Horatius Horatius
213
BLOG

Polonia est omnis divisa

Horatius Horatius Polityka Obserwuj notkę 0

„Galia jako całość dzieli się na trzy części. Jedną z nich zamieszkują Belgowie, drugą Akwitanie, a trzecią te plemiona, które we własnym języku noszą nazwę Celtów, w naszym Gallów. Wszystkie one różnią się między sobą mową, obyczajami i zwyczajami.” [1] Resztę już chyba znamy?

Ten krótki tekst jest początkiem męczarni dla każdego, kto ma niewątpliwą przyjemność uczyć się języka łacińskiego. Napisał go człowiek, którego tekstami zachwycają się łacinnicy dostrzegając w nich nadzwyczajną prostotę i komunikatywność stylu. Ja nie widzę w nim nic specjalnego. To fragment commentarii, czyli sprawozdania pisanego dla senatu. Autor był głównodowodzącym jednej z rzymskich armii, co chyba tłumaczy wszystkie stylistyczne niuanse. Jednym słowem – językoznawcy zachwycają się zwykłym raportem wojskowym.

W I wieku naszej ery pewien człowiek miał przed sobą dziki i niedostępny kraj podzielony między liczne, niejednokrotnie skłócone ze sobą plemiona. Trochę później ten mężczyzna został okrzyknięty bogiem. Był to niejaki Gajusz Juliusz Cezar, jeden z najwybitniejszych wodzów i polityków w dziejach świata. Wtedy jednak nie przekroczył jeszcze pewnej rzeki i nie rozpoczął krwawej wojny domowej. Wtedy dopiero rósł w siłę, rozpoczynał kampanię, która miała mu w przyszłości dać sławę i wpływy polityczne, a przede wszystkim siłę militarną. Wtedy po prostu opisywał cel swojego podboju.

Rzymianie zastali Galię dziką i rozbitą. Powoli podporządkowywali sobie jedne plemiona, a eliminowali inne. Było to duże wyzwanie. Militarnie Galia była czymś w rodzaju starożytnego Afganistanu. Politycznie i etnicznie czymś nie gorszym niż późniejszy kocioł bałkański. Każdy sojusz był kruchy i uzależniony od bieżącej koniunktury. Do tego dochodziła niesłabnąca gra wywiadów – rzymskiego i poszczególnych galijskich plemion. A jednak Rzymianie świetnie sobie z tym poradzili. Jak? Stosując pierwszą zasadę Imperium Romanum – divide et impera.

Gallowie naturalnie stawili opór. W obliczu zagrożenia z wolna formował się antyrzymski blok polityczno-wojskowy. Można śmiało powiedzieć, że w obliczu obcej ekspansji mieszkańcy Galii zaczęli formować własne protofeudalne państwo pod wodzą Wercyngetoryksa. Było już jednak za późno. Rzymianie zapuścili korzenie w terenach dzisiejszej Francji i teraz już tylko umacniali swoją dominację. Po trudnym oblężeniu jednego z galijskich miast armia tubylców została pokonana, a jej wódz upokorzony i zabity. Na długie wieki Galia została podporządkowana Rzymowi, ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami.

A co napisałby Cezar relacjonując senatowi swoją wizytę w Polsce? Oddajmy głos boskiemu Juliuszowi: „Polska jako całość dzieli się na dwie części – zachodnią i wschodnią, zwanymi Polską A i B. Jedną zamieszkują tzw. fajnopolacy, a drugą tzw. ciemnogród. Plemię zachodnie jest młodsze i bardziej skłania się ku zachodnioeuropejskim wzorcom kulturowym. Plemię wschodnie ma mocne poczucie tożsamości, jest bardziej religijne, ale znacznie uboższe. Oba plemiona posiadają swoje reprezentacje polityczne, na czele których stoją wodzowie toczący ze sobą walkę na śmierć i życie. Ostatnio zaczęły się z nich wydzielać mniejsze plemiona, które orbitują wokół większych lub poszukują sposobności do podbicia ich. Są to palikotowcy, narodowcy i republikanie. Mieszkańcy Polski są silnie uzależnieni od polityki, chociaż większość z nich się w nią nie angażuje, a nawet jest zmęczona konfliktami politycznymi. Mimo z pozoru wspólnego języka Polacy znacznie różnią się obyczajami i zwyczajami.”

Obserwując dzisiejszą debatę publiczną łatwo można dojść do wniosku, że jesteśmy skłóceni na najbardziej podstawowym poziomie – reprezentujemy odmienne wartości. Tak było już u zarania III Rzeczypospolitej, kiedy dla części opozycji antykomunistycznej najważniejsza była niepodległość, a dla części demokracja. Później te różnice miały się tylko pogłębiać. W postkolonialny sposób chłoniemy jak gąbka wzorce zachodnie rozszczepiając się kulturowo. W sumie żyją u nas dwa narody, jeden (post?)nowoczesny, a drugi tradycjonalistyczny. Oba patrzą na siebie z niechęcią i podejrzliwością. Dzielimy się na tych, dla których historia się skończyła i tych, dla których przeszłość jest teraźniejszością. Te podziały przedkładają się na sympatie polityczne. Tożsamość każdej grupy jest zazwyczaj zbudowana na antagonizmie wobec innej. W Polsce ta prawidłowość jest bardzo widoczna. Za bardzo. Wystarczy raz zgodzić się z tezą zawartą w tym czy innym tekście „Gazety Wyborczej”, żeby zostać wykluczonym z elitarnego grona „Prawdziwych Polaków”. Naturalnie druga strona zachowuje się tak samo – każde bąknięcie, że jednak wszystko wskazuje na eksplozję na pokładzie Tu-154 degraduje delikwenta do poziomu „sekty smoleńskiej” dywagującej o ruskiej bazooce i sztucznej mgle. Zachowujemy się tak, jakbyśmy mieli popełnić harakiri jeśli zgodzimy się z naszymi ideowymi czy politycznymi wrogami. Gromadzimy się pod plemiennymi totemami pokrzykując i odgrażając się drugiej stronie włóczniami i kamieniami, a każdy, kto wychyli się przed szereg jest od razu usadzany przez resztę.

Ta sytuacja jest chyba w Polsce swojego rodzaju normą. Powiedzenie, że gdzie jest dwóch Polaków, tam zaraz powstają trzy partie da się chyba odnieść do każdego okresu w historii naszego kraju. A zwłaszcza do I Rzeczypospolitej. Polska elita polityczna była wówczas całkowicie podzielona między frakcje i koterie, które bardziej niż o dobro ogółu dbały o swoje interesy. Nie dotyczyło to tylko kwestii politycznego czy ekonomicznego zysku, ale również kategorii ideowych. Wtedy też jedna część anarchicznie broniła tradycyjnego ustroju i nie mniej tradycyjnej „złotej wolności”, a druga chciała europeizować wszystko na siłę w imię oświeceniowego postępu. Obie grupy raczej nie spotkały się w połowie drogi, bo raczej tego nie chciały. Rezultat? Chyba wszyscy go znamy.

Kolejny wiek był dla ich potomnych okresem zmagań z dziedzictwem I Rzeczypospolitej, w tym z osławioną „polską anarchią”. W moim przekonaniu najciekawszym pomysłem wskazującym na potencjalne rozwiązanie tego historiozoficznego problemu była koncepcja piłsudczykowska. Jeszcze przed 1914 r. rodzący się ruch piłsudczykowski kierował swoją uwagę w stronę apolityczności i niwelowania konfliktów ideologicznych, światopoglądowych i wyznaniowych. Niewiele zmieniło się po (w gruncie rzeczy przypadkowym, moim zdaniem) zamachu majowym i uformowaniu się sanacji. Narodowcom Polska po 1926 r. kojarzy się głównie z Berezą Kartuską. Nie sposób tego nie rozumieć, ale ciężko tego również nie negować. (W obozie polscy i ukraińscy narodowcy stanowili znaczącą mniejszość.) Trzeba jednak stwierdzić, że sanacja poddawała represjom jedynie tych, którzy z jej punktu widzenia stanowili zagrożenie dla zwartości państwa i mogli generować niepokoje polityczne, wyznaniowe czy etniczne. Na celowniku sanacji byli przede wszystkim komuniści i ci przedstawiciele mniejszości narodowych, którzy nie chcieli współpracować z Polakami. Patrząc na represje, jakie stosunkowo rzadko obóz sanacyjny wymierzał antagonistycznym stronnictwom politycznym można szybko dostrzec, że przede wszystkim prześladowano tych, którzy za swój główny cel postawili odsunięcie sanatorów od władzy. Dlaczego? Powód wydaje się prosty – przecież każdy reżim autorytarny robił to samo. Ta oczywistość nabiera jednak nowych barw, gdy zaakceptujemy to, co zupełnie nie mieści się nam w głowach, a co w latach 30. było dla piłsudczyków codziennością. Zwolennicy sanacji w ogóle nie postrzegali siebie jako stronnictwa politycznego. Swoje antypartie określali jako „obóz” czy „blok”. Tym samym nie dostrzegali żadnego pośredniego szczebla pomiędzy zwolennikami i świtą Marszałka, a samym państwem, które było dla nich wartością najwyższą. Widać to dość wyraźnie w deklaracjach różnych środowisk sanacyjnych. To, co w naszych oczach słusznie jest oceniane jako działania pozwalające obozowi rządowemu utrzymać się u władzy były także panicznym (a nawet brutalnym) wysiłkiem na rzecz oddalenia od Polski destabilizujących konfliktów politycznych. Sanacji można nie lubić. Można jej wiele zarzucić. Ale nie można zaprzeczyć, że w 1939 r. Polacy byli bardziej zjednoczeni niż kiedykolwiek.

Dziś nie widać żadnego środowiska, któremu zależałoby na tworzeniu jakiejś płaszczyzny porozumienia. Jedyne co nas potrafi skupić i zmobilizować to bardziej lub mniej realni wrogowie. Zapewne będziemy w stanie zbudować prawdziwą jedność dopiero w obliczu jakiegoś poważnego zagrożenia, najlepiej przychodzącego spoza granic Polski. Ale wtedy będzie już raczej za późno.

 

_______________________

[1] J. Cezar, Wojna gallicka, (w:) Corpus caesarianum, tłum. i oprac. E. Konik, W. Nowosielska, Wrocław 2006, s. 60.

 

Horatius
O mnie Horatius

Najlepiej przekonać się jakie mam poglądy czytając moje teksty.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka