Głos wolny Głos wolny
527
BLOG

Biesiada 1

Głos wolny Głos wolny Polityka Obserwuj notkę 0

 

Biesiada
 
Niewiasta Głupota ciągle się rzuca,
Pustota niczego nie pojmie.  
Przy bramie swego domu usiadła,
na tronie, na wyżynach w mieście,
by wołać na przechodzących drogą,
na tych, co prosto idą swymi ścieżkami.
Niech zboczy tu niedoświadczony –
odzywa się do tego, komu brak mądrości:
Przyjemna jest woda kradziona,
chleb wzięty skrycie jest smaczny.
Nie myśli się o tym, że tam bawią zmarli,
jej zaproszeni - w głębinach Szeolu
(Prz. 9, 13:18)
 
 
1
Zapraszam was na projekcję. Rozsiądźcie się wygodnie. Będę was uwodził. A wy poddacie się temu , po to tu jesteście. Ten nasz świat to w końcu całoroczny karnawał, gdzie jeśli kogoś nie uwodzimy to tylko dlatego, że właśnie dajemy się uwodzić i tak w kółko, co jakiś czas zmiana hop-bęc. Znacie te reguły nie gorzej niż ja.
Pomarańczowe światło kolonialnej lampy ogrzewa przytulnie tą część apartamentu, w której przystanąłem, w szlafroku, ze szklanką ulubionej whisky w ręku i książką pod pachą, czołem smakując chłód okiennej tafli.  8 milimetrów dalej, po drugiej stronie, zima urządziła sobie kolejną pokazówę: starzy i młodzi, piękni i brzydcy, biedni i tacy jak ja – bez różnicy, bo dziadek mróz demokratycznie dobrał się każdemu do tyłka -  całe miasto cierpi już trzeci dzień. Patrzę na nie z góry i dyszę uspokajając zszargane nerwy. Szyba nagrzała się, zaparowała i spotniała, wymuszając na mnie przesunięcie się pół kroku w bok. Nic to, mam do wyboru całe 60 m2 przeszklonej ściany - prawdziwego przekleństwa dla Ludmiły, Ukrainki, która u mnie sprząta.
Za oknem, z perspektywy 49. piętra „żaglowca” przy Złotej , wieczorna Warszawa wije się kusząco.  Znam każdy zakamarek jej ciała, to moja kochanka, ale dziś będzie musiała obejść się smakiem. Będę się podłączał, a to czynność tak intymna, że nawet dla Warszawy nie ma wtedy miejsca.
Gdzieś w oddali wstęgę przyczajonej rzeki przecina Poniatoszczak. Poniatoszczak, nie żaden Poniatowszczak. W gwarze warszawskiej formant „–szczak” często pojawia się tam, gdzie mówimy o ludziach lub rzeczach, które traktujemy tak z lekka familiarnie, z sympatią, z pozytywnym zabarwieniem, nawet z nutą emfazy.
Facet z gazowni dokonywał u mnie kiedyś pomiaru drożności szybów wentylacyjnych. Zbliżał do kratek jakieś tajemnicze urządzenie i coś tam z niego odczytawszy zapisywał w grubaśnym zeszycie z okładką z makulatury. Spytałem go, jak działa to ustrojstwo.
- A wie Pan, tam w środku jest taki sprytny wiaterkoszczak, co się obraca pod wpływem cugu.
Nobel, czapki z głów. Szac.
Formant wciąż produktywny. Malinoszczak, to nie jest jakiś tam pierwszy z brzegu, Malinowski. To swój chłop, dobry kumpel Malinowski. A Poniatoszczak to ulubiony most warszawiaków, od momentu powstania, od 1913 r.
To dlatego musiałem kiedyś stanowczo zaprotestować, gdy mój kumpel, nie bez oburzenia zresztą, relacjonując coś z bieżącej polityki, spytał:
- Słyszeliście, co dziś w TOK FM wygadywał Żakoszczak?
- No sorry cię Pawle, ale jaki Żakoszczak?  Jaki Żakoszczak? Jeśli już w ogóle musimy o panu redaktorze wspominać, to zarezerwujmy sobie dla niego ksywę Żakoza.
Ten formant także daje radę.
Korzystając z panoramy, jaką zapewniają 162 metry wysokości bawię się w odszukiwanie pobłyskujących w oddali neonów moich ulubionych barów, dając tym samym miastu ostatnią szansę na pokuszenie. Wiem, gram nie fair, bo już podjąłem decyzję – nigdzie tego wieczoru nie wychodzę. Warszawa intuicyjnie to wyczuła i nie podjęła próby. Mądra jest.
W tle leci etiuda rewolucyjna Chopina. Na stoliku kilka książek, gruby zeszyt, markowe pióro i parę drogich detali z kości słoniowej. Nie wiem, po co napisałem,  „drogich”. W promieniu 15 metrów nie ma innych przedmiotów. No chyba, że bardzo drogie. Szczegóły opisu, takie jak kominek, należałoby pominąć, ale akurat dziś trzask płonących drew i ich zapach wyjątkowo dobrze splatają się z torfowiskami północnej Szkocji, których ambasadorem u mnie jest otwarta butelka Bruichladdich Peat. Tak – upijam się na bursztynowo. Łyk za łykiem przydymiony bursztyn szkockiego single malta z Islay rozlewa się po moim mózgu.
Jeszcze tu jesteście? Ok, tak tylko sprawdzam. Bo gdybyście wyszli, nie zauważyłbym tego. A nawet jeśli, nie żałowałbym. Jest mi dobrze bez was. I bez kogokolwiek.
Gdzieś w dole zabiegana warszawska ulica rozpoczyna przygotowania do operacji „Wigilia 2013”. Pierwsi odważni już dźwigają na barkach choinki, a ukradzione korporacjom setki tysięcy roboczogodzin materializują się w postaci pęczniejących papierowych toreb – każda z obowiązkowym motywem mikołaja, choinki, świeczki lub przynajmniej kokardy. Wszyscy zdają się uprawiać grę pozorów pt. „Nie ma kryzysu”.
 
Gdybyście stanęli tam na dole i z tego ulicznego labiryntu popatrzyli w moim kierunku, zobaczylibyście sześcienny bursztyn rozświetlonego apartamentu na tle czarnej otchłani nieba i mnie samego w charakterze zastygłej w środku, z głową przy szybie, muchy. Łez nie dostrzeglibyście. I dobrze.
 
2.
Czy my się w ogóle znamy? Najmocniej Państwa przepraszam: Marcin, dla przyjaciół Marc i niech tak pozostanie.
Marc W., niegdysiejsza wschodząca gwiazda śledczego dziennikarstwa z kilkoma niezłymi, odważnymi, artykułami w warszawskiej Gazecie Lokalnej na koncie. Gdzieś na jesieni 2010 to się nagle zdezaktualizowało. A co nagle to po diable. Warto to sobie wziąć do serca na całe życie, czyli, być może, na znacznie krócej niż bylibyśmy skłonni przypuszczać.
Porzuciłem dziennikarstwo dla pisarstwa i przede wszystkim dla szkła oraz kilku innych, całkiem wizjonerskich, a zarazem pieniędzmi ociekających, projektów. Ale po kolei. Może to jeszcze pamiętacie, latem 2010 roku wybuchła sensacja Tupolany – wyciętego, przez tajemnicze osoby bądź siły,  w środku lasu, gdzieś pod Gostyninem, samolotu Tu-154. Kropka w kropkę, takiego samego co do rozmieszczenia miejsc (każdy ścięty pień odpowiadał jednemu fotelowi) i co do proporcji, jak rządowa 101ka, która rozbiła się w kwietniu pod Smoleńskiem. Pchany jakąś przemożną siłą, ku rozpaczy żony i szefa, rzuciłem wszystko i pojechałem zmierzyć się z tajemnicą Tupolany, jak miejscowi ochrzcili tą leśną przecinkę, media powtórzyły i przyjęło się. To, co tam przeżyłem, a następnie zrelacjonowałem po powrocie, nie mieściło się w głowie i stopniowo, nawet mnie samemu, zaczęło się jawić jak jakiś wykręcony, cudaczny sen. Na kilka tygodni tamta oniryczna poświata Tupolany wręcz dosłownie przylgnęła wtedy do mnie. Co najmniej dwóch znajomych zarzekało się, że momentami patrząc na mnie widzą wyraźną świetlistą powłokę, aurę wokół konturu mojej sylwetki. Biegałem do lustra, ale mimo wysiłków, chcąc byś sam ze sobą szczery, musiałem przyznać, że nic takiego nie widzę. Może świecidło nie widzi swojego blasku tak, jak oko nie może zobaczyć samego siebie? 
Pamiętam z tamtego, gorącego – dosłownie i w przenośni – wyborczego lata, moje mocne postanowienie powrotu do Tupolany i nawiązania bliższej znajomości z jej odkrywcami – starym leśniczym Staśko i z jego synem Arturem. Napiszę wprost, mając gdzieś oskarżenia o patos, który, nota bene, czeka pokornie na swojego powtórnego odkrywcę, na kogoś, kto go literacko zrehabilituje, podobnie jak zachód słońca czy jelenie na rykowisku nieruchomo czekają na rehabilitację malarskim pędzlem. Otóż, patosem wymachując i siekąc, wyznam w zaufaniu: miałem zamiar wrócić tam i zrobić coś dla Polski, dla mojej ojczyzny, narodu, ale nie wróciłem i nie zrobiłem. Nie miałem głowy do tego – tak, dobrze mnie wyczuwacie, jestem mistrzem wagi ciężkiej w samooszukiwaniu -  najpierw  rozchorowałem się na dobre, tydzień przeleżałem w gorączce, a gdy w końcu choroba  zaczęła ze mnie uchodzić, miałem pierwsze widzenie, pierwsze, nieświadome jeszcze wtedy, podłączenie.  Zassało mnie, oplotło jak kałamarnica i do dziś trzyma.
Chyba pora wyjaśnić, co ten termin znaczy. Sam go ukułem, bo najlepiej oddaje istotę zjawiska, czy też stanu, którego co jakiś czas doświadczam. Podłączenie to moment, gdy gdzieś „z góry” płyną do mnie słowa i cała zniuansowana gama wizji, przeczuć, intuicji, znaków, a nawet niektóre zręby rzeczywistości potrafią się wtedy przemieszczać. Brzmi to zapewne mało wiarygodnie, chyba będę musiał wam to lepiej wyjaśnić, a może nawet pokażę od kuchni, jeśli będziecie grzeczni. A z tą „górą” to rzecz jasna takie naiwne, dziecięce uproszczenie, jak wskazanie palcem na niebo, gdy nas spytają o Boga. Nie należy tego brać dosłownie. Czasem mam nawet wrażenie, że to płynie gdzieś z głębi mnie. Nieważne. Ważne, co płynie – płyną pomysły, lub informacje, które od razu, tudzież po lekkim retuszu, stanowią moje prywatne Klondike. Musiałem kupić sobie dyktafon, bo nie nadążałem z notowaniem inspiracji, a każda z nich, to najprawdziwsza żyła złota. Metodą prób i błędów przekonałem się, że najlepszym katalizatorem podłączeń jest alkohol. Być może jestem jedynym człowiekiem na świecie, który zarabia na upijaniu się. I upija się dla ojczyzny.
Za pierwszym razem był pomysł na TV show. W głowie wykrystalizowała mi się od razu cała gotowa koncepcja, od zasad począwszy, przez scenografię i prowadzącego, a na pierwszych zaproszonych gościach skończywszy. Po prostu zobaczyłem to jak na filmie: zobaczyłem każdy detal wystroju studia, fakturę dekoracji, rozmieszczenie miejsc na widowni, zobaczyłem rozrechotaną publiczność, eksplodującą po celnych puentach prowadzącego show. Zobaczyłem polityków i celebrytów gotowych robić z siebie kompletnych debili, byle tylko wziąć udział w kolejnym odcinku. I najważniejsze - zobaczyłem też zachwyt telewidzów oraz, last but not least, słupki oglądalności.
Raptem cztery miesiące później dane mi było przekonać się, że wszystko, dosłownie wszystko sprawdziło się co do joty. Prowadzący miał dokładnie taka samą marynarę i nawet tytuł show, który zrazu traktowałem jako zupełnie roboczy, przyjął się z miejsca. Tak o to stałem się współproducentem Wojny Gwiazd.
Trochę się zapędziłem, umknął mi jeden mały detal. Gdy obudziłem się, czy raczej wybudziłem, wypiąłem, jak lubię to nazywać, z podłączenia, miałem perfekcyjnie określoną wizję z iście barokową ornamentyką detali, ale to nie tłumaczy jeszcze zagadki – w jaki sposób średniej klasy dziennikarz staje się producentem hiciarskiego programu, za który co tydzień zgarnia 40 tys. peelenów. Otóż: poprzez kontakty, głuptasy, co wy, z choinki się urwaliście? Kontakty i układy z ludźmi, którzy nie mają życiowych dylematów, a za to mają pieniądze. Widzę, że wciąż nie dociera, ale jest wam to odpuszczone, bo ja też nie do końca to z początku ogarniałem. Mam tylko przynajmniej nadzieję, że już rozumiecie, czemu nie powróciłem do Tupolany. Nie, nie napisałem, że akceptujecie, że to usprawiedliwiacie. Na to nie liczę. Znam emocje, jakie powołała do życia Tupolana, a które i moim udziałem się stały i wiem, że na usprawiedliwienie nie mogę liczyć. Ale może chociaż łatwiej zrozumieć jest teraz, dlaczego wybrałem taką, a nie inną drogę. I w tym miejscu, nawet za cenę tego, że mnie już całkiem znielubicie, a historię ciśniecie w kąt, nie powiem wam ani słowa więcej o tym, co zamierzam jeszcze, dzięki mojemu darowi, dla konającej Polski, zrobić. Ani - czy sam w to wierzę.
Wracając - podłączenie nie jest jakimś zwykłym zagęszczeniem talentu, jakąś jego lokalną sublimacją, nagromadzeniem, które szczęśliwie staje się moim udziałem co kilka tygodni. Gdyby tylko o to chodziło, zostałbym może autorem kilku tomików wierszy, opowiadań, może paru poczytnych powieści, bo to wszystko można wydać samemu, mając świat centralnie w żopie, że tak pozwolę sobie z rosyjska wyrazić. Mam ostatnio sporo kontaktów z tym językiem, a słabość doń miałem zawsze. Potentaci zza wschodniej granicy, ludzie z Kolapsu, należą do moich ulubionych kontrahentów. Płacą najlepiej.
Podłączenie to coś znacznie mocniejszego, to wejście w obszar, gdzie w sposób trudny do zrozumienia, a co dopiero opisania, bierze się udział w odgadywaniu losów świata, a nawet w oddziaływaniu na jego mechanizmy.
Produkowałem te swoje pomysły, a potem przedziwnym zbiegiem okoliczności pojawiali się w moim życiu ludzie, którzy mogli i chcieli pomóc mi je realizować. Z Wojną Gwiazd było tak, że na jakimś nadętym raucie zwierzyłem się ze swojego pomysłu, rzuciłem nim ot tak w gronie mało mi znanych osób, bez szczególnych nadziei na cokolwiek. Pół godziny później już siedziałem przy osobnym stoliku z kilkoma facetami grubego kalibru, którzy zachwyceni dopytywali o szczegóły. Kiwali głowami, czasem wręcz cmokali, a jeden nawet uderzał się dłońmi w kolana, co, jak do tamtego momentu sądziłem, jest literacką fikcją, gdyż nigdy wcześniej nie spotkałem takiego sposobu okazywania ekscytacji, poza książkowymi opisami, rodem gdzieś z prerii Dzikiego Zachodu.
- Tylko panie Marcinie drogi – jowialnie, dobrodusznie, ale zarazem z taką prezesowską manierą nieznoszenia sprzeciwu, powiedziała do mnie najgrubsza z tych ryb, stukilowy sum z głową Lecha Grobelnego i oczami starego wyżeracza, rekina ludojada - zanim się umówimy na spotkanie w gronie, że tak to nazwę, potencjalnych sponsorów, ustalmy dobrze jedną rzecz: żadnych kontrowersyjnych tematów. Bezpiecznie, wesoło, pląsamy sobie do kolusia, dana dana, łoj diri diri hop dziś dziś, ale nie bawimy się w naprawianie świata, no a już zwłaszcza tej szarawej bruzdy pomiędzy Bałtykiem a Tatrami, pan rozumie, panie Marcinie, prawda? Pan Marcin rozumiał.
Tak, podłączenie pozwalało nie tylko odgadywać rzeczywistość, ale i przedziwnymi zbiegami okoliczności kreować ją. Już się boicie? No a powinniście. Gdybyście przeszli wszystko to, co mnie spotkało, powinniście zaślinieni, zaszczani i zafajdani leżeć na posadzce i bać się nawet myśleć, bać ujawnić jakąkolwiek aktywność mentalną. Bać się żyć. Gotowi zrobić wszystko za cenę litości.
Oddalibyście swoje oczy? Albo wydłubalibyście komuś? A może życzyli śmierci z całych sił? Nie? A gdyby to było warunkiem przetrwania? Zrobilibyście to. I przestańcie mnie teraz oceniać. Nie podoba się to won.
Głos wolny
O mnie Głos wolny

Jaki jestem? zapytaj moją żonę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka