że chwile tej istoty są policzone. Oko patrzy na mnie i rozumiem, co to spojrzenie wyraża: ono też już wie, że gaśnie, ale z całych sił doprasza się ode mnie jednego dobrego słowa, jednej dobrej myśli, czegoś, co można by nazwać zalążkiem modlitwy. O więcej nie prosi. Tylko to jedno dobre słowo, nawet niewypowiedziane, pomyślane.
Czuję, że On stanął gdzieś za mną i sprawdza mnie teraz. Czy odważę się na tą jedną, pojedynczą, rachityczną myśl, której, jak tlenu, potrzebuje gasnąca dusza-oko, wpatrzona we mnie pod kratą?
Już wiem, że nie zdobędę się na to. Wiem, że oko też to wie i że teraz próbuje sobie to jakoś zracjonalizować, przetrawić, przetłumaczyć, oswoić tą myśl, że umrzeć mu przyjdzie, bez tego jednego dobrego słowa, o które tak prosi, a które nie będzie mu dane.
To staje się nie do zniesienia, przymykam więc powieki, mając nadzieję, że już go nie zobaczę, czas gdzieś zanika i sekundy trwają wieczność., otwieram oczy -  ono wciąż tam jest, wlepione we mnie, nieme, szerokie, przerażone.
Patrzy na mnie tak, że chcę by to się jak najprędzej skończyło, by oko utonęło. A ono trwa i zaczynam go nienawidzić, pragnąć, by już odeszło. Wtedy to się staje. Palce zaciśnięte na kracie w końcu wiotczeją i zwalniają uścisk, oko i cala twarz osuwa się w odmęty. Znów słyszę ten przerażający krzyk i dopiero po chwili orientuję się, skąd się wydobywa. Ze mnie. To ja wydaję z siebie taki właśnie totalny ryk, charchot, skwierk, rozryk. Rodzaj rozdzierającego pożegnania z własną duszą. Przestałem być człowiekiem, stałem się bestią. On, usatysfakcjonowany, przechodzi z orszakiem dalej.
Osunąłem się w wannie i zachłysnąłem wodą. Próbuję się podnieść, nie mam władzy w ciele. Okropne uczucie, zaczyna mi się przewijać film, sceny z mojego życia, rozpędzony teledysk. Po chwili czucie w mięśniach wraca i wyrywam się śmierci,  wyrzucając z wanny chyba 1/3 wody wraz zklawiaturą. Wychylam się na powierzchnię i nabieram zachłannie powietrza. Dyszę z przerażenia podtopieniem i tym, czego doświadczyłem wcześniej. Dłuższą chwile nie poznaję otoczenia. Nie umiem ocenić czy woda jest zimna czy gorąca. Chyba dopiero wracam do ciała. Nie wiem gdzie byłem. Wiem, że za żadne skarby nie chcę tam więcej wrócić. Trzęsę się i zmuszam się do objęcia ramionami nóg zgiętych w kolanach.
Dostrzegam jasną plamę monitora. Przypominam sobie, co tu robię. Przychodzi uspokojenie. Wciąż widzę to oko i żeby jakoś od tego powidoku uciec próbuję odczytać tekst, który widnieje na ekranie. Oczywiście nie poznaję go, ale z pisaniem automatycznym tak już jest. Czytamy własne słowa i dziwimy się skąd się wzięły. Byłem dziś tak głęboko, jak jeszcze nigdy, jestem ciekaw, jakie tropy udało mi się stamtąd wyrwać i przynieść do naszego świata, by przesłać Agnieszce i Jerzemu. Tekst jest zaskakująco krótki:
Skierniewice 08.01.br. W okolicach Bud Grabskich znaleziono zwłoki 43 letniego Marcina W. – znanego producenta, pisarza, autora scenariuszy. Odkrycia dokonali właściciele willi, w której przebywał Marcin W. po spędzonym tam wcześniej sylwestrze. Zwłoki były w stanie rozkładu, lekarz sądowy ocenił datę zgonu na 2. stycznia. Ze wstępnych oględzin wynika, że przyczyną śmierci było samobójstwo.
Zerwałem się na równe nogi i aż zawyłem. W głowie mi zakołatało i miałem ochotę eksplodować. Poślizgnąłem się – mokra wanna i alkohol to złe połączenie. Z pluskiem wylądowałem znów w wannie. Kolejna porcja wody na moją głowę podziałała otrzeźwiająco. Znów się zerwałem i wyskoczyłem z wanny. Dyszałem żądzą mordu.
O nie, skurwysynie zajebany w dupę twoja niedojebana mać, ty łachu, łajzo, cwelu w styję pierdolony – tak tanio mnie wyceniłeś? Myślisz, że co, że tak łatwo ci ze mną pójdzie? Willa, samotność, whisky, depresja, stany lękowe, alkoholizm i że co – ulepisz z tego samobója? Że ja to zrobię? Posrało cię kurwo? Masz mnie za ludzkiego wraka? Za śmiecia? O żesz ty chuju, ty skurwensynie, ty kalikaturo, w ząbek czesana, w dziąsło szarpana. Takiego wała jak Polska cała, teraz ty poczujesz moja siłę.
Odszukałem wzrokiem butelki, którymi się obstawiłem na potrzeby seansu. Siedem bursztynowych piękności – wszystkie zwaliłem na podłogę jednym pociągnięciem ramienia. Roztłukły się w drobny mak, whisky zmieszała się z wodą, która zalegała na posadzce. Szkło leżało wszędzie, a mój wzrok padł na szyjki od butelek. Wyglądały jak palce. Siedem boskich palców z kaplicy sekstyńskiej, siedem razy wyciągniętych do mnie i siedem razy odtrąconych, gdy pokazałem im swój zgięty w pół palec.
Na moment znieruchomiałem: Jezu, a może … to jest prawda, a może…. Nie!!! nie żadna prawda, gówno prawda, prawda jest taka, że upadłem nisko, ale właśnie wracam. Słyszycie!!!? – zawyłem – ja wracam!!! I’m back in da house. Wracam do żywych. Z przesłaniem – jest tylko jeden Pan i ty mały skurwielu nim nie jesteś. Słyszało? Dotarło? Ty nim, pokurczu jebany, nie jesteś. Jeszcze za mało? Której części słowa „nie” nie zrozumiałeś? Mam przeliterować?
 Myślałeś, że jestem słaby, że na leszcza trafiłeś, że mnie złamiesz i zmusisz do czegoś takiego? Żart. Żart palancie. Może tam masz władzę, ale tu nie, ta karczma nie Rzym się nazywa, a ja już z tym kończę, więcej się nie zobaczymy, rozumiesz? Pa pa. Koniec, koniec z tym szajsem, jest tylko jedno życie, to tutaj, to prawdziwe i ty w nim nie masz nic do gadania. Nic. Zero. To ty jesteś śmieciem.
Od dziś żadnych podłączeń, więcej się nie zobaczymy. I żadnego picia. Chcę żyć i będę żyć, a ty na drzewo. Już, gnido, wypierdalaj. Tu, w tym świecie, nie masz władzy. Panie cieniu, panie kopytko, panie popierdułko z rogami – chuj na ciebie kładę. Odwróciłem się, chwyciłem za klawiaturę i cisnąłem nią ze złością o ścianę – koniec, rozumiesz, KONIEC.
Zasapałem się i aż musiałem oprzeć o wannę. Adrenalina we mnie krążyła, ale jednak byłem pijany, więc słaby. Popatrzyłem na ciśnięta w kąt klawiaturę i jeszcze raz przykopałem w nią z całej siły. Poturlała się i uderzyła parokrotnie o jakieś rury, a na monitorze coś się dopisało. Zbliżyłem twarz do ekranu, kursor migał w ostatnim wierszu:
Ze wstępnych oględzin wynika, że przyczyną śmierci nie było samobójstwo.
Patrzyłem jak osłupiały i nie wierzyłem. Co to kurwa jest? Nie, za bardzo we mnie to siedzi, muszę się do porządku doprowadzić, zresetować, kawę zaraz mocną zaparzę, może TV włączę, może do kogoś zadzwonię, pogadam, ludzki głos w słuchawce usłyszę – to pomoże. Spojrzałem na leżącą komórkę. Dostrzegłem migającą ikonkę nowego sms-a.  Heniutek zostawił mi wiadomość na poczcie głosowej. Gwiazdka pięćset jeden:
- No witam markiza szerokich horyzontów. Fajnie, że było fajnie, tu też jest zarąbiście, wieczór slajdów urządzę po powrocie do Wawy to  zobaczysz, brachu. Aha, klucze faktycznie podrzuć rodzicom, jeśli to nie problem, już im zresztą to zapowiedziałem, że będziesz, bo chcą za kilka dni do Henrykowa wpaść. Szafką i wykładziną się nie przejmuj nic a nic. Nie wiem, co to za facet był, nie zamawiałem żadnej pomocy z instalacją gazową, olej to. Ja wracam pod koniec lutego, nie uwierzysz jakie tu są klimaty …
Dalej nie słuchałem. Zmroziło mnie. Chłód po kręgosłupie od kości ogonowej po potylicę. Błyskawicznie sobie to uświadomiłem:
- Ilu was jest?
- Sam już jestem. Wegetarianin….
O fuck….FUCK!!!!
Myśl, myśl Marcinie, myśl, o kurwa , myśl, spokojnie, spokojnie, Marcinku, proszę cię, opanuj panikę, ubranie, gdzie jest ubranie, jest , szybko, o kurwa, o ja, ooo, dżizzz…Uciekaj stąd syneńku kochany – usłyszałem w myślach siebie samego mówiącego głosem mojej matki .Dostrzegłem w kącie coś, co mogło być pogrzebaczem, sięgnąłem, wziąłem w dłoń i w tym momencie straciłem równowagę, zachwiałem się i szukając podparcia zwaliłem jakąś półkę z płynami na komary, robiąc porządny rumor. Łazienka jest na poddaszu, ma małe okienka prowadzące na dach, z tyłu domu, nie jest źle. Może to tylko zwidy w twojej głowie, może się będziesz z tego śmiał do końca życia, ale teraz spierdalaj stąd.
Otworzyłem okienko. Mróz rzucił się na mnie jak biały niedźwiedź, ale buchająca ze mnie fontanna adrenaliny odrzuciła go dwa – trzy metry w tył. Wyszedłem na pochyły oblodzony dach i zgięty w pół dotarłem do krawędzi. W bladym świetle lampy, na świeżym śniegu, zobaczyłem równie świeże ślady co najmniej kilku ludzi. Byli gdzieś tu, może nawet byli już w domu.
Przycupnąłem i oceniłem sytuację. Komórki nie mam, została gdzieś w łazience, wypadła mi z ręki gdy się zachwiałem, ale i tak ze Skierniewic dojazd tu trwałby w taką pogodę ze 20 minut, o ile w ogóle ktoś na policji by mi uwierzył. O ile bym się dodzwonił. Zresztą nie znam nawet adresu, jeżdżę zawsze na pamięć. Nie, nie wracam po komórkę. Od domu do ogrodzenia za domem jest kilkadziesiąt metrów, potem gęsty las. Potrzeba mi 20 sekund. Piłem, ale teraz produkuję tyle adrenaliny, co drużyna piłkarska w finale. Biegałem amatorsko całe życie, samotność długodystansowca. Potrzeba mi 20 sekund. Panie, dasz mi tyle?
Starając się robić jak najmniej hałasu spuściłem się po rynnie i po chwili już byłem na ziemi. Śnieg po kostki. Ciemność na wyciągnięcie ręki, lampy ogarniały maksymalnie 15 metrów w głąb podwórka. Go!!!
Ruszyłem sadząc susy w coraz głębszym śniegu. Nie wiem czy śnieg pod butami hałasował, bo i tak w skroni mi dudniło. Ale chyba nie, bo nic się nie działo. Pokonałem pierwsze 20 metrów.
- Ucieka, on ucieka!!! … - gdzieś z boku, 30 metrów za mną mocny męski głos rozdarł ciszę. Puściłem się maksymalnym pędem ku siatce.
Okrzyk jakby przebudził śpiących rycerzy, okoliczne krzaki ożyły. Zewsząd obława.
- Okrążaj, okrążaj…
Biegłem dalej. Bieg o życie. Dopadłem do siatki i tak szybko jak to zrobiłem od niej odskoczyłem. Po drugiej stronie wyrósł mi facet o posturze niedźwiedzia. Jedyna moja przewaga była taka, że siatka biegła skrajem stromej skarpy - on był dobry metr niżej i musiał poruszać się po dużej pochyłości.
Zacząłem biec w lewo, wzdłuż ogrodzenia.
- Dawaj tutaj, skurwielu – wysapał biegnąc po uda w śniegu. Mimo stromizny i zasp był wciąż równo ze mną, dobry, nie ma co gadać. Przyspieszony oddech, gonitwa myśli, szorujące po twarzy gałęzie, skrzypiący śnieg, wszystko to tłumiło ich nawoływania, nie do końca słyszałem
- … bijaj, tu…
Po dalszych 10 metrach zamajaczyła przede mną kolejna postać. Stanąłem. A jak już stanąłem, zmęczenie i alkohol spętały mnie. To koniec, pomyślałem przez moment…
Odwróciłem się i puściłem biegiem w kierunku domu. Po kolejnych parunastu sekundach i stamtąd nadbiegli. Stanąłem i ze zmęczenia osunąłem się na kolana. Wokół mnie sześciu facetów domknęło krąg.
Wszystko co się teraz wydarzyło, trwało zapewne kilkanaście sekund, ale ja już inaczej czas odmierzałem. Miałem całkowitą przytomność, ostrość umysłu, mój czas płynął jakby wielokrotnie szybciej niż zazwyczaj.
Wykonałem gest wyciągniętym przed siebie przedramieniem. Odpowiedział mi chóralny rechot męskich głosów, tak silny, że gdyby w gałęziach drzew ukrywał się wróbel, to z pewnością by z nich wyfrunął. A wykonałem znak krzyża.
Dlaczego? Pomyślcie – zostało wam kilka sekund, chcecie wyrazić jak najwięcej, nie ilościowo, te kilka sekund wymusza lapidarność, ale jakościowo. Macie dostępne wszystkie gesty i sylaby świata. Co takiego robicie?
Po drugie, ja wciąż byłem podłączony, a może właśnie teraz dopiero byłem porządnie podłączony i widziałem dalej. Nie chodziło mi o mnie, a o nich. Sześciu facetów, sześć wielkich worków trocin,  wiek 32 – 44 lata. Widziałem ich przyszłość - żaden nie dożyje sędziwego wieku, jeden zejdzie na raka krwi w wieku 50 lat, pięciu pozostałym nie dane nawet będzie umrzeć śmiercią naturalną, zginą, z czego dwóch jeszcze przed końcem tego roku.
Na moment zobaczyłem przestrzeń za moimi plecami. To jeden z tych orędowników niepohamowanego kultu człowieka uderzył mnie jakimś narzędziem w twarz i głowa mi odskoczyła do tyłu. Po chwili wróciła na swoje miejsce, a tryskająca z nosa krew zabarwiła śnieg intensywnie. Musiałem się podeprzeć obiema dłońmi, byłem już na czworaka. Patrzyłem z dziwnym spokojem jak ciepłe krople mojej krwi torują sobie, kapu kap, drogę w świeżym, nie ubitym, śniegu, topiąc go i zabarwiając, jak porcja grenadyny lód w drinku. Oślepiali mnie latarkami, ale gdy patrzyłem w dół, mogłem coś dostrzec.
Mam dla Was dobrą wiadomość – nie boli. Boli ciało, a ja już się z nim żegnałem. Stopniowo perspektywa, z której patrzyłem, przesuwała się w górę. Drugie uderzenie kompletnie mnie zwaliło i zaryłem twarzą w śnieg. Czerwona plama wokół głowy robiła się spora. Byłem już jakieś pięć, sześć metrów ponad tym. Sześć worków trocin pracowicie demolowało moje ciało, a ja w tym czasie dostrzegłem, że wokół działki jest i drugi krąg. Pojedynczo i w małych grupkach po dwóch, trzech, czterech. W sumie kilkadziesiąt ciemnych sylwetek. No tak, przecież w sklepie, ustami sprzedawczyni, ostrzegano mnie, że demony już się o mnie rozpytują.  Patrzyli beznamiętnie, jakieś uwagi wymieniali, czekali. Zaprosiłem gości na jutro, na koktail, a przyszli dziś, nieproszeni, na biesiadę.
Gdy zginął komendant główny policji, Marek Papała, na miejscu zbrodni, pod blokiem na warszawskim Służewcu, pojawiło się błyskawicznie wiele osób, nie związanych ze śledztwem, ale za to z samego twardego jądra formalnej i nieformalnej władzy, w tym premier Leszek Miller i Edward Mazur. Stali, kurzyli fajki, patrzyli na czarny worek, na krew, rozmawiali. Tak mi się teraz skojarzyło, gdy na nich patrzyłem.
Po paru chwilach byłem jeszcze wyżej i teraz mogłem dostrzec ostatni – trzeci krąg, który wyrósł nagle, jak spod ziemi. Aż czarno się zrobiło pod lasem od ludzkiego mrowia. Wyszli z gęstwiny i stanęli na granicy drzew, mniej więcej w promieniu stu metrów od miejsca, w którym ludzkie worki zaczęły mnie dobijać.
Dostrzegłem znajomą, drobną sylwetkę mężczyzny z wysokim czołem i ostrym nosem. Opierał się o szoferkę starego zielonkawego łazika. Ludzka rzeka zastygła w całkowitej ciszy i gotowości. Patrzyli i czekali na sygnał. Jeden jego gest i wyjmą mnie stąd. Ci z Warszawy, z Wizny, ci od Grottgera, ci z napoleońskich pułków. Najlepsi z najlepszych, samo gęste.  Jeden krótki sygnał, a ruszą i rozedrą drugi krąg na strzępy, o sześciu workach trocin nawet nie wspominając. Potrafili wyciągać rannych towarzyszy ze środka ulicy, pod gradem kul ckm-ów. Budzili w Kozakach taki strach, że francuscy kawalerzyści gotowi byli zabijać się o najmniejszy nawet detal ich ułańskiego oporządzenia, umundurowania, taką to przewagę w potyczkach gwarantowało. Teraz stoją w skupieniu, nieruchomi, mocni, gotowi.
Ci z drugiego kręgu już ich dostrzegli, zaskoczeni, i miny mają dość nie tęgie. Pojedynczo i grupkami ulatniają się, znikają. Nie chcą konfrontacji. Worki ciągną moje bezwładne ciało w kierunku domu. Na śniegu zostaje szeroka czerwona wstęga.
Drobna postać oparta o łazik wyprostowała się … przypomniałem sobie tamte nasze tupolanowe, nocne rozmowy, wspaniały facet, wspaniały człowiek … powoli uniosła prawą rękę … żałowałem teraz wszystkiego co potem i w ogóle wszystkich chwil w swoim życiu, gdy byłem ślepy i głuchy na miłość …  sięgnęła nią do głowy i zdjęła czapkę. Ludzka rzeka, w milczeniu, uczyniła to samo. Ostatnie wrony zerwały się z gałęzi i odleciały.
… módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej…
Obraz zaczyna się ściemniać, zawęża mi się pole widzenia. Ktoś już najwyraźniej wyszarpnął wtyczkę z kontaktu, moja dioda jeszcze świeci, ale to już ostatnie takie chwile, już czerwień jej gęstnieje, tężeje.
Opowiadał kiedyś kat z Algierii, co ściął ponad dwieście osób gilotyną: ostatnie słowa skazańców to najczęściej wzywanie matki. Potwierdzam.
 
23.
Ujęcie z pewnej oddali, cmentarz, równe rzędy nagrobków, ksiądz wykonuje znak krzyża. Wokół garstka ludzi, może ze dwadzieścia osób, kilka starszych, jakiś chłopak smutno obejmujący dziewczynę, znudzeni grabarze, parę gołębi na gałęziach, kamera odjeżdża w górę i kończy ujęciem na panoramę Warszawy. …Amen.
**************
Mądry sercem przyjmie rozkazy, upadnie, kto wargi ma nierozsądne /Prz. 10, 8/

 

Komentarze proszę umieszczać pod notką: http://gloswolny.salon24.pl/272325,biesiada-tupolana-3-lata-pozniej

Dziękuje i kłaniam się nisko

Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka