immona immona
63
BLOG

Wracajcie do Polski! Mamy marchewkę!

immona immona Polityka Obserwuj notkę 18
Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej wraz z firma rekrutacyjną Hays zrobiło serwis wracajdopolski.pl. Podaną tam argumentację sprawnie ośmieszył Polish Express, opatrując artykuł podtytułem "Krzyk rozpaczy czy żywa propaganda?"

Krzyk rozpaczy będziemy mieli najpóźniej przy następnym spisie powszechnym, kiedy poznamy liczby - mnóstwo ludzi nie informuje państwa o swoim wyjeździe, to znaczy nie wymeldowuje się ani nie zgłasza zmiany miejsca zamieszkania Urzędowi Skarbowemu (skalę zjawiska najlepiej zna chyba Kościół, bo księża chodząc po kolędzie dowiadują się, kto z której rodziny przebywa za granicą i z rozmów prywatnych wiem, że sytuacja wygląda na poważną).

Oczywiście ludzie będą wracać (niekoniecznie z powodów, które próbuje przekazać wspomniany portal), pytanie tylko, którzy. Przy słabnącym funcie i mocnej złotówce oraz rosnącej konkurencji o niewykwalifikowane, nie wymagające dobrej znajomości angielskiego prace na Wyspach (z powodu dołączania do otwartego rynku pracy UE kolejnych krajów wschodnioeuropejskich) największe powody do powrotu będą mieli ci, którzy pracowali na przysłowiowym "zmywaku" i wegetowali skrajnie oszczędnie, wliczając w to mieszkanie w przeludnionym domu i atrakcje takie jak dzielenie łóżka przez ludzi pracujących na zmianę dzienną i nocną czy czekanie na przeceny tuż przed zamknięciem supermarketu. Oszczędności, przeliczane na złotówki, dla których dokonywali tych poświęceń, przestają wyglądać atrakcyjnie. Ale już ci, którzy znaleźli lepszą pracę, nie mają powodu wracać - różnica w poziomie życia, mierzona tym, ile godzin trzeba przepracować, żeby coś kupić jest po prostu za duża:

"Redakcja "Polish Express" przyjrzała się uważniej kosztom życia na Wyspach, by porównać, na ile pozwolimy sobie w kraju i w Anglii za przeciętną wypłatę.

Używany, 10-letni samochód w Wielkiej Brytanii kupimy za 500 funtów (10 dni pracy), w Polsce za taki sam trzeba wyłożyć przynajmniej pięć tysięcy złotych (2,5 miesiąca oszczędzania). Jeśli lubimy fotografię - elegancki kompaktowy aparat fotograficzny Olympusa dostaniemy za 100 funtów. W Londynie możemy sobie na niego pozwolić po dwóch dniach pracy, w kraju trzeba na niego harować cały tydzień. Jeszcze ciekawiej wyglądają kosztowne wyjazdy wakacyjne w dalekie kraje. Tygodniowy pobyt na Wyspach Kanaryjskich zarezerwujemy w brytyjskich biurach podróży nawet za 300 funtów (6 dni pracy). Ojczyzna nie dość, że słabo płaci, to za luksusy zdziera podwójnie. Wyjazd na Teneryfę kosztuje co najmniej 3,5 tysiąca złotych – a te zarobimy najwcześniej po niemal dwóch miesiącach pracy. Oczywiście zakładając, że z naszej pensji nie wydamy ani grosza na bieżące wydatki."

Ludzie, którzy pracują za granicą za tamtejszą średnią krajową i więcej, nie zamierzają wracać, zwłaszcza, że przyzwyczaili się do różnych niematerialnych luksusów Zachodu, których Polska nie może im zaoferować nawet przy wysokich zarobkach: życie wśród zrelaksowanych, życzliwych ludzi, profesjonalnie działające urzędy i tak dalej. Tymczasem to właśnie ci, którzy w obcym kraju, mimo przeszkód takich jak obcy akcent, brak miejscowych znajomości, kwalifikacje zdobyte na nieznanych uczelniach czy przynależność do mniejszości etnicznej ponoć jedzącej łabędzie "dali radę" to ci, których motywacji, siły przebicia, znajomości języków obcych, umiejętności sprawdzonych na bardziej rozwiniętym rynku Polska potrzebuje najbardziej. Nie sądzę, że firma Hays na którekolwiek z ogłaszanych przez siebie stanowisk (pierwsze z brzegu: Główny Specjalista ds. Księgowości Majątkowej) zatrudni człowieka, który w Polsce był długotrwale bezrobotny, a potem przez dwa lata był pomocnikiem budowlanym w UK. Dla ludzi z takim CV jedynym sensownym wyborem w Polsce jest założenie własnej firmy, ale przy kłodach rzucanych pod nogi drobnej przedsiębiorczości należy postawić pytanie, ilu będzie się chciało i ilu się uda.

Jeśli mówię, że Polska nie ma wielkich szans nakłonić do powrotu tych, których powrót byłby najbardziej korzystny dla kraju, to nie jest to bynajmniej shadenfreude emigranta. Polska powinna prowadzić wobec tych ludzi długofalową politykę podtrzymującą u nich kontakt z krajem, sprawiając, żeby - jeśli na razie nie wracają - przynajmniej inwestowali w kraju, robili pozytywny PR, czuli się pamiętani i docenieni, mieli motywację przekazywać polską tożsamość i język dzieciom. Taką politykę prowadzą Indie - kraj znacznie od Polski biedniejszy, który rozumie, że nie ma na razie argumentów, żeby nakłonić programistów z Doliny Krzemowej do powrotu, ale w wielu formach utrzymuje kontakty z NRI  ("non-resident Indians" - neutralne określenie nie niosące ze sobą emocjonalnych skojarzeń takich jak "emigrant") i jest oficjalnie dumny z ich osiągnięć, a także ułatwia im załatwianie różnych rzeczy w kraju nawet, gdy już nie mają hinduskiego obywatelstwa, które zamienili na inne w kraju nie pozwalającym na podwójne obywatelstwo. Hindusi, nawet nie wracając, pozostają lojalni wobec swojego kraju i Indie jakąś część obecnego rozwoju zawdzięczają zaangażowaniu hinduskiej diaspory.

W przypadku polskiej emigracji sprawia wygląda drastycznie inaczej. Po pierwsze, wielu emigrantów jest obrażonych na kraj, na tyle, że wręcz ze złośliwością się od niego odcina. Wykształcony i dobrze zarabiający emigrant powiedział mi, że po polsku rozmawia tylko z żoną w domu, a dzieci świadomie nie zamierza uczyć polskiego i obciążać ich polskością; to był przypadek skrajny i może jednostkowy, ale jest sporo ludzi, którzy nie odnawiają polskiego paszportu, gdy się skończy ważność starego, przestają się po jakimś czasie interesować wydarzeniami w kraju, masa dzieci i wnuków polskich emigrantów nie mówi po polsku albo nie mówi dobrze, bo rodzina, nawet bez świadomego sabotażu, nie miała dostatecznej motywacji, żeby polskość zachowywać i przekazywać.

Po drugie, państwo sprawia wrażenie nieprzyjaznego emigrantom. O kwestiach paszportów i innych biurokratycznych utrudnieniach życia pisali na Sieci, w tym na salnie24, ludzie, którzy się z tym zetknęli bardziej bezpośrednio niż ja. Zamiast się cieszyć, że ludzie chcą przywieźć pieniądze i wydać je w Polsce, państwo chce ich ścigać za podatki - choć kwestia brytyjska powoli i jak po grudzie jest rozwiązywana, są na świecie inne kraje, a definicja "centrum interesów życiowych" jest niebezpiecznie uznaniowa. Co więcej, ogólny klimat jest nieprzyjazny: jeśli się mówi o emigracji, to albo "wracajcie do Polski" (z podtekstem "jesteście głupi, że tam siedzicie"), albo z politowaniem o nieszczęśliwych ludziach, którzy marnują swoje kwalifikacje zmywając naczynia, nie zauważając tych odnoszących sukcesy - chyba, że te są na skalę światową i nie da się ich nie zauważyć. Odrzucanie i ignorowanie tej dobrze radzącej sobie części emigracji jest idiotyczne - starsze pokolenie, religijne i pamiętające wojnę, ten emocjonalny związek z krajem zachowuje, ale ta nowa, młoda emigracja jest inna. Żadne państwo nie może sobie pozwolić na utratę milionów ludzi - i ich dzieci - którzy by potencjalnie mogli wspierać kraj z daleka i trwać w lojalnej gotowości do zaangażowania się w razie potrzeby. Ile czasu minie, aż Polska zrozumie to, co zrozumiały już Indie i zamiast robić serwisy o różnicy w cenie marchewki podejmie autentyczną próbę naprawienia wzajemnych stosunków z tą częścią młodej emigracji, która w najbliższym czasie nie zamierza wracać?

immona
O mnie immona

Moja strona o Nowej Zelandii i prywatny blog: nz.pasnik.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka