Igor Chomyn Igor Chomyn
498
BLOG

Zaostrzanie podziałów

Igor Chomyn Igor Chomyn Polityka Obserwuj notkę 0

Dla, jak się wydaje, większości Rosjan sprawa z Ukrainą jest jasna jak syberyjski śnieg – kraj ten stał się narzędziem w rękach Stanów Zjednoczonych, które za pomocą jego naiwnych bądź sprzedajnych mieszkańców toczą per procura wojnę z ich własną ojczyzną, którą, jako jej najzagorzalsi wrogowie, pragną zniszczyć.

Jeszcze w okresie Majdanu najbardziej chyba wpływy ideolog eurazjatyzmu Aleksandr Dugin pisał: „Ukraina: czysta geopolityka. Opisany przez nas wiele razy scenariusz wchodzi w fazę finałową. Janukowycz był ostatnim gwarantem jedności Ukrainy; mogła ona przetrwać jako zjednoczone państwo tylko w strefie prorosyjskiej – choć nieco zdystansowanej – polityki. Żeby stać się narodem Ukraińcom potrzeba 100 lat. 100 lat pokoju i wielowektorowości w przyjaźni z Rosją. Wszystkie inne scenariusze prowadzą do rozpadu na dwa kraje. W czasach Juszczenki i Tymoszenko osiągnięto maksimum zachodnich wpływów. Więcej ich być nie może. Ten kto chce więcej, otrzyma jedną trzecią Ukrainy, przy czym nie jako kwitnące wschodnio-europejskie państwo (takich „kwitnących” państw we Wschodniej Europie właściwie nie ma – spytajcie Węgrów, Bułgarów i Rumunów), ale jako krwawą kaszę (zwróćcie uwagę na Zakarpacie, a i na Wołyniu są mocne bastiony prawosławia). Wschód Ukrainy będzie odpowiednikiem Osetii Południowej albo Abchazji. Samowystarczalnym i stabilnym państwem. Ten scenariusz jest wciąż bliżej i bliżej. Trzeba być realistami gotowymi na wszystko. To nie jest czas na emocje: czysta chłodna geopolityka – atlantyści przeciw euroazjatom, Morze przeciw Lądowi; ideologia podporządkowania się geopolityce. Atlantycki majdan. On nie jest za Europą, ale za USA. Europie i jej kontynentalnej esencjonalności fundamentalnie potrzebny jest alians z Rosją. Dlatego majdan jest antyeuropejski. Amero-majdan, atlanto-majdan. Wszyscy jego zwolennicy są atlantystami. Są wrogami. Jak należy postępować z wrogami jest sprawą oczywistą. Nic osobistego. Albo oni zabiją nas, albo my ich. Jak wszędzie i zawsze. Wszyscy, którzy popierają „amero-majdan” wewnątrz Rosji są takimi samymi wrogami. Otwartymi i jawnymi. „Euro”majdan jest bezpośrednim synonimem euro-bołotnej. Atlantyckim wrogiem. Wszystko stało się na tyle przejrzystym, że nikt już nie zdoła przenieść dyskursu na inną płaszczyznę.”

Na początku wszystko wydawało się iść jak z płatka w wyżej opisanym kierunku. Krym został zajęty i przyłączony do Rosji bez walki. Prezydent Władimir Putin zaznaczył podczas swojego przemówienia z okazji przyłączenia półwyspu, że Ukraińcy i Rosjanie to właściwie jeden naród. Przypomniał też o historycznej Noworosji. Potem „zielone ludziki” pojawiły się w Donbasie. Różne anty-majdany wybuchały w całej południowo-wschodniej Ukrainie. Jeszcze pod koniec marca zeszłego roku ten sam Dugin wyrażał przekonanie, że jeśli Ukraina natychmiast nie przeprowadzi referendum w sprawie federalizacji kraju, nastąpi jej niechybny rozpad. I to bez żadnej wojny i bez rosyjskich wojsk, podkreślał. Ot, taki już kaprys geopolityki. Wojna jednak wybuchła, ugrzęzła w Donbasie (w którym  - nikt już chyba nie ma co do tego wątpliwości – rosyjskie wojska są) i trwa do dziś. Coś poszło nie tak.

A kiedy coś idzie nie tak, człowiek się zazwyczaj denerwuje. Zdenerwowali się więc wszyscy ci Rosjanie, dla których wszystko było jasne i przejrzyste. Ukraina uparcie się nie rozpadała, ponieważ władzę przejęła w niej nazistowska junta, która wysłała ekspedycje karne przeciwko jej własnym obywatelom, tym co mieli odwagę się zbuntować, bojąc się przymusowej ukrainizacji. W innych obwodach „jugo-wostoka” wprowadzono w zasadzie stan wojenny, terroryzując i zastraszając prorosyjskich aktywistów, a niekiedy fizycznie ich eliminując (za przykład podaje się tu najczęściej tragedię 2 maja w Odessie). Później pojawiało się coraz więcej spreparowanych informacji o ukraińskich zbrodniach w Donbasie (jak na przykład historia o małym chłopcu ze Słowiańska, którego ukraińscy żołnierze  ukrzyżowali na oczach jego matki), internet zalewały zdjęcia ze Srebrenicy, Syrii, a nawet z Gruzji (gdzie ostrzał miasta dokonany przez armię rosyjską przedstawiano jako działania Ukraińców ). A jako że państwo zwane Ukrainą przestało po Majdanie istnieć (co przecież również stwierdził sam Putin, dedukując na podstawie tego, że Rosji nie obowiązują z „poukraińskim tworem” żadne umowy, w rodzaju Memorandum Budapesztańskiego – skąd my to znamy?), starano się je nazywać jakkolwiek inaczej, co niekiedy przybierało dość groteskowe formy, jak na przykład komunikaty telewizyjne w rodzaju „cywilna ludność Donbasu zestrzeliła trzy helikoptery Majdanu”. Naturalnie owa „cywilna ludność Donbasu” to z kolei szlachetni i prawi rycerze, mężnie stawiający opór faszyzmowi we wciąż jeszcze nie dokończonej Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Nieodzownym lejtmotywem tej narracji było nieistnienie narodu ukraińskiego. Większość rosyjskich nacjonalistycznych i imperialistycznych działaczy i publicystów przyznawała co prawda, że zachodnia Ukraina to już nie Rosja (choć jeszcze nie do końca Europa), ale całą resztę zamieszkiwali najczystsi rasowo Rosjanie, choć wielu z nich ktoś wmówił, że nimi nie są (redaktor naczelny elektronicznego czasopisma „Russkij Obozrevatel” Jegor Chołmogorow porównywał procesy ukrainizacyjne do „apokalipsy zombie”).

Priorytetem było oczywiście zniszczenie kijowskiej junty. Co do scenariuszy dalszego rozwoju wypadków, były pewne rozbieżności; na pewno niepodważalnym dogmatem było przyłączenie południowych i wschodnich obwodów do Federacji Rosyjskiej. Najczęściej postulowano, że Ukraina Centralna miałaby się stać rosyjskim protektoratem, zaś zachodnim obwodom pozwolono by się oderwać i podryfować do wymarzonej Europy (choć wspominany już Dugin uważał, że trzeba zająć całą Ukrainę, wspaniałomyślnie zapewniając, że „na Zachodzie zostawimy język”). 

 

Co poszło nie tak

 

Jak wiemy, wydarzenia potoczyły się inaczej, niż to sobie rozplanowali heroldowie „rosyjskiej wiosny”, „rosyjska wiosna” zatrzymała się bowiem w obwodach donieckim i ługańskim i do tej pory nie może się z nich wydostać. Ten sam Dugin, który pisał wcześniej, że wszystko odbędzie się bez wojny i rosyjskich wojsk, później niemal codziennie wołał na Facebooku: Putin, wwodi wojska! Aleksandr Prochanow apelował, by rosyjski prezydent dokonał „jedenastego stalinowskiego uderzenia” na Kijów, w świętych monastyrach którego „rozlała się czarna sperma faszyzmu”. Władimir Władimirowycz jednak do tej pory nie zdecydował się na otwartą inwazję (były minister obrony Donieckiej Republiki Ludowej, Igor Striełkow lamentował, że Putin przestał być Putinem i wieścił mu Trybunał w Hadze). Było to sporym zaskoczeniem dla wszystkich tych publicystów i myślicieli, Putin bowiem uosabiał w ich oczach ideał rosyjskiego patrioty. Uważano, że działania prezydenta torpedowane są przez piątą (oficjalna opozycja) i szóstą (ludzie z otoczenia prezydenta, którzy w rzeczywistości działają przeciwko niemu) kolumnę, za najbardziej niebezpieczną i szkodliwą szarą eminencję uznając jego doradcę, Władisława Surkowa. Zapewne ciężko im było pogodzić się z bardziej prozaiczną prawdą: Ukraina okazała się być innym krajem, niż sami zawsze twierdzili.

Przede wszystkim znacząco zostały przeszacowane prorosyjskie sympatie i poparcie dla separatyzmu mieszkańców Wschodu i Południa kraju. Niewątpliwie one istniały, większość rosyjskojęzycznych miast takich jak Odessa, Mikołajów czy Charków nie popierało Majdanu ani władzy, która po nim przyszła, w większości wypadków nie oznaczało to jednak odrzucenia samego państwa ukraińskiego i jego jedności. Dlatego też we wszystkich innych południowo-wschodnich obwodach pozbyto się separatystów jeszcze zanim armia ukraińska pozbierała się do kupy. Można oczywiście próbować tłumaczyć to działaniami takich ludzi jak Igor Kołomojski, który opłacał nacjonalistyczne bojówki (co jest skądinąd prawdą), jednak raczej dniepropietrowski oligarcha robił to, bo właściwie odczytał nastroje społeczne (na czym dużo zyskał, w przeciwieństwie do jego mniej spostrzegawczych kolegów „z branży”, jak Rinat Achmetow), a nie sam je tymi działaniami kreował. Kremlowscy stratedzy trochę przespali ostatnie dwadzieścia trzy lata i zlekceważyli badania opinii publicznej, które wyraźnie wykazywały stopniową polityczną (choć w dużo mniejszym stopniu językową i kulturową) ukrainizację południowo-wschodnich regionów. Przyznawał to nawet tak prorosyjski dziennikarz, jak zabity kilka miesięcy temu Oleś Buzyna, który w rosyjskiej telewizji przekonywał, że kremlowscy stratedzy zakładali, iż jakakolwiek mobilizacja do wojska w ogóle się nie uda (dla wiadomości tych, którzy tak szydzą z Ukraińców uchylających się od poboru). Łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której separatystyczne „republiki” udaje się zorganizować w jeszcze innych częściach kraju (wystarczyłby w zasadzie sam Charków, na terenie którego znajduje się lwia część ukraińskiego przemysłu zbrojeniowego), mobilizacja do wojska praktycznie nie przechodzi i słabej armii i powyciąganym z Majdanu ochotnikom szybko kończą się siły i rezerwy ludzkie. Federalizacja kraju stałaby się faktem bez konieczności jej formalizacji, Rosji być może nie trzeba byłoby zasilać separatystów wciąż nowymi dostawami sprzętu i „urlopowiczów”, żeby kompletnie sparaliżować państwo ukraińskie, a i na arenie międzynarodowej byłoby jej znacznie łatwiej się poruszać. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że mieszkańcy prorosyjskiej części Ukrainy rozczarowali Moskwę. Coraz częściej przyznawali to również rosyjscy publicyści, krytykując dotychczasową strategię Kremla, który, radzieckim zwyczajem, koncentrował się głównie na polityce kadrowej i wywiadowczej infiltracji, uważając, że to wystarczy do zabezpieczenia swoich wpływów i kontroli, lekceważąc zaś czynnik ideologiczny. Dobrze uwypuklił to publicysta Jegor Proswirnin w artykule „Bratnie narody niepotrzebne”, w którym dowodził, że na terenie całego „ruskiego miru”, aż do Bugu powinno być jedno państwo – Rosja, z jednym urzędowym językiem rosyjskim i ujednoliconą administracją, konsolidującą kraj ekonomicznie, społecznie i kulturowo; „bratnie narody” to według niego fikcja, co znakomicie pokazuje przykład ukraiński. Trzeba przyznać, że Proswirnin ma w zasadzie rację z rosyjskiego punktu widzenia. Sam fakt istnienia odrębnej państwowości, ze wszystkimi jej nieodzownymi komponentami, jak konkretne geograficzne granice czy oficjalna symbolika (flaga, godło, hymn) staje się dla ludzi elementem ich rzeczywistości i codzienności, a także źródłem poczucia odrębności i tym samym tożsamości. Wszystkie te rzeczy nabierają dla ludzi znaczenia i wartości, nawet jeśli państwowość ta jest tak ułomna jak ukraińska i na co dzień się na nią narzeka. I wszystko to ulega intensyfikacji, kiedy ktoś próbuje to ludziom odebrać. Dlatego Proswirnin ma rację – niepodległość Ukrainy, a także Białorusi, jest zagrożeniem dla Rosji, gdyż znacząco oddala ją od Europy i odsłania jej „miękkie podbrzusze”. Ma również rację twierdząc, że nigdy nie można być pewnym lojalności jakiegokolwiek państwa, ponieważ państwa, o ile nie są państwami lokajskimi, kierują się wyłącznie lojalnością wobec własnych interesów narodowych. „Right or wrong, our country”, jak to lakonicznie sformułował amerykański oficer Stephen Decatur. A w państwach demokratycznych rządy nie są w stanie całkowicie lekceważyć woli narodu (choć niewątpliwie mocno by chciały i wiele w tym kierunku robią), zwłaszcza jeśli ten głośno i aktywnie się o swoje prawa upomina.

Wyobraźmy sobie, że Putin zachował się inaczej, że uznał majdańską Ukrainę, której „zwycięskie” elity szybko się pokłóciły i za kilka lat mielibyśmy powtórkę z pomarańczowej rozrywki. Czyż nie byłoby to daleko bardziej demoralizujące dla Ukraińców? Po spektakularnym sknoceniu już drugiej rewolucji być może straciliby już wiarę i zapał na trzecią. Inna sprawa, że prawdopodobnie prezydent Rosji nie miał tym razem możliwości tak tego rozegrać.       

Gwoli uczciwości trzeba przyznać, że są też Rosjanie, którzy nie popierają agresji na Ukrainę. W moskiewskich „Marszach Pokoju” (które wspomniany już Jegor Chołmogorow nazwał „Marszami Dzieciobójców”) brało udział kilka a nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Jest też trochę Rosjan, głownie nacjonalistów z organizacji „Russkije” dowodzonej przez Dmitrija Demiuszkina, którzy walczą po stronie ukraińskiej, najczęściej w pułku Azow. Szczególną sympatię może budzić na przykład Julia Tolopa, osiemnastoletnia rosyjska ochotniczka walcząca w batalionie Ajdar.  Nie są jednak ci ludzie w stanie zmienić ogólnego obrazu sytuacji, który przedstawia Rosję jako największe zagrożenie dla wolności Ukrainy, a nie bliski jej naród, z którym dzieli ona tradycję trzystu lat wspólnej państwowości i tę samą kolebkę w postaci Świętej Rusi.   

Polskie doświadczenie

Opisane powyżej problematyczne relacje, które mają Ukraińcy z Rosjanami dziś, mieli również w przeszłości i to nie tylko z nimi . Jest jeszcze jeden naród, który był zarówno zagrożeniem dla ich tożsamości, jak i w dużej mierze jej źródłem. Chodzi oczywiście o Polskę. Historyczne analogie to dość ryzykowna zabawa, jednak w wielu przypadkach mogą być pomocne w zrozumieniu wydarzeń współczesnych.

Nie czas i miejsce tu na analizę sięgających wiele set lat i wielce skomplikowanych stosunków między Polakami i Ukraińcami; najbardziej pomocny będzie okres względnie niedawny – II Rzeczpospolita. W odrodzonej po ponad stu latach politycznego niebytu Polsce były dwie główne siły polityczne, które ją kształtowały i miały one odmienne podejście do stanowiącej ponad 15 % ludności kraju mniejszości ukraińskiej i Ukraińców jako narodu w ogóle. Pierwszą z nich była Narodowa Demokracja, która, dążąc do stworzenia jednolitego narodowo państwa polskiego, opowiadała się za polonizacją mniejszości narodowych. Była to tak zwana koncepcja asymilacyjna. Liderzy Endecji, tacy jak Roman Dmowski czy Stanisław Grabski, byli przeciwnikami powstania niepodległego państwa ukraińskiego. Państwo Polskie powinno według nich zająć na wschodzie tyle ziem, ile da się zasymilować, resztę zaś zostawić Rosji (wszystko jedno białej czy czerwonej), niepodległa Ukraina byłaby bowiem, ze względu na jej wewnętrzne zróżnicowanie, tworem bardzo niestabilnym, takim swoistym Eldorado i pralnią brudnych pieniędzy dla rożnej maści kapitalistów. Taka trochę Kuba z czasów Fulgencio Batisty, będąca w dodatku w strefie wpływów Niemiec, które endecy uważali za największe zagrożenie dla Polski.

Odmienną była strategia obozu sanacyjnego, któremu przewodził Józef Piłsudski. Marszałek pragnął zbudowania strefy buforowej, która oddzielałaby od Polski Rosję (według niego to ten kraj, a nie Niemcy, był najbardziej dla Polski niebezpieczny), stworzonej z niepodległych państw białoruskiego i ukraińskiego. Koncepcję federacyjną, bo tak ją nazywano, próbowano wdrażać w życie podczas wyprawy kijowskiej, ostatecznie jednak Polacy zostali przez bolszewików wyparci z Ukrainy, a państwo Semena Petlury upadło. Plany restauracji Ukraińskiej Republiki Ludowej wciąż jednak żyły wśród sanacyjnych elit, istniały tajne bazy wojska ukraińskiego, które miało w dogodnym momencie wydrzeć naddnieprzańskie ziemie Sowietom. Wielu z tych żołnierzy, nawiasem mówiąc, walczyło potem w Wojsku Polskim przeciwko hitlerowskim Niemcom. Związani z obozem sanacyjnym działacze, tacy jak wojewoda wołyński Henryk Józewski czy jeden z głównych działaczy ruchu prometejskiego Tadeusz Hołówko, starali się wzmacniać ukraińską tożsamość w oparciu o państwo polskie i uznawali prawo Galicji i Wołynia do posiadania autonomii. Pragnęli by mieszkańcy tych dwóch regionów czuli się świadomymi Ukraińcami, ale legalnymi wobec kraju, którego byli obywatelami. Wielu przeciwników tej koncepcji zarzuca obu tym mężom stanu, że udało im się osiągnąć tylko to pierwsze, przez co jeszcze bardziej zaognili sytuację w i tak już problematycznych regionach.

Po śmierci Piłsudskiego w 1935 roku zatryumfowały w polityce i dyskursie publicznym Drugiej Rzeczypospolitej koncepcje endeków, popierane w dużej mierze przez pozostałych przy władzy oficerów Marszałka. Można zaryzykować stwierdzenie, że polityka II Rzeczypospolitej wobec Ukraińców była w jakiś sposób „schizofreniczna”. Mieliśmy „Lex Grabski”, które w praktyce rugowało język ukraiński ze szkół, potem próbowano go tam wprowadzać z powrotem, czasem wspierano kościoły grekokatolicki i prawosławny, kiedy indziej zamykano lub burzono cerkwie. Z całą pewnością mieli oni więcej praw i swobód niż w sąsiednim Związku Radzieckim. Ale mniej niż w nieistniejących już Austro-Węgrzech.

Wydawać by się mogło, że dla ukraińskich nacjonalistów większym zagrożeniem powinni być endecy. A jednak było inaczej. Żaden działacz Narodowej Demokracji nie padł nigdy ofiarą UWO/OUN. Za swój cel adepci Dmytro Doncowa i Stepana Bandery obrali sobie proukraińskich Polaków i propolskich Ukraińców. Jednym z nich był wspomniany Tadeusz Hołówko. Został zastrzelony w pensjonacie w Truskawcu 29 sierpnia 1931 roku. Sprawców zamachu, członków OUN Wasyla Biłasa i Dmytro Danyłyszyna złapano ponad rok później, skazano na karę śmierci i powieszono na dziedzińcu słynnych lwowskich Brygidek. Za sprawą OUN, w chwili egzekucji zabrzmiały okoliczne dzwony cerkiewne, zaś sam Danyłyszyn miał pożegnać się ze światem słowami: „żałuję, że tylko raz mogę umrzeć za Ukrainę”. Obydwaj stali się męczennikami sprawy narodowej.

Dlaczego tak przeszkadzali ukraińskim nacjonalistom stronnicy pojednania i przyjaźni polsko-ukraińskiej? Ponieważ dla nich celem było niepodległe państwo ukraińskie, którego częścią miały być też przynależne Polsce Wołyń i Galicja, a nie autonomia. Mając w pamięci klęskę ukraińskiej rewolucji lat 1917-1921, liderzy OUN uznali, że tylko radykalizacja postaw i dążenie do celu „per fas et nefas” może zrodzić wymarzony owoc Samostijnej Ukrainy. Ugodowcy byli więc bardziej szkodliwi niż zdeklarowani wrogowie. Jeden z prominentnych działaczy OUN, pułkownik Wasyl Kuk wyjaśnił motywy zabójstwa Hołówki takimi słowami: „On nas rozbrajał ideologicznie. Z endekami sytuacja była przynajmniej jasna: my tu, a oni tam. Hołówko rozmywał podziały”.

Jakie to ma znaczenie

Wszystko to zasiało ziarna nienawiści między oboma narodami, nienawiści podsycanej przez ościenne potęgi i zintensyfikowanej podczas Drugiej Wojny Światowej, czego najbardziej drastycznym przejawem była Rzeź Wołyńska. Ostatecznym arbitrem okazał się Stalin, który rozdzielił oba narody żyjące przez długie wieki obok siebie i – paradoksalnie – spełnił marzenie nacjonalistów, tak polskich, jak i ukraińskich. Polska Republika Ludowa, choć nie była, jak jej poprzedniczka, krajem suwerennym, była homogenicznym państwem narodowym.  Ukraińcy natomiast zyskali Galicję i Wołyń.     Stanisław Grabski, który w Rydze w 1921 roku przypieczętował radziecką przyszłość Ukrainy i Białorusi (choć nie było tak, jak twierdzą rożni niereformowalni endekofobi, że strona polska radośnie wciskała zdumionym Sowietom więcej, niż oni sami chcieli), w roku 1945 zmuszony był jeździć do Lwowa i przekonywać tamtejszych Polaków do pogodzenia się z losem i opuszczenia miasta. Od 1991 roku Polacy i Ukraińcy mają swoje niepodległe państwa. Mimo że czasem jeszcze odzywają się na Ukrainie głosy antypolskie (i na odwrót ) to jednak tendencje te dotyczą w zasadzie wyłącznie kwestii historycznych, a właściwie, jak zauważa historyk Grzegorz Motyka, tylko jednej takiej kwestii – Rzezi Wołyńskiej. Geopolityczne cele obu narodów są zbieżne.

Dziś z tradycyjnych wrogów została Ukrainie tylko Rosja. I właśnie teraz Ukraińcy i Rosjanie strzelają do siebie nawzajem w niewypowiedzianej wojnie, w której obie strony oskarżają tę drugą o agresję. Jakie to ma znaczenie dla przyszłości Ukrainy? Czy Igor Striełkow et consortes są rzeczywistymi wrogami Ukrainy? Deklaratywnie z pewnością tak, ale faktycznie spełniają oni właśnie rolę endeków. Mówią otwarcie: my jesteśmy tu, a wy tam. Przeciętny rosyjskojęzyczny Ukrainiec, który mimo że Ukraińcem się może czuł zawsze, ale nie miało to dla niego większego znaczenia, bo „Rosjanie to nasi bracia”, „ mówimy jednym językiem”, „oglądamy tę samą telewizję”, „dziadek był w Armii Czerwonej i zdobywał Berlin”, bo jeszcze wiele innych „bo” – teraz nie może już tak myśleć. Czyż może być bratem ten, który odmawia ci prawa do decydowania o tym, kim jesteś? Ten, który otwarcie nazywa cię wrogiem, jeśli chcesz być kimkolwiek innym niż on sam? I jeśli w imię tych celów strzela do ciebie z automatów i artylerii? Jakkolwiek patetycznie by to brzmiało, poetka Anastazja Dmitruk ma rację pisząc: „nigdy nie będziemy braćmi”.

Wielu ludzi neguje narodowotwórczy aspekt tej wojny, zwracając uwagę na przykład  na unikanie przez wielu Ukraińców poboru do wojska. Pomijając już to, że przedkładanie własnego życia nad dobro wspólne jest i było udziałem większości społeczeństwa praktycznie wszędzie i zawsze, to przypadek ukraiński i tak jest wyjątkowo trudny. Słaba, zaniedbana i archaiczna postradziecka armia, dokumentnie zinfiltrowana przez wywiad rosyjski, jest wyjątkowo dla ludzi zniechęcająca. Zdarzały się przypadki, kiedy młody chłopak ze wsi dostawał powołanie i cała wieś robiła „zrzutkę” na sprzęt dla niego, bo w garnizonie nie było. Nikt nie chce być mięsem armatnim. A jednak, wbrew nadziejom kremlowskich strategów, wielu z nich na tę wojnę poszło, a bataliony ochotnicze, takie jak Azow, Ajdar czy Donbas, są dziś na Ukrainie legendą. Innym argumentem sceptyków jest to, że ta wojna i sama Ukraina to tylko przedmiot w rozgrywkach silniejszych, że wszystko jest już dawno ugadane, a Poroszenko robi w międzyczasie świetne interesy w Rosji. Tylko że jeśli nawet tak jest, to co z tego? Czy powstańcy warszawscy nie byli takim samym przedmiotem?

Przenieśmy się teraz jeszcze głębiej w przeszłość, w lata trzydzieste XIX wieku i wyobraźmy sobie, że bierzemy udział w panelu dyskusyjnym o geopolityce w tamtych czasach. O czym byśmy rozmawiali? O kolonialnych wyścigach Anglików i Francuzów? O Rewolucji lipcowej, w wyniku której ci drudzy pozbawili władzy (na zawsze, jak się okazało) wiekową dynastię Burbonów? Może o dopiero co zdobytej niepodległości Grecji i komu jest ona na rękę, a komu nie? No, od biedy jeszcze o powstaniu listopadowym. Raczej na pewno nie o Ukrainie. No bo co takiego się wtedy działo na Ukrainie? Przeciętny Kowalski może Tarasa Szewczenkę umiałby wymienić.

A jednak coś tam się działo. Właśnie wtedy miało miejsce, typowe dla epoki romantyzmu, ukraińskie przebudzenie narodowe. Wbrew powszechnym stereotypom, nie zaczęło się ono w chełpiącej się mianem „ukraińskiego Piemontu” Galicji, w której wtedy bardzo często ukraińskie i grekokatolickie elity uważały siebie za spadkobierców tradycji polskiej (gente Ruthenus, natione Polonus), a po rewolucji 1848 roku i potem, kiedy Polacy zdobyli tam uprzywilejowaną pozycję, wielu galicyjskich Ukraińców, co może być trudnym do zaakceptowania dla ich dzisiejszych potomków, zerkało z nadzieją na Rosję (nie przeszkadza to niektórym twierdzić, że Ukraińcy to wytwór Habsburgów…). Miało ono miejsce na Ukrainie Lewobrzeżnej, na Słobodszczyźnie. Powstało tam środowisko młodych poetów i społeczników, nazwane później Charkowską Szkołą Romantyków; ludzie tacy jak Łewko Borowykowski, Hryhorij Kwitka-Osnowjanenko czy Mykoła Kostomarow, kierując swoją uwagę na miejscowe tradycje i ludową twórczość, rozpoczęli proces narodowego odrodzenia Ukrainy. Wyobraźmy sobie, że ktoś podnosi tę kwestię na naszym panelu. Większość prelegentów poczułaby się pewnie trochę skonfundowana tym, że „poważne tematy” zastępowane są  fantasmagoriami jakichś nawiedzonych idealistów. A gdyby jeszcze ten ktoś upierał się, że urojony przez tych idealistów naród będzie kiedyś toczył wojnę z Rosją i największe światowe potęgi będą zmuszone zajmować w tej sprawie stanowisko, na następną konferencję raczej nie zostałby już zaproszony. A jednak nie jest tak, że nikt nie zauważył problemu, władze carskie bardzo szybko dostrzegły w Ukrainie zagrożenie i w typowy dla siebie sposób reagowały. Bractwo Cyryla i Metodego zostało zlikwidowane, jego członków aresztowano, jeden z nich, Taras Szewczenko, który ledwie dziewięć lat wcześniej stał się wolnym człowiekiem, został zesłany do karnego korpusu w Orenburgu. Później Aleksander II, car skądinąd bardzo, jak na rosyjskie standardy, liberalny, wydał ukaz emski zakazujący drukowania w języku ukraińskim i używania nazwy „Ukraina”. Wtedy też zaczęła się wyraźna aprecjacja Wielkorusów kosztem innych narodów imperium. Podziały zaczęły się zaostrzać. Ukraina przegrała w swojej pierwszej niepodległościowej próbie lat 1917-1921, przeszła przez piekło rewolucji, wojny domowej, stalinowskiego terroru, Wielkiego Głodu (a w zasadzie to trzech) i II Wojny Światowej (najbardziej brutalnej właśnie w Europie Środkowo-Wschodniej). W końcu jednak powstało ukraińskie państwo. Nie skończyła się jednak walka z nieumiejącym się z tym pogodzić sąsiadem.

Aleksandr Dugin twierdził, że Ukraińcy, aby stać się narodem, potrzebują 100 lat pokoju w przyjaźni z Rosją. Roman Dmowski w „Myślach Nowoczesnego Polaka” pisał, że prawo do własnego państwa muszą sobie wywalczyć i je obronić. Wydaje się, że Putin, który zajął Krym i wywołał rebelię w Donbasie, nie decydując się równocześnie na zajęcie całej, coraz bardziej niechętnej mu Ukrainy (bez względu na geopolityczne racje takich działań ), zmusił Ukraińców (przede wszystkim tych ze wschodu kraju) do samookreślenia się i wyrwał ich z politycznego marazmu, w którym ludzie ci, zamieszkujący najbardziej zoligarchizowane i znomenklaturyzowane regiony od dawna trwali. Podziały między dawnymi Małorusinami a Wielkorusinami wyostrzają się każdego dnia.

Dziś Ukraina znajduje się w trudnej sytuacji politycznej i gospodarczej w przededniu kolejnego przesilenia geopolitycznego, ale nie w sytuacji beznadziejnej, w której znajdowała się większość swojej historii. Właśnie teraz na naszych oczach mieszkańcy kraju nad Dnieprem wypowiadają swoim sąsiadom znad Wołgi ugodę perejasławską. Wiele można zarzucić obecnym ukraińskim władzom, ale nie jest tak, że zupełnie nic nie robią (warto zwrócić uwagę na analizy Ksawerego Czerniewicza z Ośrodka Analiz Strategicznych dotyczące dużych sukcesów Ukrainy na polu niezależności energetycznej i osłabienia pozycji Gazpromu i Rosji w tej sferze). Zamiast histerycznych jeremiad o „wszechogarniającym faszyzmie”,  lekceważących pokpiwań o „pięciu miliardach Victorii Nuland i zemście Obamy za Syrię” oraz tradycyjnego rezonowania o nieuniknionym rozpadzie (które daje się słyszeć jakoś tak od 1991 roku), warto na poważnie zacząć analizować skutki tego wydarzenia dla całego naszego regionu. Jak przekonują specjaliści od geopolityki, tacy jak Jerzy Targalski czy Jacek Bartosiak, równie dobrze rozpaść może się Rosja (co przyznaje również i sam Dugin, z adnotacją, że w wyniku działań Stanów Zjednoczonych). Czas pomyśleć o tym, aby Słowianie przestali być, jak ich określił Izaak Babel, „nawozem historii” i zasiedli nad geopolityczną szachownicą, a nie tkwili bezwładnie na niej. Europa Środkowo-Wschodnia nie musi być podzielona na strefy wpływów Niemiec, Rosji i USA, nasz region ma potencjał, aby samemu stać się suwerennym graczem. To jednak nie będzie możliwe bez Polski i Ukrainy. 

Dlatego musimy zatrzeć własne podziały i iść w przyszłość razem.

Igor Chomyn
O mnie Igor Chomyn

https://www.facebook.com/igor.chomyn

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka