Głos wolny Głos wolny
179
BLOG

Biesiada 7

Głos wolny Głos wolny Polityka Obserwuj notkę 0

 

15.
Całkowicie zamyślony siedziałem jeszcze jakiś czas na Agrykoli, słońce już zachodziło. I co mam powiedzieć? No właśnie. Dzięki za zrozumienie.
Dosiedziałem do zmroku. Zapłaciłem, wyszedłem i po chwili wahania, bo ta okolica oferuje klasyczny embarrasse de richesse, wybrałem kierunek Rozdroże. Kilka dalekich sylwetek majaczących wysoko przede mną tylko podkreślało moją pojedynczość, która za parę godzin znów miała przejść, postrzeżenie, w samotność. Śnieg odrywał się od niewidocznych chmur wielkimi płatami. Słabe światło gazowych latarni nie radziło sobie z ciemnością, co chwila opuszczałem kolejny blado-żólty krąg i pogrążałem się w półmroku. Brakowało tylko dziewczynki z zapałkami.
Byłem teraz małym Marcinem, w czapce z pomponem i rękawiczkami na sznurku. Ciągnęliśmy z ojcem sanki kupione w Juniorze. Krok za krokiem małe nóżki próbują dotrzymać tempa dużym. Świat, w którym wszystko jest tam gdzie być powinno, a jak nie jest, to można iść do ojca i zaraz będzie. Straszne, co my potem z tym swoim życiem robimy.
 
16.  
W domu od razu napuściłem wodę do wanny. Kilkakrotnie kołowałem nad barkiem, ale nie zdecydowałem się na wypuszczenie podwozia. Do kąpieli wziąłem otrzymaną w prezencie książkę: "Polski Wallenberg: rzecz o Henryku Sławiku".
Nigdy o nim nie słyszałem, Polska w zasadzie zapomniała o swoim bohaterze, dopiero wysiłki Grzegorz Łubczyka, wieloletniego ambasadora polski na Węgrzech, autora książki, pozwoliły przywrócić pamięć o bohaterskim Polaku, Ślązaku.
Walczył w trzech Powstaniach Śląskich, w II RP był dziennikarzem, aktywnym działaczem społecznym, którego po wrześniowej klęsce los rzucił na, pozostające w sojuszu z Rzeszą,  Węgry, gdzie stanął na czele Komitetu Obywatelskiego ds. Opieki nad Uchodźcami Polskimi.
Pod przykrywką działalności charytatywnej, we współpracy z polskim i węgierskim ruchem oporu, Henryk Sławik rozpoczął pomaganie polskim uciekinierom. Wystawiał uchodźcom dokumenty, które wielu z nich – zwłaszcza uciekającym z Polski Żydom - uratowały życie. Szacuje się, że z jego pomocy skorzystało około trzydziestu  tysięcy osób, w tym kilka - kilkanaście tysięcy Żydów. Dla żydowskich dzieci, przy wsparciu delegata rządu węgierskiego Józefa Antalla i węgierskiego duchowieństwa utworzył sierociniec, w którym wystawiano fałszywe metryki chrztu. Po wkroczeniu w 1944 na Węgry Niemców ukrywał się, ale nie zaprzestał pomagania, działał, aż do chwili aresztowania przez gestapo. Poddany brutalnemu śledztwu konsekwentnie całą odpowiedzialność brał na siebie, czym uratował życie również zatrzymanemu współpracownikowi i przyjacielowi, Józefowi Antallowi. Nawiasem mówiąc, Józef Antall, za pomaganie „polskim burżujom” został po wojnie skazany na zapomnienie. Jego syn był pierwszym „wolnym” premierem po upadku komuny.
Przerwałem czytanie tylko po to by się wytrzeć, założyć szlafrok i zająwszy miejsce na wygodnej kanapie, znów zatopić się w książce. Czytałem obszerne fragmenty, pochłaniałem je wręcz. Kilkukrotnie, z nadmiaru emocji, przerywałem, odkładałem na moment lekturę i pogrążony w myślach cyrkulowałem po salonie od ściany do ściany, jak gołąb po parapecie.
Śmiertelne niebezpieczeństwo groziło Sławikowi już od pierwszego dnia niemieckiej okupacji. Był bardzo wysoko na gestapowskiej liście osób do aresztowania. W każdej chwili mógł, z ukochanymi żoną Jadwigą i córką Krysią, wyjechać, w szufladzie jego biurka leżały trzy paszporty ze szwajcarskimi wizami. Nie skorzystał.  „Tatusiu, dlaczego nie wyjechaliśmy, choć nam obiecywałeś?” – pytała podczas ostatniego potajemnego spotkania z ukrywającym się ojcem Krysia. Fakt, obiecał, jednak nie był w stanie. „Nie mogłem zostawić tych wszystkich ludzi, Polaków i Żydów. Powierzono ich mojej opiece” – odpowiedział córce. Zdenerwowany, sięgnąłem po szklaneczkę.
Osoby pamiętające Sławika podkreślają, że nie rozróżniał narodowości, dzielił ludzi tylko na dobrych i złych. Za powierzonych mu ludzi czuł się odpowiedzialny, do końca. Zginął w Mauthausen, rozstrzelany w sierpniu 1944. 
Josef Antall wspomina, jak - wykorzystując moment nieuwagi strażników, podczas transportu na konfrontację w siedzibie gestapo - szeptem podziękował Sławikowi za wzięcie wszystkiego na siebie i uratowanie życia. „Tak płaci Polska” – odpowiedział w ciemności Sławik.
 
Długo jeszcze stałem z głową opartą o szklaną taflę, ze szklanką whisky w dłoni i książką pod pachą. W takich okolicznościach chyba się poznaliśmy.
 
17.
Jerzy wspomniał o opowiadaniu z karciarzem. To wtedy zorientowałem się, że podłączenia nie są tylko pigułą dobrych pomysłów, zwaną potocznie talentem. Że w ich trakcie ma się dostęp do zasobów przekraczających zsumowane wszystkie serwery, policyjne kartoteki i archiwa parafialne, świata. Z przeszłości i przyszłości. I że można nawet robić w tych archiwach retusze.
Napisałem krótkie opowiadanie, rzecz o losach kilku osób z pokolenia 63-65. Dojrzałość przed okrągłym stołem, profity i koszty, opadające z oczu łuski, marzenia i aspiracje ciskane w kąt, a potem na tej kupie lądujące skrupuły. Takie tam. Na podstawie tego i kilku innych opowiadań powstał film, którego współscenarzystą zresztą zostałem. Średnio słaby.
Bohaterem jest Krystian, szuler, który pod koniec PRLu grywał z największymi rybami półświatka Warszawy i Wybrzeża, a od trzydziestu lat nie wziął kart do ręki. Pytany o to przez przyjaciela wyznaje w końcu swój sekret – grywał na pieniądze otrzymywane z MO, ale nie chodziło wcale o karty. Był utalentowanym grafikiem o fenomenalnej wręcz pamięci i wszystkie osoby spotkane w tych szulerniach rysował. Portrety zanosił mocodawcom.
Trzy miesiące po premierze filmu zgłosił się do mnie „Krystian”, pozostańmy przy tym imieniu . Z sobie wiadomych powodów poszukiwał oficera milicji, który go „prowadził” , a z którym potem w czasach końca PRL-u, robił pierwsze geszefty. Oficer ten wyjechał w 89tym jako przedstawiciel jednej z firm polsko-polonijnych do Niemiec i jakiś czas później słuch po nim zaginął. Wersja nieoficjalna mówiła o śmierci. Miał być w latach 70tych zamieszany w aferę „żelazo”, czyli zdobywanie przez agentów PRLowskiego wywiadu pieniędzy na drodze działalności przestępczej – napady na jubilerów, kradzieże, morderstwa - na terenie Europy Zachodniej. Może  wiedział za wiele, może poszło o rozliczenia związane z podziałem łupów. „Krystian” rozpoznał w opowiadaniu i scenariuszu wiele detali ze swojego życiorysu, których nikt taki jak ja nie miał prawa znać. Uznał, że nie mogłem sobie tego ot tak wymyślić i że musiałem mieć kontakt z tym oficerem, a zatem, że on żyje. Był pod silnym wrażeniem i nalegał na spotkanie. Umówiliśmy się w warszawskiej kawiarni „Pod kaktusami”, gdzie czas może się nie zatrzymał, ale biegnie w tempie znacznie poniżej średniej krajowej.
Jak chcecie poczuć powiew PRL-u, wypić średnią kawę, od średnio zainteresowanej kelnerki – próbujcie szczęścia tam. Jeśli jeszcze w dodatku będziecie mieć swój dzień, kelnerka, jak paw w Łazienkach, rozłoży przed wami ogon swojego cudownego naburmuszenia. Młode już tak nie umieją. Wiem, wiem, potrafią być chamskie, głupie i te pe, ale na fachowe dąsy, trzeba w Warszawie zapolować. Wystrój się co prawa zmienił, ale jest perfekcyjnie nijaki, są także i te niezniszczalne obrusiki,  wazoniki  i może właśnie dlatego wciąż tam można spotkać „inżynierów”, panów Marianów w brązowych marynarkach, niegdysiejszych dżollerów z jakichś Budimexów. Aha, no i chyba do dziś nie można tam płacić kartą. Szanujmy wspomnienia…
W knajpie to z kolei ja byłem pod wrażeniem – w zasadzie tylko imię się nie zgadzało, „Krystian” wyglądał w tak, jak go widziałem, pisząc opowiadanie „Portret z widokiem na MOrze”. Nawet tiki, gesty te same. Długo przekonywałem go, że nie mam nic wspólnego z żadnym milicjantem. Wyszedł nie wierząc mi ani trochę. W ostatniej chwili jakby na moment się zreflektował i zmuszając do taktowności, wręczył swoją wizytówkę, oznajmiającą światu, że jest prezesem MediaNaGroup.
Przy kolejnym podłączeniu spróbowałem poeksplorować trochę temat „żelaza”. Może w tym miejscu warto kilka słów o technicznej stronie podłączenia. Bywa różnie, ale generalnie jest to stan, w którym płyną przeze mnie wizje i obrazy, wyraziste, wręcz nasycone fakturami, zapachami, dźwiękami. Z tego względu zamiast „obraz” używam chętniej określenia „bąbel” – bo to taki bąbel rzeczywistości, skończony, kompletny, wycięty z innego miejsca i czasu i umieszczony w mojej głowie.
Czasem zamykam oczy, a bąbel pojawia się i mam kilka minut, by go zarejestrować – z reguły piszę lub na dyktafon nagrywam. Po jakimś czasie bąbel zanika – staje się niewyraźną fotografią w sepii, niezdolną do poruszenia innych zmysłów, nieostrą. Bywa , że jest inaczej – wpadam w rodzaj transu, podczas którego strumień płynący przeze mnie stopniowo umyka mojej świadomości. Przypomina to pisanie automatyczne znane u surrealistów. Potem sam jestem zaskoczony tym, co zarejestrowałem, czytając, mam wrażenie, że widzę te słowa pierwszy raz.
Najłatwiej jest nagrywać na dyktafon, ale zauważyłem, że lepsze efekty przychodzą, gdy piszę. Kiedyś pisałem odręcznie, bywało, że pismem lustrzanym, albo wspak,  teraz stukam na klawiaturze. Sprawiłem sobie wodoodporną klawiaturę, bezprzewodową rzecz jasna. Nad wanną umieściłem monitor, bo „mokre” podłączenia są najsilniejsze.
Wracając do opowiadania – napuściłem wodę do wanny, zapodałem sobie temat „żelaza” w charakterze ogólnej ramy, szkicu fabuły, przymknąłem oczy… Zobaczyłem piękny stary las, krople które skrzyły się na liściach, ślad po niedawnej ulewie. Za pagórkiem porośniętym dorodnymi stuletnimi sosnami, w lekkim zagłębieniu terenu, odkryłem urokliwą szopę - czerwona, mocno zmurszała cegła, mech na poszyciu dziurawego ze starości dachu. Otworzyłem drewniane drzwi. W środku promienie słońca wpadające przez ażurowy dach muskały delikatnie dwa wiszące ciała, trup w stanie znacznego rozkładu i drugie, dające znaki życia. Pełen obaw podszedłem i dotknąłem go. W tym momencie zgasło.
Kilka miesięcy później przeczytałem gdzieś, że prezes MediaNaGroup postradał zmysły, a w szpitalu psychiatrycznym powiesił się na kracie okiennej. Tak oto przekonałem się, że bąbel może być wycinkiem czasoprzestrzeni zarówno w tył jak i w przód, tzn. z przyszłości. Nie wiedziałem tylko czy ja przewidziałem jego śmierć czy spowodowałem ją. Kurwa, ale bagno, nie?
Samego podłączenia nie umiałem przyspieszać, ale nauczyłem się oswajać z nim, wybiegać mu naprzeciw i przewidywać jego siłę, czasem kierunek. A przede wszystkim rozpoznawałem sygnały, gdy ono nadchodziło. Wystarczyło tylko być otwartym przy zachowaniu daleko posuniętej bierności. Trochę jak z przygodą, która przychodzi w najmniej spodziewanym momencie.
Bardzo chciałem pomóc sprawie, pomóc Jerzemu i Agnieszce. Usiadłem i zacząłem sobie planować całą otoczkę. Puściłem wodze wyobraźni i obserwowałem co przynosi. Nic. Obraziłem się i poszedłem spać.

Link do cz. 8 http://gloswolny.salon24.pl/272314,biesiada-8

Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka