Głos wolny Głos wolny
267
BLOG

Biesiada 3

Głos wolny Głos wolny Polityka Obserwuj notkę 1

 

6.
Któregoś pięknego mroźnego dnia – zaczyna się prawie jak bajka – królewicz postanowił zejść z wysokości swojej szklanej wieży i odwiedzić osobiście odziedziczone królestwo. Byłem już po dwóch szklaneczkach, gdy właśnie poczułem chęć wtopienia się w Warszawę. Usłyszałem, jak  mnie przyzywa. W takich chwilach odpowiadam: „Piękny koralu, cała przyjemność po mojej stronie”. 
Postanowiłem zrezygnować z zamawiania taksówki. Mając pieniądze, przy obfitości taryf w śródmieściu Warszawy, można w każdej chwili wybrać ten środek transportu, nie rezygnując zarazem z całkowitej swobody co do momentu, w którym to zrobimy. A swoboda to moje drugie imię. Marc Swoboda – to ja - do usług.
Założyłem kurtałę (założyłem, a nie ubrałem. Wysoki Sądzie, proszę to zaprotokołować: oskarżony potrafi czasem stanąć na straży polszczyzny i trwać wiernie do końca, nawet na takich beznadziejnych pozycjach jak ta zakładaniowa placówka, z szansami obrony niczym składnica kolejowa na Westerplatte). Dokonałem szybkiego przeglądu jednej z moich 46 czapek, wybór padł na pół-regałową wełniankę. Tak, mam sporą kolekcję czapek, większość kobiet ma lub chciałaby mieć tyle par butów, ale w końcu każdemu wolno dbać o tą część ciała, którą sobie ceni najbardziej. Mróz wycinał przed wyjściem z apartamentowca hołupce i wiem, że czekał tam na dole, by mnie do tego tańca zaprosić.
Stanąłem przed szklaną taflą i przez moment zastanawiałem się nad wyborem marszruty knajpingu. Są w Warszawie lokale, w których zawsze spotkam kogoś znajomego, co oczywiście może być zarówno atutem jak i wadą, w zależności od nastroju. Znam też takie miejsca, gdzie szanse na zostanie trafionym są zerowe, chociaż gdy nie mam absolutnie żadnej chęci spotkać kogokolwiek , wtedy w ogóle nie chodzę do lokali, wybieram parki i to te niszowe, mniej zaturyszczone, albo jakieś dzikie warszawskie in-betweeny, które tak kocham. W skrajnych przypadkach nie opuszczam apartamentu, nawet jeśli miałoby to trwać kilka tygodni. Dziś znów chciałem rzucić Tajemniczemu wyzwanie i uznałem, że zdam się na przypadek. O ile istnieje.
Winda z cichym pomrukiem zwiozła mnie na parter. Odkłoniłem się portierowi i skierowałem ku obrotowym drzwiom. Czułem się jak kosmonauta opuszczający przytulne wnętrze bazy w jakimś odległym układzie planetarnym. Wiatr akurat rozwiewał tumany śniegu, po całkowicie pustym placyku przed podjazdem przewalały się białe wiry, jeden za drugim. Odruchowo wbiłem głowę w kołnierz i opuściłem zaciszny hall.
Stęskniłem się za Warszawą, pragnąłem być w niej aż do rana. Trzy dni picia, trzeźwienia i klinowania, na kilkunastu zupkach z papierka, sprawiły, że dusiłem się u siebie. Chcę dziś ją poczuć, poczuć, że też się stęskniła i dla mnie, tylko dla mnie, zatańczy. Potrafi mieć dla mnie 18 lat albo być nobliwą damą, ale dziś chcę ją wziąć taką, jaka jest, bez pudru, makijażu, sauté. Chcę poczuć, że jest, tańczyć z nią w przytuleniu i szeptać jej na ucho, że dobrze mi z nią i że nie musi się zmieniać. I jeśli zdobędę się na odwagę, wyznać, że boję się, że gdzieś wyjedzie, zniknie, całkiem się zmieni. Bo nie mogę bez niej żyć.
Dziś dopadł mnie lęk szczególny i to dlatego zdecydowałem się wyjść mimo trzaskającego mrozu. Mam czasem taką obawę, że kocham się w niej jak kobiecie skrajne fatalnej, którą znam od dzieciństwa i która nosi w sobie okrutny sekret. Taka urocza dziewczyna z sąsiedztwa, kompan do wszystkiego – wspólne robienie sekretów w ziemi, potem wiszenie na trzepaku głową w dół, pierwsze wagary, pocałunki. Rodzinne żarty około ślubne, w których zwłaszcza celują babcie. Licealna fajnota niepostrzeżenie przechodząca w studenckość, przy czym ona na trzecim roku wyjeżdża gdzieś daleko. Wraca po latach i tamto podkochiwanie się płynie już teraz w nas jak rwąca rzeka namiętności. Ona jest jeszcze bardziej pociągająca, to już naprawdę klasa sama dla siebie. Rzadki, piękny motyl i tylko nie wiemy czemu, czasem jest nieobecna, smutna, półmartwa. Aż przychodzi dzień, gdy ktoś nam to z boku uświadamia, chociaż nigdy nie jesteśmy w stanie od razu w to uwierzyć. Zaprzeczamy, wypieramy, zaklinamy rzeczywistość. Niewiele pomaga. Okazuje się luksusową call girl. Dziwką znaczy się. Koszmar. Moc magicznych zaklęć z młodości jest w stanie sprawić, że się czasem uśmiechnie, ale nie jest w stanie wyrwać jej z brudnych rąk. Zjadła zatrute jabłko, a my nie mamy antidotum. Umiera na naszych oczach. A my wraz z nią.
Tak, tego się właśnie boję i gdy dopada mnie ta myśl, nic nie poprawia nastroju świadomość, że  - jeśli już tak się stało – to ona na pewno tego nie chciała, została zgwałcona. Broniła się zaciekle i  musieli gwałcić ją wiele lat, nim uległa.
Teraz jest ze stali i szkła, smukła i strzelista, po liftingach i plastycznych majstersztykach, zna angielski, pija koktajle na dachach drapaczy chmur, w towarzystwie najnadziańszych ludzi z całej środkowej Europy, a może i świata. Ale boję się że ją kupią lub już kupili i że popłynie, nim ja zdążę ją obronić,  zasłonić, wyrwać z ich rąk. Że się skurwi nim zdążę ich wszystkich powystrzelać. Że jest modna, zadbana i bogata, ale już bez charakteru, bez zadziory, bez magii jaką daje niewinność, gotowa iść na układ ze sponsorem, za jakieś dwa centra handlowe czy kawałek obwodnicy.
-Ile dałaś za te dżinsy?
- Dwa razy.
Dialog z babskiego poprawczaka.
 
7.
Mróz zaatakował mnie jak wściekły kur. Wiecie jak atakują? Od tyłu, wskakują człowiekowi na głowę, wczepiają się pazurami we włosy i przechylone do przodu wydziobują ofierze oczy. Mróz zrobił to z taką siłą, że aż wcisnął moją twarz w kaptur kurtały i zeszklił wargi. Postanowiłem skorzystać z przywileju swobody i momentalnie zatrzymałem pierwszą wolną taksówkę.
- Dokąd jedziemy?
- A proszę powiedzieć jakąś literę.
- Co??
- Zna pan jakąś literę?
- No znam …
- Na przykład jaką?
- Py.
- To do Paparazzi
Jest dwudziesta. W lokalu zaczynam od baru. Kolejna szklanka i zaczyna się lot, Wielka Krokwia, aż zwiewa mi czapeczkę. Obracam głowę, za plecami mam gwarną salę. Sylwetki zostawiają smugi jak poruszona fotografia. Pamięć – to u mnie już tradycja - przestaje dawać radę. Zapominam szybko, chociaż, póki co,  kosiara tnie w bezpiecznej odległości, gdzieś co najmniej dziesięć minut wstecz, więc jeszcze pamiętam, co zapomniałem.
Po godzinie jak spod ziemi wyrasta moja prawacka kamanda – Grzś (to trochę takie „Krzyś”, ale przez „G”, z leciuchnym warsiaskim zmiękczonym zaszeleszczeniem), Pawełek i Sztywny. Wszyscy trzej z Mokotowa, a więc swoi, kumaci, każdy ma kiepełę po środku, a u mnie pełen kredyt zaufania. Mogliby być moimi dyktatorami, triumwiratem, z nieograniczoną mocą wydawania dekretów oraz bankietów. Nikomu nie mówiłem, że tu będę, szczęśliwy zbieg okoliczności, chociaż podobno nie ma przypadków, są tylko znaki.
Grzś niepostrzeżenie zamówił kolejkę. Igram z ogniem. Znam swoje skromne możliwości, ale jest już kawaleryjsko. Huzary rządzą przy barze, dam na razie brak. Za wyjątkiem tej jednej. Jej prawdziwych twarzy legion: czarodziejka, kusicielka, burdel mama, swatka, tajna agentka, Mata Hari, Krwawa Luna. Potrafi wziąć na spytki, złamać, świętą przysięgę człowiek podepcze, mosty spali lub zbuduje, na grobie wroga zatańczy. I to braterstwo, jedyny taki stan, gdy obcy sobie mężczyźni mogą unosić oba przedramiona na wysokość gardy, bez konsekwencji, dotykają się nawet, tańczą, bywa że całują i nie ma w tym pedalstwa, jest równa szarża, jest gwardia. Kosiara tnie już za poprzednim zakrętem rozmowy. Nie pamiętam, co chciałem pomyśleć …
Byliżbyśmy wszyscy sobie takimi braćmi, gdyby nie ciężary brane na barki, co rano, gdy wstajemy do życia? Niektórzy nawet na noc ich nie zdejmują, śpią zapancerzeni. Patrzę wzdłuż baru: podwójny szpaler kariatyd i atlantów w poluzowanych koszulach, na fajrancie.
Teraz zauważam, że głowy podrygują, dociera do mnie muzyka. Patrzę na salę, pierwsze pląsy tu i tam. Robi się głośno. Już nie wiem, o czym rozmawiamy, ktoś komuś coś tam może załatwić, ustawić, zorganizować, czyli w standardzie, po alkoholu wszyscy się robimy znawcami wszystkiego i możemy wszystko, a w najgorszym razie ten, co może, to nasz bardzo dobry znajomy. Jesteśmy po imieniu z jedną trzecią miasta.
Podjechała kolejka. Toasty. W Polskę idziemy. Chujom precz. Semper fidelis, Polonia restituta.
- Gdybyście mogli cofnąć czas o 25 lat, macie jeden nabój w magazynku, Warszawa 89’, kogo byście zaje …
- Michnika !!! - Pawełek nie czeka nawet na koniec pytania.
- Jak ja kocham kurwa tego murzyna – krzyczy rozentuzjazmowany Grzś, skacze mu z tyłu na plecy, obejmuje za szyje  i całuje w skroń. To wygląda jak skrzyżowanie dosiadania wierzchowca z atakiem na quarterbacka.  Też już płynie. Obaj płyną.  Krzyżujemy kieliszki. W oczach mamy tę niewzruszalną pewność, że panteon targowiczan będzie się musiał kiedyś posunąć. Oj cieszą się te nasze prawackie dusze, cieszą.
Pawełek, Sztywny i Grzś obejmują się i krzyczą coś sobie do uszu. Głośna muzyka, gwar, inaczej nie da się rozmawiać. Nie wiem, o czym jazda, bo w takim hałasie żadna materia rozmowy się z tej ich czarnej dziury nie wyrwie. Nachyleni ku sobie, jak zakochani. Co im jest pisane? Jeszcze w formie, jeszcze w natarciu, zawsze na pikiecie… Za Gomułki byliby bikiniarzami. Kocham ich. Co im jest pisane?
 A mi? Odpływam myślami: 43 lata na karku, 3 lata po rozwodzie, żona gdzieś na nie mojej już orbicie, dzieci nigdy nie miałem. Nie ma z kim i dla kogo choinki ubierać. Co mi jest pisane…? Precz.  
Nachylają się do mnie, Pawełek coś krzyczy. W ich świecie właśnie zawiązuje się Tajne Porozumienie. Braterstwo. Efemeryczne Siły Zbrojne Światłości. Przetrwają z pół godziny, ale teraz trzeba liczyć szable.
- Marc, co ty na to – wrzeszczy z odległości metra, a ja musze domyślać się słów - słyszałeś, co on powiedział? Zajeebiste, stary..!!
Kiwam głową, że aprobuję, unoszę kieliszek, tę kartę do głosowania w barowej demokracji – jestem ich żelaznym elektoratem, mają mój głos, chociaż nawet nie wiem, o czym rozmawiają. Ale o czym w zasadzie by mogli, skoro od ćwierć wieku rozmawiamy o tym samym? Polska i chuje. Podział praktycznie od zawsze ustabilizowany. Nieliczne transfery, raczej od nas do chujów niż w drugą stronę. Zaklęty krąg niemożności. Wymyślamy hasła, ale w drodze do sklepu z farbami w sprayu, zapominamy jak one brzmią, a zresztą i tak nie przekonalibyśmy żon i matek, by nam wydały jakieś stare prześcieradła na transparenty. Mądre, wiedzą, że tu Grottger nie miałby, co malować, a prześcieradło zawsze może się przydać… A my w końcu z reguły zapominamy nawet wyjść do tego sklepu. Po co, i tak nic nie napiszemy. Mistrzowie didaskaliów, którymi inkrustujemy życie, bez poniżania się do wejścia w światła reflektorów sceny, zresztą, po co mielibyśmy próbować, skoro ten dramat nigdy się nie rozegra. Recenzenci głównego nurtu, krytyczni, brutalni, jak bulwarowa prasa, nie ma zmiłuj, gdy pod fleki bierzemy. Sprawdzamy sami siebie i wewnętrzny krąg prawicowej ortodoksji zacieśniamy. Głowa przy głowie i ramionami spleceni, jak drużyna piłkarska przed pierwszym gwizdkiem. Nikt nie wie, jakież bojowe zaklęcia  padają w tym ścisłym kręgu, ale strach się bać, samo gęste. Nawet Giewont, gdy się już w końcu przebudzi i otrzepawszy ze skał, niczym słowiańska godzilla, w peruce z blond warkoczami i koszykiem jagód, pójdzie deptać komitety wojewódzkie i wyrywać czerwone chwasty, będzie pod naszą komendą. Kieszonkowy rząd dusz, kawiarniany revolution-kit, wysadzanie torów chłopięcej kolejki, bilardowym kulom nikt tu się nie kłania. Szable w dłoń - chociaż z szabel zostały już tylko szklane rękojeści - i goń, goń, goń, króliczka, tak by go nigdy nie dopaść.
No, ktoś obdżekszyn? Ktoś rzuci kamieniem?
Już wszyscy płyną, a ja na śmierć zapomniałem, że miałem dziś przede wszystkim polować na Tajemniczego, na jakikolwiek jego ślad, jakiegokolwiek emisariusza. Nie wiem, bo niby skąd, że tryby świata już zostały popchnięte i spotkanie jest szykowane, chociaż to nie ja, lecz on podyktuje miejsce, czas i warunki.
Grzś wyczarował skądś jakichś kolejnych znajomych, chyba ich wydzwonił, byli niedaleko. To jeden z jego talentów, ... asia, ... asia i … eszka, kolesia w ogóle nie usłyszałem, z ruchu warg może być Bartek. Basia, Kasia i Agnieszka mają stolik, bo z kolei jakiś ich znajomy siedzi, ale już wybija, dostajemy propozycję zacną, na uboczu, trochę mniej hałasu, i siedziska wygodne. Suniemy.
Przy stoliku dyskusje się rozkręcają, okazuje się, że Ameryka już się sypie. Shit happens. Teraz prawackie dusze zatroskane. Wielka smuta. Cała nadzieja, że Chińczyki trzymają się mocno:
- Nad Amurem na jednym brzegu rzeki 4-5 milionów zapijaczonych starików, na drugim już coś z 70 milionów i stale rośnie, bomba demograficzna skacze dalej…
- Już po ruskiej mają większość. Cały handel. Putin chciał przesiedlić kilka milionów z Kazachstanu, kasy starczyło na 300 tysięcy. Nic ich odwracanie rzek nie nauczyło.
- Średnia długość życia faceta w Rosji, jakieś niewiele ponad 50 lat. I do piachu…
Chwilowa ulga, krzywa rośnie, ale szybko przeliczamy, przy tym stoliku ilość dzieci na głowę grubo poniżej 2.1 , nie ma zastąpienia pokoleń. I znów wszystko psu w dupę. Nie będzie kontr-rewolucji.
 
8.
Jest 23:30. Dopiero teraz dostrzegam, że jestem bacznie obserwowany. Agnieszka, jedna z trzech znajomych Grzsia, a raczej znajoma jego znajomej, o ile to ważne, przysłuchuje się uważnie temu, co mówimy. Na oko trzydziestka,  wszystko na miejscu. W zasadzie nadrabiam spore zaległości, faza rejestracji, jakby to ujął Kundera, gdzieś mi umknęła. Tu od razu przejście do fazy kontaktacji.
- Ma to sens, o czym rozmawiamy? Bo tak słuchasz dość uważnie, widzę – nachylam się ku niej.
- Duzi chłopcy. Wojnę na patyki wiecznie toczycie.
- Ostro. Celnie.
Wykonała gest, który określam jako „no tak właśnie miało to zabrzmieć, bo tak jest, co poradzić”. Od razu awansowała o 2 piętra. Próbowałem złapać ostrość obrazu jej twarzy, uchwycić oczy, bo nie wierzyłem w to, co podsuwała intuicja, szukałem double-checku. Bez powodzenia, ogniskowa mi stale uciekała. Musiała to dostrzec.
 - Heloł, ciociu, tu jestem, pozdrowienia z wakacji ze słonecznej Katalonii. - zamachała ręką, drugą poprawiła włosy, jakby pozowała do mojej kamery. - Minę musiałem mieć jak srający kot.
- Czy coś ci jest? – kontynuowała z aktorskim przejęciem. -  Jestem z tajnej sekcji zwalczającej ruskich zamieniaczy ciał, z FSB. Jeśli padłeś ofiarą, daj jakiś znak. Przyjaciel, friend. Ju noł. Aj em jor friend. Jest bezpiecznie. - Położyła dłoń na moim przedramieniu, jakby uspokajała katatonika – bezpiecznie - powtórzyła.
Kurwa, przecież ona jest szybsza niż światło. Wyprzedza moje myśli o jakieś 15 sekund. I wciąż nie udaje mi się złapać ostrości, ucieka mi zresztą z kadru co i rusz. Zapowietrzyłem się.
- O rany, stary, obcy naprawdę zamienili cię w jaszczurkę. Jak odlecą do bazy i wrócisz do ciała – daj znać. -  Wybuchnęła śmiechem. Była piękna po całości, od apaszki począwszy, na krześle, na którym siedziała skończywszy. Po drodze też bez zarzutu. I perfekcyjnie just-in-time. To co mówiła nie miałoby lepszej wymowy 5 sekund temu ani za 5 sekund. Tu i teraz umieszczała słowa, jakby w gotowe przegródki.
Ogniskowa w końcu zaskoczyła. Nie ma już wątpliwości: kobieta-Warszawa. Nike. Mój ideał. A ja złapany na wykroku, językiem piłkarskim rzecz ujmując. Koszmar.
- Mieliśmy do baru iść. Ej, do baru mieliśmy iść, Marc, słyszysz? - Szarpanie za ramię. To Grzś egzekwuje przyobiecaną kolejkę. Ruchem pijaka wyciągam jakiś banknot i bez sprawdzania nominału wciskam mu go w dłoń.
- Dla mnie na razie nie, potem dołączę. - Wziął Pawła i poszli. „Batalion Zośka – oj? OJ!” dobiegło gdzieś z oddali. Szukam wzrokiem Sztywnego. Jest tam, gdzie go zostawiłem, czyli na krześle obok. Uśmiecha się na mój widok, unosi kieliszek. Ile minęło od ostatniego wątku? Minuta? Dziesięć minut? Od jak dawna ona słuchała? Mam pustkę w głowie. Po chuj tyle piłem. Ale lepiej, że piłem niżbym miał w domu siedzieć. Oszukiwanie samego siebie, przecież tam też bym pił. Gorzej - tam to dopiero bym pił! Sprawdzę czy jeszcze siedzi tu gdzie ostatnio tzn. przed chwilą. Odwracam się do niej.  Siedzi. Zrobiła gest jak poprzednio, ale już bez „heloł”. Mam pustkę. Mam pustkę. Człowieniu weź się ogarnij. Biorę łyk zimnej kawy. Mogłem u Grzsia zamówić jeszcze jedną…
- Przepraszam panią, ale po wypadku cierpię na amnezję. Może my się znamy? Czy ja w ogóle częściej tu przychodzę?
- Łaaał, no wreszcie, smok machnął ogonem.
- … i na mszę dzwoni.
- Ale czy wie w którym kościele?
Kobieto zwolnij. Jasne, że nie wiem, nie wiem, w co grasz, ani kim jesteś. Nie wiem nic w zasadzie. Ale od kiedy to niewiedza mi przeszkadza? Nabieram rozpędu, zwieram szyki. Szarża:
- Dobra, to może kolekcja znaczków u mnie? Rzadkie egzemplarze zeppelinów mam po dziadku. Tym z wehrmachtu. Wieża bije na C5 – szach!
- Niezłe, ale postaraj się lepiej. Wiem, że cię stać.
Zrobiłem duży skok, a ona wciąż przede mną. Walka z cieniem. No nie, to nie fair. Jest trzeźwa. To jak bycie na dopingu, tylko w drugą stronę. Teraz z kolei mina „no taki już ten świat koleżko, nikt nie obiecywał wiecznego SPA ...” Dżizzz, ona czyta mi w myślach ?!?
Gwardia ginie, ale gwardia się nie poddaje:
- No dobra, jesteś tu, fajnie, ale gdzie moje pozostałe dwa życzenia?
Torpeda w cel. Próbowała ukryć, że komplement trafił. Może jestem pijany, ale jeszcze nie aż tak, by tego nie zauważyć. Trafienie musiało coś jej uświadomić, przypomnieć:     
- Mam męża. To tak, żeby może od razu przewinąć taśmę do przodu. A my, katolicy, jesteśmy jak gołębie, łączymy się w pary na całe życie. To jeden Żyd powiedział.
- Allan Stewart Konigsberg.  „Po pół godzinie postanowiłem się z nią ożenić, po dalszych piętnastu minutach zrezygnowałem z kradzieży jej torebki…”
- Chadzamy na te same filmy. Annie Hall, tak?
- Annie Hall. Scena w central parku, Woody Allen poznaje Diane Keaton siedzącą na trawniku, o ile nic nie pokręciłem. Tyle że ona nie miała męża, więc to był komedia, nie tragedia.
Poczułem się jak chory na serce po wejściu na ostatnie piętro. Wciąż mroczki przed oczami, ale już będzie tylko lepiej, żyję, wracam do życia.
- Patrzeć, jak się co rano modlisz, to już jest grzech sam w sobie – nacierałem z męska inercją.
- …ani żadnej rzeczy która jego jest, psze pana. - Pogroziła palcem, marszcząc brwi.
- Ale tam nic nie ma o proponowaniu drinka, prawda? Może się Mojżeszowi na tej trzeciej tablicy wytłukło, ale nie ma, dobrze pamiętam?
- Dobrze, jest nawet głodnych nakarmić, spragnionych napoić.
- No proszę, pamiętał o mnie.  - Poszukałem wzrokiem kelnerki. – Będę myślał o tobie czytając list do Filipian, a difoltowo mam ustawioną witrynę Mateusz.pl. w swojej przeglądarce. Czego się napijesz?
Rozpoczęliśmy rozmowę. Nie wiem skąd, ale czułem, że wiedziała o mnie dużo, a może nawet miejscami znała mnie lepiej niż ja sam…
Kurtyna.

Link do cz. 4 http://gloswolny.salon24.pl/272319,biesiada-4

Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka