Igor Chomyn Igor Chomyn
294
BLOG

A przecież można było się przyznać

Igor Chomyn Igor Chomyn Polityka Obserwuj notkę 3

Jeden z moich wykładowców od Kakukazu, profesor Świętochowski, wspominał, jak podczas swoich podróży po Azerbejdżanie uwagę jego przykuła jedna ciekawostka. Wielu Azerów trzymało w swoich domach portrety dwóch osób: Ruhollaha Chomeiniego i - uwaga,uwaga! - Lecha Wałęsy. Tłumaczyli to tym, że byli to jedyni w historii przywódcy prawdziwych rewolucji. Wszystko inne to były zwykłe zamachy stanu, przewroty wojskowe, etc. Natomiast za ajatollahem i gdańskim elektrykiem podążały miliony ludzi. Oby za jakiś czas nie okazało się, że Chomeini też kapował (np. do Stasi, o co był oskarżany). Biedni Azerowie utraciliby drugi z filarów ich wiary w człowieka. Bo ten pierwszy właśnie dogorywa na naszych oczach.
                                          Bolek
    Teraz już nawet gorliwi zwolennicy Wałęsy coraz rzadziej zaprzeczają temu, że ich idol był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa i w latach 1970-76 napisał odręcznie ponad 250 donosów na kolegów z pracy i pobierał za to pieniądze. Zaprzecza zdecydowanie sam zainteresowany, choć kilka razy zdarzyło mu się wcześniej tak poplątać w swoich wywodach, że właściwie do takiej współpracy się przyznawał (żeby "wykiwać komunę"). Jego nadgorliwi akolici mówią zaś różne rzeczy. A to standardowy jazgot, że wszyscy czują się względem Lecha zakompleksieni, bo on "obalił komunę", a oni nic wielkiego nie zrobili; a to, że to my wszyscy powinniśmy Go przepraszać za te oskarżenia, nawet, jeśli są prawdziwe, bo nie rozumiemy, jak trudno wtedy było i to skandal mieć pretensje o tak małostkowe kwestie. Czy są one małostkowe? Niech każdy zastanowi się, co by pomyślał o koledze z pracy, gdyby nagle okazało się, że przez sześć lat donosił, już nawet nie jakiejś zbrodniczej policji, ale po prostu szefowi. Czyż tak łatwo uznalibyśmy, że nic się nie stało, nawet, jeśli potem zrobiłby coś dobrego? Konfidenctwo to rzecz obrzydliwa, jakby na to nie patrzeć i nie trzeba tu tłumaczyć tego "religijno-politycznymi wyobrażeniami Polaków", jak robi to Stefan Chwin na łamach "Newsweeka" (wszak nawet targowiczanie wzywali carycę do Polski jawnie, a Wałęsa donosił w ukryciu...).
    No dobrze, ale tłumaczy się to również w taki sposób, że Wałęsą powodowała zawsze troska o dobro ojczyzny. Że autentycznie uważał stoczniowych "radykałów" za zgrożenie dla Polski, zaś SB traktował jako swego rodzaju pośrednika z wyższymi strukturami władzy, z którymi później, również dla dobra Polski, zamierzał się dogadywać (względnie, w zależności od narracji - które zamierzał wykiwać). Że potem przecież odkupił swoje winy dalszą działalnością. Takie tłumaczenia mogłyby nawet wyglądać przekonująco. Pod jednym wszakże warunkiem.
    Że lider Solidarności przyznałby się do tego, że był TW "Bolkiem". Wolał jednak brnąć w kłamstwo i miało to fundamentalne znaczenie dla Polski.
                                            Polowanie na czarownice?
    Przez lata przeciwnicy lustracji argumentowali, że jest ona jakimś niezrozumiałym aktem zemsty sfrustrowanych "nienawistników", że przecież nie warto babrać się w skomplikowanej przeszłości, tylko o niej zapomnieć i podążać ku świetlanej przyszłości. Że te wszystkie papiery nie mają już żadnego znaczenia. Doprawdy? Dlaczego w takim razie Czesław Kiszczak przechowywał je przez tyle lat w swoim domu, jeżeli były bez znaczenia? Z pobudek sentymentalnych?
    Akta przekazane IPN-owi w dość niezrozumiałych okolicznościach przez Marię Kiszczakową faktycznie nie miałyby znaczenia, gdyby Wałęsa przyznał się do bycia "Bolkiem". Bo co by byłemu szefowi MSW przyszło z posiadania papierów potwierdzających to, co i tak jest już oczywiste? Ale ponieważ były prezydent RP klął się na Matkę Boską, że nie był żadnym tajnym współpracownikiem i tromtadracko krzyczał, że sugerowanie czegoś takiego to "zbrodnia przeciwko Niemu", no to w oczywisty sposób popadał w zależność od posiadacza dokumentów dowodzących czegoś odwrotnego. Wystarczył jeden telefon od emerytowanego esbeka i krótkie przypomnienie, że w jego szafie ostały się z dawnych lat nie tylko stare mundury i "legenda Solidarności" była natychmiast sprowadzona do parteru. Całkowita bezkarność byłych funkcjonariuszy komunistycznego reżimu w III RP nie jest przypadkiem i nie wynikała wcale z tego, że "ten, który ich zwyciężył" - jak sam często zapewniał - im wybaczył. Byli bezkarni, bo mieli haki. Z całą pewnością nie na jednego Wałęsę. I z całą pewnością nie jeden Kiszczak je miał. I nie tylko w Polsce takie kompromaty po dziś dzień są przechowywane...
    A Wałęsa, jako znana na całym świecie ikona komunistycznego oporu, miał ogromną możliwość rozbrojenia tej niebezpiecznej broni. Wystarczyło się przyznać. Jestem pewien, że występki z lat siedemdziesiątych zostałyby mu wybaczone, zwłaszcza że przyznanie się do winy również jest przecież aktem odwagi. Dałby w ten sposób przykład wszystkim innym. Ale zamiast tego wolał kłamać. Więc wszyscy inni też kłamali. Tworzył się zatem system na kłamstwie oparty, zaś prawda była bezwzględnie atakowana, wyszydzana, odsądzana od czci i wiary, a także wieśniacka, zakomleksiona, passé i démodé. Ci zaś którzy mieli dowody, że jest inaczej, niż "autorytety" wszystkim wmawiały, że jest, byli rzeczywistymi władcami tego kraju. Jego szarymi eminencjami.
    Publicysta Piotr Skwieciński zwraca uwagę, że przykładem na wykorzystanie tego rodzaju szantażu przeciwko Wałęsie mogła być "afera Olina", rozpętana w 1996 roku przez jego bliskiego współpracownika Andrzeja Milczanowskiego, który oskarżył ówczesnego premiera Józefa Oleksego o bycie rosyjskim agentem. Wałęsa, który chwilę wcześniej przegrał wybory prezydenckie z Kwaśniewskim, rozpętał prawdziwą burzę i wydawało się, że zamierza znów poprowadzić lud na barykady przeciwko komunie, która jakoby wówczas ponownie powstała z grobu. I wtedy Kiszczak postanowił przekazać dowody agenturalnej przeszłości do państwowego archiwum. I sprawa nagle ucichła. Oleksy został prawnie oczyszczony z zarzutów. Wałęsa też ucichł. A Kiszczak ostatecznie dokumentów nie przekazał...
     Czy tylko to? Można się zastanawiać, czy pomysły takie jak "NATO-bis" (niekonsultowane z rządem i wysuwane w momencie, kiedy NATO było ewidentnym zwyciązcą Zimnej wojny i właściwie już zdecydowało o włączeniu Polski do swoich struktur) nie wynikały z analogicznych form "persfazji", stosowanych przez pokonanych towarzyszy, którzy pozostali po tej stronie "żelaznej kurtyny", którą Warszawa dopiero co opuściła. Im też z pewnością ostało się niemało takich "szpargałów" w szafach.
    A kiedy wicepremier Waldemar Pawlak w 2010 roku wynegecjował z Rosjanami warunki umowy gazowej tak korzystne dla tych ostatnich, że aż Unia Europejska musiała interweniować w obronie Polski, bo godziło to w jej przepisy antymonopolowe?
    Może niekoniecznie we wszystkich tych przypadkach zastosowano podobne metody. Bardzo możliwe, że już nawet nie trzeba było, bo nasze "elity" same wiedziały, gdzie jest ich miejsce...
    Podążać ku świetlanej przyszłości? Tylko jak, jeśli rządzą nami kukły?
    Broniącym dziś "Bolka" proponowałbym zdobyć się na swoisty akt odwagi i bronić otwarcie tego, co jest już oczywiste, a co ich tak wzburzyło. Niech nie maszerują w obronie "zwycięskiego Lecha" tylko właśnie w obronie "donoszącego Bolka". Niech wykrzykują hasła w rodzaju "konfidenctwo jest sexy i dżezi". Niech Maria Czubaszek dowcipnie zakrzyczy: "donosiłam dwa razy i jestem z tego dumna!". Niech ich zagraniczne ekspozytury urochomią akcje w rodzaju "Solidarity with denunciatory". Niech będzie jeszcze bardziej śmiesznie i głupio.
                               Walka się nie skończyła.
    W ostatniej rozmowie z Moniką Olejnik Lech Wałęsa, jak zwykle wszystkiemu zaprzeczając, mówił, iż nawoływał Kiszczaka i innych esbeków, którzy "podrabiali na niego dokumenty", by już dali sobie spokój i te podróbki zniszczyli, bo "on ich rozumie", "on im nawet wybacza", ale "walka skończona" i "mamy wolną Polskę". Nie, walka nie jest skończona i nie ma żadnej wolnej Polski. Walka będzie skończona, kiedy ostatecznie post-peerelowskie i post-solidarnościowe dziady odejdą na zasłużoną (lub nie) emeryturę i zostawią ten kraj młodym ludziom. Kiedy to polscy i ukraińscy przedsiębiorcy będą mogli zarabiać dobre pieniądze na wzajemnej współpracy, a nie tylko Aleksander Kwaśniewski i ukraińscy oligarchowie w podejrzanej firmie Burisma. Kiedy z tego kraju nie trzeba będzie wyjeżdżać w poszukiwaniu lepszego życia.
    Minęło ponad ćwierć wieku, a walka właściwie dopiero się rozpoczyna, bo przypadkiem wygrali "nie ci, co powinni". Już za kilka dni będziemy obserwowali jej nowy akt, kiedy Komisja Wenecka przedstawi - jak to już widać po przeciekach dostarczonych "Gazecie Wyborczej" - niekorzystny dla Polski raport (czego się pan spodziewał, panie Waszczykowski?). I KOD dostanie wiatru w żagle. Trzymajmy rękę na pulsie.
    Lech Wałęsa, w chwilach najwyższych wzlotów swojego ego, miał ponoć twierdzić, że pochodzi w prostej linii od rzymskiego cesarza Walensa. Szkoda, że zapomniał pan, iż noblesse oblige, panie prezydencie.

 

Igor Chomyn
O mnie Igor Chomyn

https://www.facebook.com/igor.chomyn

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka