Marek Magierowski na swoim blogu (http://blog.rp.pl/magierowski/2011/11/02/chrzescijanscy-integrysci-atakuja) oburza się na słowa mera Paryża, który postawił w jednym szeregu muzułmańskich radykałów, którzy wrzucili koktajl Mołotowa do redakcji dworującego sobie z Mahometa czasopisma, z „chrześcijańskimi integrystami”, którzy protestują przeciw granej w paryskim Teatrze Miejskim sztuce, gdzie obrzuca się wizerunek Chrystusa fekaliami.
Dla Magierowskiego manipulacją jest zestawienie pokojowo manifestujących katolików, z wyznawcami Islamu używającymi przemocy. To oczywiście prawda. Wydaje się jednak, że spod jego tekstu wyłania się teza, iż z Islamu wolno się naśmiewać, zaś z Chrystusa nie.
Oczywiście teza ta jest słuszna transcendentalnie. Chrystus jest Bogiem i synem Bożym, Mahomet zaś prorokiem błędnej religii. Jednak tu i teraz oni obaj tak samo padają ofiarą wojny antyreligijnej. Myli się bowiem ten, kto uważa, że chodzi tu o konkretną religię, wyznanie czy dogmat. W istocie bowiem chodzi o atak na Boga i religię jako taką. Oczywiście odbywa się to metodą krojenia salami: najpierw zaatakujmy Radio Maryja przeciwstawiając je „Kościołowi otwartemu”, potem finanse Kościoła – przeciwstawiając je „Kościołowi ubogiemu”. Potem promujmy „artystów” przeciw Kościołowi ciemnogrodzkiemu. I tak stopniowo ofensywa będzie zdobywać kolejne przyczółki, formalnie nie atakując wiary, a jedynie jej „błędy i wypaczenia”. Zawsze znajdą się użyteczni idioci – jak ks. Adam Boniecki, który będzie tych działań bronił i wykładał, iż Kościołowi one nie grożą. Aż wreszcie obudzimy się w czasach, gdy Kościół powróci do katakumb.
To samo dzieje się w walce z Islamem. Każdy muzułmanin zostaje zrównany z terrorystą a zarazem sprowadzony do pozycji reakcjonisty negującego demokrację, równouprawnienie, tolerancję i co tam jeszcze sobie Państwo życzą. Islam jest dziś żywotniejszy od chrześcijaństwa i dlatego jest także przedmiotem lewackich ataków. A padają one na podatny grunt, bo nie tylko trafiają do ateistów, ale także do wielu chrześcijan, widzących w muzułmanach, a nie w ateistach i lewicowych budowniczych nowego świata, prawdziwe zagrożenie.
Tymczasem linia podziału przebiega zupełnie inaczej. Jest to front starcia tych, którzy wierzą, że ponad człowiekiem jest Bóg, z tymi, którzy twierdzą, że człowiek jest wszystkim. Starcia tych, którzy wierzą w to, że życie człowieka to trud i obowiązki, z tymi, którzy chcą życie sprowadzić jedynie do przyjemności i folgowania wszystkim swoim żądzom. Tych, którzy uważają, iż ład świata i podstawowe na nim prawa pochodzą od Boga spoza tego świata, z tymi, którzy uważają, iż człowiek jest autorem wszystkich ograniczeń, a zatem, że ograniczeń nie ma.
Zjawisko islamskiego terroryzmu połączone z umiejętną propagandą europejskich postępowców, którzy zawłaszczyli pojęcie „Zachodu”, „Europy” i „cywilizacji europejskiej” doprowadziło do tego, że wielu chrześcijan stało się „obiektywnymi sojusznikami” (post?)modernistycznej rewolucji.
A może – paradoksalnie – problem w tym, że chrześcijanom tego, co zarzucił im burmistrz Paryża, brakuje. Nie chodzi mi o stosowanie przemocy, ale o gotowość obrony swej wiary i prawdy za wszelką cenę. Bez chowania się za ograniczenia „dyskursu” czy „reguł demokratycznych” narzuconych przez drugą stronę. Tak jak to postulował bp Mering, wzywając do niepłacenia abonamentu. Bez kulturalnych debat i pokojowych manifestacji, które pozwalają zepchnąć katolików do grupy nieistotnej, oszołomskiej i traktowanej z pogardliwą wyższością. Bo inaczej skończymy jak ks. Boniecki, broniący Nergala przed biskupami i wiernymi, w imię pluralizmu i wolności. Nie posługujmy się sposobami islamskich radykałów, ale miejmy ich odwagę. Zwłaszcza, że Prawda jest po naszej stronie.