Głos wolny Głos wolny
586
BLOG

Biesiada 4

Głos wolny Głos wolny Polityka Obserwuj notkę 1

 

9.
Budzę się na kacu. Opis dezintegracji, defragmentacji pominę. Ogólnie chujówa. Jest 10:39, miałem rozmawiać z panią Martą. Okulary, komórka, pięć nieodebranych, wybrać pocztę głosową: „Panie Marcinie, proszę o kontakt”, to pani Marta -  kasuję; „Panie Marcinie, czy nasze spotkanie dziś aktualne? Pozdrawiam i proszę o pilny kontakt”- kasuję „No część, gdzie jesteś murzynie?” – kasuję; Pijackie śpiewy – kasuję; „Jesteś z Mokotowa i masz kurwa obowiązki mokotowskie, no przyjeżdżaj, siedzimy w Regenerce” - kasuję. „Nie masz więcej wiadomości” – uff, ulga, jakoś szczególnie nie nabruździłem.
Przyłapuję się na krążeniu po salonie, nadmiar celów i zawiesiłem się jak stara płyta. Dobra, najpierw do łazienki, wannę mam sporą, niech się już napuszcza. Kuchnia, szafka, ekspres, kawa, lodówka, mleko, Wszystko jest. Puszczam składankę z listy „3ki” z 82giego. Izabela Trojanowska. „Karmazynowa Noc”. Nie chce mi się zmieniać, niech leci. Mieszkanie stopniowo zaczyna tętnić życiem.
Znów się kręcę po salonie, jak gówno w przeręblu, układając wymówkę dla pani Marty. Żadna wersja mi nie podchodzi. Kawa gotowa, pełen kubas. Podchodzę do okna popatrzeć na Mokotów. To mój codzienny, poranny rytuał, sprawdzam, czy on wciąż tam jest. Właśnie dlatego kupiłem apartament południowy. Błękit nieba, słońce, czyste, ostre powietrze, widoczność idealna. Szukam wzrokiem dalekich bloków Czerniakowskiej. Zlewają się z tymi przy Bernardyńskiej, znaczy Gołkowskiej.
Każdy kamień to inna historia, w brudnej windzie - ja w krótkich spodniach
trzymam kapsle w kolorowych foliach, liczę piętra a głowa jest wolna
nie dotyczy mnie nic z tego co teraz,
żaden hajs ani krotka kariera …. hochsztaplera
/Sydney Polak „Chomiczówka”/
Zwałka stoi jak stała, jest dobrze. Jest stroma, z wielu miejsc tak samo niedostępna jak, nie przymierzając, w 82gim, a jednak z daleka wygląda jak krowi placek.  Jeżeli chcecie kiedyś poczuć starą Warszawę, albo pokazać ją turystom, polecam właśnie tam. Widok niczego sobie, zwłaszcza na Siekierki, wciąż wieś, prawie w centrum dwumilionowego miasta. I najważniejsze – ten kopiec, oficjalnie zwany czerniakowskim, ale dla wszystkich z Czerniakowa po prostu zwałka,  usypany jest ze sprasowanych gruzów Starówki i innych starych rewirów. Taki międzydzielnicowy popowstaniowy makowiec. Siedząc tam można poczuć, jak spod ziemi ciągnie po plecach murami Podwala, Wąskiego Dunaju, Piwnej. Prawdziwymi murami, a nie bierutowską atrapą. A także zaklętym w cegłach ostatnim krzykiem ginących ludzi.
Jedna z legend XIX wiecznej kryminalistyki, chociaż wierzył  w nią także Andriej Czikatiło, rzeźnik z Rostowa (56 ofiar na koncie) – w oczach ofiary zapisuje się ostatni widok, ostatnia scena, obraz, który widziała konając. To dlatego Czikatiło wydłubywał im oczy. Czy tylko dlatego? Nigdy się już nie dowiemy, stracili go w 1994. W każdym bądź razie materia w jakiś przedziwny sposób może przechować ślady życia i jego kresu, tej eksplodującej energii ostatniego tchnienia. Jak turyński całun.
To dlatego nie lubię Muranowa. Te domy przy Nowolipkach, na lekkich wzniesieniach, po prostu na gruzach getta. W przeciwieństwie do dzielnic aryjskich, tam w zasadzie nigdy nie było ekshumacji. Hektarów przywalonych gruzami piwnic nikt nie zbadał, a mieszkało tam ponad 450 tysięcy Żydów. Część pobudowała zamaskowane kryjówki, przejścia, także przebicia do kanałów. To dlatego w początku Powstania Warszawskiego, o czym mało kto wie,  najlepszymi przewodnikami na niektórych trasach byli Żydzi, znali labirynt kanałów jak mało kto, nieśli nieocenioną pomoc walczącemu miastu. Jeszcze podczas budowy Centrum Handlowego Arkadia odnaleziono ciała i jeszcze nie raz zostaną odnalezione kolejne szczątki, jak tylko ktoś porządnie łopatę wbije więcej niż trzy razy. Dobrze czuję się tylko wyjeżdżając stamtąd.
Czasem czuję to nagle w różnych rejonach Warszawy. Raptem takie sączące się brudne, maziste stany, bo ni myślą ni emocją ni obrazem nazwać się tego nie da. Dreszcz na plecach, czasem nawet zimny pot, gdzieś jakby echo walenia w ścianę, dobijania się. Zagadnąłem kiedyś kanalarza warszawskiego, akurat pracowali na Krakowskim, w kanale, którym wyszła Starówka do Śródmieścia. Ciekawie opowiadał. Ale też w pewnym momencie z dziwną obawą w oczach, urwał temat. Są wciąż miejsca – powiedział na koniec – gdzie kanał od wojny jest zawalony, nikt nie wie, co jest dalej, nikt tego nie rusza, mogą być niewypały, trupy. Cała odnoga niezbadana leży i tak już pozostanie, chyba, że na powierzchni cos zbudują, przebudują. Jeszcze w latach 70tych po większych ulewach kanały oddawały kości.
 Sierakowska i Żoliborska (nazwisko panieńskie – Esplanadowa). Dwie przyjaciółki, jeszcze z XIX wieku. Zginęły razem, ciężko ranne w 43cim, po powstaniu w getcie, dobite w 44tym i zrównane z ziemią. Do końca stały razem, splecione murami narożnych kamienic. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom. Biegła tam potem granica zajezdni MZK przy Inflanckiej, teraz zajezdni też już nie ma, są biurowce, kiedyś i ich nie będzie. Te ulicę wciąż żyją, ich dusze, co prawda, nie ciała, ale w końcu tylko to jest przecież życiem: spacerując tam kiedyś, zobaczyłem idącą, ni pri cziom przez trawnik, linię studzienek kanalizacyjnych. Tak, domów, jezdni i chodników już nie ma, ale tam pod ziemią, kilka metrów pod powierzchnią, duchy tych ulic wciąż tkwią i długo jeszcze tkwić będą. W kanałach dwie przyjaciółki, Sierakowska i Żoliborska, nadal się ze sobą splatają, rozmawiają. Podziemnie miasto. Przechowuje tajemnice Warszawy, jej ducha, przechowuje być może to, czego na powierzchni już nie ma lub na naszych oczach ginie. Kiedyś to opiszę.
Inna rzecz, że to nie będzie trwać wiecznie. Duch może mieszkać w przedmiotach, w miejscach, w narodach, zaskakująco długo, dłużej niż można by sądzić. Ale nie wiecznie. Jeśli nie podda się tego konserwacji, nie przywróci się życia, kiedyś zostanie pustynia. Ile uderzeń siekierą wytrzyma dąb Bartek? Zapewne wiele, ale jest to liczba skończona, chyba nie mamy wątpliwości. Ile rewolucji, kontr-kultur, zlewaczeń przetrzyma nasza cywilizacja? Ileż razy jeszcze da się uwieść kalibabkom, don Juanom, naciagaczom? Oszustom twierdzącym, że chcą burzyć by urządzić na nowo i lepiej, a potem zawsze się okazuje, że mieli biznes-plan tylko na pierwszą część projektu.
Jak na każdej wojnie, rezultat końcowy będzie ten sam - jedni zwyciężą, a drudzy znikną z powierzchni ziemi lub zostaną zepchnięci do getta, czyli zabici na raty. Polem, terytorium, o jakie toczy się ta walka, jest nasza kultura, a przeciw niej walczy kontr-kultura, obojętnie w tym miejscu czy w wersji plastikowej (pop, MCDonalds) czy offowej ( Che Guevara) – Robert Tekieli ma tu rację. I albo nasza kultura jest żywotna, zdolna do efektywnej adaptacji, do wytworzenia z siebie przeciwciał, albo zniknie i nikt po niej płakać nie będzie.
 
10.
Kawa mi w kubku wystygła. Mokotów wciąż na swoim miejscu. Przerywam rozmyślania o kanałach i naszej kulturze.Dzwonię do pani Marty.
- Witam, przepraszam, zabalowałem, bez kitu. Bardzo się pani na mnie wkurzyła? - Powiedziała, że nie. Po części to chyba zawodowa uprzejmość, a po części autentyczna wyrozumiałość – za to też ją cenię.
- Chcę domknąć sprawy koktajlu. Listę osób proszę powiększyć o dwie – Agnieszka i Jerzy, nazwiska podam później. Datę potwierdzam, 3ci stycznia, tak gdzieś od 19 tej. Przyjęcie ma być mistrzowskie – już pani w tym głowa. Zaraz prześlę wizytówkę Bartosza, aktora, mojego znajomego, zgodził się czytać wiersze. Resztę pozostawiam pani i ufam, że impreza będzie tak trafiona jak poprzednie. Jedyne, co chcę wyakcentować: tak, ma być na bogato, frykasy, ananasy, ale to ma być gdzieś en passant, niejako przy okazji, o ile nie przypadkiem. Ma być po angielsku.
Wiecie gdzie Anglik, taki bardziej posh,  z upper class, umieści w domu swoje dyplomy i puchary, z pracy, ze studiów? W hallu? Salonie? Pudło. Umieści je w wc oczywiście. Żadne tam obwieszanie się trofeami, fuj. A przecież i tak prędzej czy później goście je zobaczą i to w warunkach dużo bardziej sprzyjających pasjonującej lekturze. Ileż to w końcu razy można sczytywać coś z opakowań po mydłach w płynie? Nuda, nuda, nuda. Kilkaset lat doprowadzania snobizmu do rangi sztuki. Uczmy się od najlepszych.
- Poproszę do jutra do popołudnia o propozycję lokalu, menu, przebiegu całości. Budżet otwarty. Aha i jeszcze – jutrzejsze spotkanie o 11tej, z tymi magikami od audiobooków – kanseluję. Każdy wolny termin biorę, jutro nie. Wiem, że to już trzeci raz, głupio mi niezmiernie, nawalam w parafię po całości, wiem. Proszę coś wymyślić, może być nawet porwanie przez orangutany. Zapłacę za niusa na Onecie. Pozdrawiam i kłaniam się.
Planuję premierę mojego pierwszego tomiku wierszy. Wyszły mi przypadkiem, gdzieś jako side product kolejnego podłączenia. Przez dwa dni, co chwyciłem za ołówek, to płynęły mi z głowy liryczne frazy. Poezja, to chyba najbardziej kruchy lód, tu w grafomanię wpaść to minuta pięć. Posłałem je znajomemu krytykowi, potem kolejnemu. Opinie spójne: pisz dalej i wydawaj. No to, co miałem zrobić? Tomik, 36 wierszy. Pani Marta nie miała problemu ze znalezieniem wydawnictwa. Po ostatnim sukcesie moich opowiadań „Sznury i Wrony”, kupują na pniu.
Chcę zaprosić max 30 osób. To pomysł pani Marty. Żadnych tłumów, żadnych celebryckich zadęć. Wiochy. Chętnych przyjść byłoby ze trzysta osób, autentycznie ciężko mi było niektórych znajomych wyciąć z listy. Ma być elitarnie, wąsko, ma pozostać niedosyt. Przez jakiś czas tylko tych trzydzieści kilka egzemplarzy będzie na rynku. Niech się gotują, niech dopytują, niech kserują.
 
11.
No dobrze, pozamiatane, na dziś nie mam już żadnych obowiązków, spróbuje odtworzyć wydarzenia  ostatniego wieczoru. Wszystko potoczyło się zupełni inaczej niż część z was mogłaby przypuszczać. Żadnych ten teges. Agnieszka taktownie pozwoliła mi zamówić kawę i raz jeszcze skoczyć pod kran do toalety, potem przejechał się po mnie walec.
- Kupili cię, czy sam się sprzedałeś?
- A tak detalycznie to o co się, szanownej pani, rozchodzi? - próbowałem  zasłonić się żartobliwym tonem.
- Skup się teraz Marcinie na 5 minut. Ja zaraz wychodzę. Mój mąż wraca z delegacji. Skup się, nie wiem, może przytrzymaj stolika oburącz, zmuś, złam w sobie ten alkohol, ale posłuchaj, ok?
- Ok - Czułem, że jest sjerjozna nie bez kozery i że będzie z grubej rury. Nie pomyliłem się.
- W 2010 byłam w Lipiance 2 dni po tobie. Nocowałam w tej samej leśniczówce. Krążyłam po okolicy,  wokół Tupolany, rozmawiałam z lasem. Stąd wiem wszystko. Wiem, że miałeś tam wrócić, że …
- Złociutka, nie mów mnie tego, posłuchaj ... – ciągle jeszcze sądziłem, że językowe żarty mogą mnie wybawić od rejterady.
- Zamknij się, teraz ty posłuchaj. – zgasiła mnie koncertowo. - Tam gdzie nie ma żartów, nie ma też czasu na zbędne słowa. Wiem wszystko. Wiem, że się tego potem wystraszyłeś, że dostałeś od razu propozycję z gatunku tych trudnych do odrzucenia, a warunkiem było zapomnieć o tym, co tam ci zostało pokazane. I że albo cię kupili albo sam się sprzedałeś - teraz to bez znaczenia – wszedłeś w tę grę i najwyraźniej nie narzekasz. Są jednak ludzie, dla których tamto wciąż jest ważne, a gdybyś wtedy nie odpadł, nie popłynął z głównym nurtem, zobaczyłbyś znacznie więcej. Bo byłeś na rozkładzie, sam się wypisałeś.
- Są ludzie – ruchem dłoni i siłą spojrzenia spacyfikowała kolejną moja próbę odezwania się - są ludzie, którzy poszli dalej. Jesteśmy znacznie dalej. I daruj sobie narracje o wallenrodowszczyźnie. Nie jesteś Marcinem-Konradem W., jesteś Józefem K., tylko w sztafażu cokolwiek uwspółcześnionym, w czasach, gdy większość można wykastrować jednym pociągnięciem długopisu. Cały mainstream stoi w szpalerze, na samym brzegu głębokiego dołu, pośród katyńsko-smoleńskiego lasu. Przełykacie ślinę w przerażeniu, ręce macie związane z tyłu gumką, którą się spina banknoty, a za każdym z was stoi ciemna postać i przystawia do potylicy, zwinięte w rulon, wypowiedzenie kontraktu.  Marcinie - nie potrzeba gmaszysk z plątaniną biurowych korytarzy. W dobie internetu? A spotkania mogą być na mieście, albo nawet u ciebie. Wszystko aksamitnie.
- „Tak, ale błagam kochany jutro, dobrze, dobrze, ale jutro, wszystko kochanieńki jutro…” - kontynuowała - ten film też znasz? Jutro, no najdalej pojutrze. Jak wejdzie Murdoch, jak zaproponuje mega-program, jak republikanie zechcą postawić na polskiego araba – wtedy pokażesz Polsce, światu, kosmosowi, na co cie stać. Będziesz łajał, karał, będziesz zdejmował głowy.  A na razie nie ma co gardzić mniejszymi geszeftami.
Słuchałem wbity w fotel. Przytkało mnie, ale nie z braku, a z nadmiaru słów, których chciałbym użyć na swoją obronę. Szykowałem plan strategiczny tej obrony słuchając jednocześnie Agnieszki. Powiem jej, że myli się co do mnie, w przynajmniej dwóch kwestiach. Jak dziadek Sztywnego do końca lat dziewięćdziesiątych pilnujący ziemianki z bronią z czasów okupacji, tak i ja zamierzam trwać, do lepszych czasów, przechowując przesłanie Tupolany. Przedwczesny atak zwiastuje porażkę - to raz. A dwa, to kwestia, z kim walczymy. Kto jest po tamtej i zresztą także po tej stronie barykady. Czy jej się wydaje, że wie wszystko – chyba tak. A czy wie? Przypuszczam, że wątpię, bo gdyby wiedziała, nie byłaby taka kategoryczna, taka pewna siebie. Zebrałem się w sobie. Przyspieszona eksmisja najebki z głowy, coś, co da się zrobić, ale kosztuje cenę, której na co dzień nikt nie chce płacić. Byłem jednak zdeterminowany. Nabrałem powietrza w płuca…
- Pij dalej, pij, orle, sokole. Jeszcze pół godziny, a podpalicie stepy i sicz zaporoska pójdzie za wami jak w dym - drwiła.-  A jeśli atamani mają mieć twarz Stupki, to nie ma obciachu. Idźcie na Moskwę, przez Riazań, Kołomnę. Timur i jego drużyna na kółkach.-  Szydziła i rozpędzała się.
Bolało. Nie usłyszałem nic, czego bym o sobie nie wiedział, ale z obcych ust brzmiało miażdżąco. Bo gdy drwimy z siebie, to tylko składamy ukłon swoje skarlałej cnocie, że niby wiemy i mamy świadomość i że przyjdzie czas, gdy to zmienimy w sobie, a niby gwarantem tego ma być właśnie ta ekshibicjonistyczna autoironia. A tu nie było puszczania oka, dlatego bolało.
– Pij, jedz, popuszczaj pasa - rozpędzała się ekspresowo, ale w tunelu już ruszał mój towarowy, po tym samym torze, tyle, że w przeciwną stronę. Rozjadę ją, zagryzę. Owszem, trochę odłożyłem Polskę na wyższą półkę, ale teraz to przegina.
Nie dała mi szansy. Wstała, rozliczyła się z koleżankami i nachyliwszy się do mnie na odchodne powiedziała:
- Jutro będziesz flak. Zostań w domu, zalecz te bitewne rany i jeżeli chcesz, przyjdź pojutrze w południe pod odeskie schody. Jeśli masz odwagę i gotowość pomóc, oczywiście. Potrzebujemy cię…

 Przymknąłem oczy by mocniej poczuć zapach jej perfum, otworzyłem może po sekundzie. Obróciłem głowę dwa razy sto osiemdziesiąt, ludzie wciąż pozostawiali smugi, no gdzieś jeszcze powinna być. A  rozpłynęła się w półmroku klubu. Jak bonie dydy. Jak pragnę zdrówka, znaczy się.

Link do cz. 5 http://gloswolny.salon24.pl/272317,biesiada-5

 

Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka