Horatius Horatius
654
BLOG

Wiara i wiedza, czyli dlaczego moi kumple nie znają Boga

Horatius Horatius Rozmaitości Obserwuj notkę 9

Jestem studentem. O tym kim jest Bóg dowiedziałem się dopiero niedawno, będąc już dorosłym mężczyzną. Regularnie chodziłem na lekcje religii, co niedziela byłem w kościele. Bynajmniej nie jestem wyjątkiem. Co poszło nie tak?

 
Portal Fronda.pl opublikował odpowiedź[1] na całkiem ciekawy wywiad, jakiego udzielił Wyborczej prof. Henryk Samsonowicz.[2] Niestety, jak można się było spodziewać jest utrzymany w stylu „byle odwrotnie do Wybiórczej”. (Czyli w efekcie dość wybiórczo.) Moją uwagę przykuło jednak jedno zdanie. „Myślę, że katechezę szkolną w obecnym kształcie popierają nawet bardziej rozgarnięci ateiści.” Trafne. Gdybym sam był ateistą też bym popierał.
 
Niedługo będę kończył studia. Dla niektórych jestem dorosłym, dojrzałym facetem. Dla innych dużym dzieckiem z zarostem na twarzy. Pochodzę z religijnej rodziny, gdzie katolicyzm nie był traktowany jako tradycja, ale namacalna wartość i gdzie Bóg był na pierwszym miejscu. Zawsze chodziłem na lekcje religii i chciałem z nich coś wynieść. (O ile to było w ogóle możliwe…) Każdej niedzieli byłem obecny w kościele. Sumiennie słuchałem kazań. (O ile się dało...) Zawsze określałem siebie za osobę wierzącą. Nie uważam za zasadne, aby wierzyć inaczej niż ortodoksyjnie. O tym, jak daleko byłem od Boga przekonałem się dopiero kilka miesięcy temu, w czasie Seminarium Odnowy Wiary w Duchu Św. I było to dla mnie szokiem. Sposób, w jaki konstruowałem sobie Boga był diametralnie odmienny od tego, jaki On naprawdę jest. A skoro tak, to na co przydały mi się te wszystkie lekcje religii i kazania?
 
I tak jest z całym moim pokoleniem. My Boga po prostu nie znamy. Znam paru agnostyków i ateistów. Po bierzmowaniu. Większość moich znajomych ma do chrześcijaństwa taki sam stosunek, jak do np. buddyzmu. I mam wrażenie, że tyle samo co o naukach Buddy wiedzą o Chrystusie, o czym często przekonuję się w różnych rozmowach. Nam po prostu nie było dane poznać Boga. Pochodzimy z katolickich rodzin, dorastaliśmy w (rzekomo) katolickim społeczeństwie, pod okiem rodziców, księży i katechetów. Przystępowaliśmy do Pierwszej Komunii Św., do bierzmowania. Zapędzano nas do kościołów i konfesjonałów pod groźbą nie dostania tego czy owego. Jak jeden mąż musieliśmy chodzić na lekcje religii. I co? I nic. Widać to np. po liczbie krążących na Kwejku dowcipów z Jezusem w roli głównej. Chrystus jest dla nas kolejnym celebrytą. A że to bluźnierstwo? No, co ty, stary, wyluzuj, to tylko żart. „Jesus Christ Superstar” Religia jest kwestią wyboru, albo wręcz kaprysu. Dodatkiem do życia. A słowo „ksiądz” łączymy zazwyczaj z „Natanek” albo „Rydzyk”. Jest dla nas synonimem obciachu i zacofania.
 
Oczywiście nie wszyscy w to wierzą. Zaklinanie rzeczywistości ma różne formy. Słowa o „katolickim narodzie” wciąż są powtarzane jak mantra, ale po tym, co działo się wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu jakby mniej. Nie jest źle, skoro ławki w kościołach są wciąż zapełnione i seminaria nie świecą pustkami. „Siedzimy, czekamy, będzie dobrze… Sobie radę damy. Będzie dobrze.” A z drugiej strony? Wszystko jest OK! Młodzi po prostu podchodzą do wiary w sposób bardziej zindywidualizowany.[3] Dobry żart… Nawet ostatnie wyniki badań ISKK nie były dla większości przekonujące. No, może z wyjątkiem wzrastającej liczby apostazji, co jest już naprawdę sygnałem alarmowym.[4]
 
Podobno lekcja religii ma dostarczać wiedzy, a nie rozwijać duchowo. Jak widać skutki są katastrofalne. Teoretycznie od rozwijania wiary jest modlitwa. Teoretycznie. W rodzinach rzadko się modlimy, nie wspominając już o kontemplacji Pisma Św. Do kościoła starsze pokolenie chodziło „bo trzeba”. Młode z reguły nie chodzi. W ogóle dla Polaków katolicyzm to raczej cecha kulturowa – sianko pod obrusem i romantyczny ślub w kościele. Większość z nas nie dałaby rady wyjaśnić losowo wybranego dogmatu, np. tego o nieomylności papieża. Już to widzę… „Jak to? Papież jest nieomylny? A dlaczego? Przecież to taki sam człowiek jak my! No. I pewnie babę ma na boku. Jak nasz proboszcz.” Msza św. też nas raczej nie rozwija. Kazania są zazwyczaj nudne i nieżyciowe. Albo sklecone z pustych frazesów, albo niedbałe i nieczytelne. Czasem nadmiernie wypełnione „uważam, że” i „bo ja doświadczyłem”, co z jednej strony nadaje autentyzmu, a z drugiej odziera kapłana z autorytetu. Z kazaniami „z lepszej półki” bywa najgorzej, bo szczególnie koncentrują się na tematach z cyklu „źli Oni”, „Oni chcą zniszczyć katolicką wiarę”, „złe niekatolickie media” bądź też na tematach związanych bezpośrednio z polityką. I nie zapomnijmy o „okultystycznym Harrym Potterze”…[5] List episkopatu wierni witają zazwyczaj ostentacyjnym ziewaniem, a jego treść okazuje się zazwyczaj traktatem teologicznym lub teologiczno-politycznym. Owszem, koloryzuję. Jest wielu świetnych księży, który dobrze przeżywają mszę, niezłych kaznodziejów, dobrych spowiedników. Szkoda tylko, że nie pokazują się za często.
 
Po czymś takim dzieciaki nie mogą przyjść na lekcję religii podbudowane duchowo. Celowo nie posługuję się terminem katecheza. Bo katecheza w moim przekonaniu ma pogłębiać naszą religijność także na płaszczyźnie relacji z Bogiem. Lekcja dostarcza tylko wiedzy. I tak też było z moim pokoleniem. Modlitwa na dzień dobry „bo trzeba’, a później 45 minut nudów. W niczym nie różni się to od matematyki czy WOS-u. Bo jak klepanie „Wierzę w Boga” z pamięci może człowieka interesować, a tym bardziej rozwijać? Z moich własnych lekcji religii niemal nie pamiętam dyskusji. Tematy, które szczególnie przyciągają uwagę dorastających młodych ludzi prawie się nie pojawiły. Nie pamiętam takich zagadnień jak miłość, małżeństwo, dorastanie, bunt, powołanie czy seks. Wszystko na metapoziomie, zdecydowanie bardziej pasującym do akademickich auli, co raczej nie przekonuje, że religia ma jakiekolwiek odniesienie do codzienności. W czasie mojej szkolnej nauki religii nie spotkałem żadnego katechety (świeckiego czy duchownego), który byłby dla mnie autorytetem. Żadnego, który by mnie porwał, natchnął czy byłby dla mnie wzorem. Nic. Takie same sztywniaki jak reszta dostojnego ciała pedagogicznego. Bez osobowości, wyrazu i treści. W szczególności księża jakoś nas zniechęcali. Takie wkurzające typy w czarnych sukienkach, które nic innego nie robią tylko moralizują i straszą satanistami (co akurat było dla nas nieustannym powodem do śmiechu). Mam wrażenie, że duchowni w ogóle mają na tym punkcie obsesję. Nie mówię, że nie słusznie, ale gdy słucha się zwykłego straszenia po raz setny, to się w końcu człowiekowi odechciewa. Nawiasem mówiąc, od lat słucham najgorszych wersji black i death metalu, a żadnego satanisty jakoś nie spotkałem. Okazali się mitem. W przeciwieństwie do całych legionów ateistów…
 
W wywiadzie z prof. Samsonowiczem pojawia się kilka kwestii, które są bez wątpienia warte uwagi. Samsonowicz chciałby, żeby młodzież „uczyli następcy ks. Tischnera”. No, ja bym wolał, żeby młodzi byli wychowywani, a nie uczeni. Poza tym to byłby dla polskiego katolicyzmu coup de grâce. Miłosierny, ale zabójczy. Spadkobiercy ks. Tischnera plotą w kółko o „katolicyzmie otwartym” i uważają go za jedyne remedium na wszystkie bolączki Kościoła. Z czym mi się kojarzy ta „otwarta” wiara? Z chrześcijańskimi hipisami brzdąkającymi na gitarkach „raz-dwa-trzy, Jezus jest fajny”. Mnie jakoś to chrysto-polo nigdy nie przekonywało. Podobnie jak ociekające lukrem i pozbawione wyrazu podręczniki, z których przez lata nic nie wyniosłem.
 
Ale pomysł wyprowadzenia lekcji religii ze szkół jest co najmniej dobry. Tak, tak, wiem… To zdrada wiary katolickiej… Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że z największym entuzjazmem przyjęliby podobną wiadomość wojujący ateiści i środowiska antykościelne. Tylko czy opłaca się nam trwać w Okopach Św. Trójcy, skoro możemy wyrwać się z oblężenia? Szkoła zabiła w młodych pęd do wiedzy i w podobny sposób zamordowała lekcje religii. Tylko przeniesienie ich w pobliże świątyń sprawi, że staną się one katechezami. Resakralizacja jest podstawą wychowania religijnego, a nie da się jej osiągnąć nie izolując godzin przeznaczonych na naukę religii od profanum. Prof. Samsonowicz stwierdził też, że nie chciałby, żeby oceniano jego wiarę. Tak, oceniać można tylko wiedzę. A może by w ogóle zrezygnować z oceniania lekcji religii? Może nie o to chodzi?
 
Podobno rozum i wiara to dwa skrzydła, które unoszą człowieka do Boga. Skoro tak, to jedno skrzydło nam ścierpło, a drugie jest chore na martwicę. Wykonywanie operacji rozumowych opiera się na wiedzy. Ale sucha wiedza bez analizy, próby zrozumienia, czy nawet krytyki, nie jest nic warta. Jest mądrością szkolnego kujona, który z dumną miną deklamuje wyuczone na pamięć regułki. W nauczaniu religii (jak i w nauczaniu w ogóle) potrzeba więcej dyskusji, a mniej tresowania. Katecheza powinna być też otwarta na wiarę, zarówno w aspekcie emocji, jak i doświadczania bliskości Boga. Inaczej wciąż będziemy wychowywać bierzmowanych pogan, aż w końcu podzielimy los Hiszpanii.
 
 
___________________
 
[3] E. Karabin, E. Kiedio, Cynizm, sarkazm i orgazm? Młodzież wobec wartości, „Więź”, 2012, nr 2-3.
[5] Temat na oddzielną notkę.
 
Horatius
O mnie Horatius

Najlepiej przekonać się jakie mam poglądy czytając moje teksty.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości