Jacek Tomczak Jacek Tomczak
91
BLOG

Czemu prawica przegrywa i jak może wygrać

Jacek Tomczak Jacek Tomczak Polityka Obserwuj notkę 0

 

Krzysztof Tyszka odniósł się na swoim blogu (http://krzysztoft.salon24.pl/ - „Wielka imitacja czy jedyne wyjście?") do mojego tekstu „Wielka imitacja, czyli o prawicowości PiSu”.

Mimo wielu przeciwstawnych poglądów, czy wręcz odmienności doktryn, za którymi optujemy wydaje się on podobnie diagnozować spektrum możliwych wyborów, stojących przed partiami autentycznie konserwatywnymi, a także przyczyny ich nieobecności w dyskursie publicznym.  Tekst mój będzie więc umiarkowanie polemiczny, w większym stopniu uznać go należy natomiast za pewne rozwinięcie postawionych przez Krzysztofa tez i poruszonych problemów.

1.      

Zgadzam się, że w mainstreamie politycznym trudno dzisiaj dostrzec partie autentycznie lewicowe czy autentycznie prawicowe. Wynika to na pewno z co najmniej dwóch powodów.

Po pierwsze, należy wspomnieć o pojęciu „postpolityki”, którym na „krajowym podwórku” szermuje w szczególności środowisko „Dziennika”. Zakorzenienie się tego określenia w debacie publicznej pociąga za sobą efekt o tyle szkodliwy, że mając w zamiarze opisywać pewien zastany stan rzeczy, raczej ten stan rzeczy kształtuje. Można poczynić tu kilka analogii do innych zjawisk, które, mimo że w intencji twórców miały coś opisywać, w istocie coraz bardziej wpływają na kształtowanie czegoś nowego.

Ot, choćby „prawa człowieka”, czy Unia Europejska. „Prawa człowieka” wynikać miały z praw naturalnych, przynależnych człowiekowi z uwagi na jego „rozum, sumienie i godność” (vide – Powszechna Deklaracja z 1948 roku). Miały więc odzwierciedlać charakter człowieka, pewne naturalne elementy jego usposobienia. Tymczasem zintensyfikowane szermowanie pojęciem „praw człowieka” doprowadziło do sytuacji, w której przybierają one raczej formę konstruktu ideologicznego, mającego uformować „nowego człowieka”. Charakterystyczne, że wypisanie przez apologetów „praw człowieka” z listy cech dla niego konstytutywnych „rozumu” i „sumienia” (vide – Karta praw Podstawowych z 2000 roku –pozostała tam tylko „godność”) było kompatybilne z przyznaniem mu większej ilości praw. Innymi słowy, choć mniej wiemy o człowieku, przypisujemy mu więcej praw. Logiczną konsekwencją takiego postępowania jest to, o czym nadmieniłem wyżej.

Unia Europejska w zamiarze swoich twórców miała ustabilizować sytuację w Europie, stanowiąc oparty o pewne bardzo ogólne zasady, a w tym wolność gospodarczą konglomerat państw. Silne wydawało się przekonanie, że jej istnienie jest potrzebne, a potrzeba ta bierze się z obiektywnych przesłanek. Z czasem jednak przeszła ona bardzo daleko idącą metamorfozę, a jej cele zaczęły rozmijać się z celami społeczeństw, zamieszkujących państwa do niej przynależne (vide – we wszystkich referendach, jakie się odbyły odrzucono zarówno Traktat Konstytucyjny, jak i Traktat Lizboński). Jaki jest więc cel istnienia Unii w obecnej formie? Wydaje się on dość klarowny – tworzenie nowych praw, już nie stanowiących prostego rezultatu społecznego zapotrzebowania.

Tak jak „prawa człowieka” miały wynikać z naturalnych, przynależnych człowiekowi cech, tak jak Unia Europejska miała stanowić odpowiedź na realne potrzeby, tak pojęcie „postpolityki” miało stanowić efekt trafnej próby zdiagnozowania sytuacji politycznej w wielu krajach. Jaki jest tego rezultat?

Tak jak „prawa człowieka” zaczęły służyć kształtowaniu „nowego człowieka”, tak jak interesy Unii Europejskiej przestały współgrać ze społecznymi oczekiwaniami, tak pojęcie „postpolityki”, mające opisywać istniejącą sytuację, w istocie tą sytuację wytwarza.

Ideologia (albo raczej anty-ideologia) „ciepłej wody z kranu” i „nowych dróg” wyparła tradycyjne problemy polityczne. Nie dlatego że było na nią zapotrzebowanie społeczne. Zauważmy, że wyjątkowo wyraziste (acz – jak przystało na polską politykę – prowadzone w agresywnej i zwulgaryzowanej aurze) spory, toczone podczas kampanii wyborczej przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku wcale nie wpłynęły na spadek frekwencji wyborczej. Co więcej, pomijając pierwsze „wolne wybory” frekwencja ta była najwyższa od początku istnienia III RP.

Ponadto, jak trafnie zauważa Andrzej Waśko w książce „Demokracja bez korzeni”, chronologicznie pierwszym czynnikiem, który spowodował zaangażowanie się w politykę szerokich mas ludzkich były wojny religijne, toczone w XVI i XVII wieku. Masy zgłosiły swój angaż do polityki, gdyż poczuły się bezpośrednio dotknięte występującymi, jak najbardziej realnymi problemami.

Reasumując, należy stwierdzić iż ludzie nie głosują na partie odwołujące się do wyrazistej tożsamości, gdyż zostały niejako zarażone (anty)ideologią „postpolityki”. Nie twierdzę w żadnym wypadku, że masy te znają to pojęcie, ani też że na pytanie, czego wymagają od polityka odpowiedziałyby „ciepłej wody w kranie”. Uważam natomiast, że w ich podświadomości tkwi dość silnie zakorzenione, choć nie wyartykułowane przekonanie, że człowiek o wyrazistej tożsamości to „oszołom”, często „wyładowujący frustrację” i przesycony „nienawiścią”. Postpolityczna nowomowa kładzie nacisk na silny pragmatyzm i wymiar estetyczny. Nie wypływa z myślenia szerokich mas ludzkich, lecz raczej je kształtuje.  

Po drugie, jedną z wad uprawiania polityki w państwie demokratycznym jest to, że pojawia się tu silna przeciwstawność między skutecznością działania, a wiernością wartościom. Zarówno w skali mikro, jak i makro. Polityk chcący zostać szefem swojej partii musi zaspokoić oczekiwania i zadeklarować realizację części postulatów wielu frakcji partyjnych. Im wyżej wspina się po szczebelkach partyjnej drabiny, tym więcej poglądów musi przyjąć i tym więcej przekonań się wyrzec. Gdy dochodzi na sam szczyt, jest w znacznej mierze wyjałowiony ze wszelkich symptomów wyrazistego światopoglądu. Analogiczna sytuacja ma miejsce w skali makro – by zaspokoić oczekiwania wielu wyborców, polityk musi zgłosić wiele, często wzajemnie sprzecznych postulatów. Staje się przez to w jeszcze większym stopniu bezideowy, tzn. jego poglądy stanowią melanż rozmaitych, najczęściej niewyrazistych („by nie zrażać ludzi”) elementów.

Pisząc niejako nawiasem, wydaje mi się że wśród ludzi poświęcających wiele czasu politycznym zainteresowaniom możemy znaleźć znacznie więcej osób o poglądach ogólnie określanych jako „skrajne”, a więc na pewno nie mieszczących się w mainstreamie. Wydaje się to wynikać z prostego faktu, że osoby te nie czerpią wiedzy o polityce z obserwacji bieżących połajanek koteryjno-frakcyjnych, nieodłącznie związanych z rzeczywistością świata demokratycznego, lecz z – górnolotnie pisząc – „dzieł klasyków”. Pozwalając sobie na pewne uproszczenie można stwierdzić, że najpierw wyrabiają sobie przekonania, zaś następnie wybierają partię, której program wydaje się być im najbliższy, zamiast kształtować poglądy w oparciu o program partyjny. Upartyjnienie myślenia prowadzi do relatywizmu, polegającego na stosowaniu innych kryteriów oceny w stosunku do poszczególnych polityków. Jak wiadomo, osób autentycznie interesujących się szeroko rozumianymi zagadnieniami politycznymi, które dotykają również filozofii, czy historii politycznej jest w stosunku do całego społeczeństwa mało. W wyborach zostają one zdominowane przez ludzi, czerpiących wiedzę polityczną z „Dziennika”, „Wyborczej”, „Wprost”, czy „Polityki” (czyli osoby, które mniej lub bardziej afirmują status quo).

Podsumowując, polityk partii autentycznie prawicowej ani autentycznie lewicowej nie może poddać się hegemonii „postpolityki” – raz, że w nią nie wierzy (uważa, że ludzi w sposób naturalny angażują autentyczne problemy), dwa, że oznaczałoby to porzucenie kluczowych dla jego prawicowości tudzież lewicowości supozycji – ani iść na polegające na zespalaniu koteryjnych żądań kompromisy.

Nie ma dla niego miejsca w świecie „postpolityki” ani tak funkcjonującej demokracji.

                                                                2.

W tekście „Wielka imitacja, czyli o prawicowości PiSu” napisałem również, iż dominacja braci Kaczyńskich po prawej stronie sceny politycznej wynika z „władzy kulturowej” lewicy oraz istniejącego systemu finansowania partii. Krzysztof Tyszka zdaje się akceptować jedynie ten drugi pogląd.

Na boku pozostawiam dosyć jałowe rozważania, czy w debacie publicznej częściej słyszymy epitety takie jak np. „homofob” i „faszysta”, czy też np. „heretyk” i „komuch”. Wydaje się, że dominujące w III RP środowisko, czyli szeroko rozumiana grupa skupiona wokół „Gazety Wyborczej” z większą częstotliwością szermuje dwoma pierwszymi spośród wymienionych określeń.

Chciałbym natomiast wspomnieć o czymś innym.  

Jeden z hiszpańskich myślicieli konserwatywnych, Juan Donoso Cortes, dostrzegł dwufazowość rewolucji. Liberalizm stanowił dlań jedynie zapowiedź socjalizmu, a może nawet – socjalizm w zawoalowanej formie. O ile jednak liberalizm był agnostyczny, wahający się, kładł nacisk jedynie na równość szans i praw wyborczych, to socjalizm poszedł o kilka kroków dalej – egalitarne postulaty socjalistów uderzyły w tradycyjny świat z wielokroć większą siłą. Postulat równości został rozciągnięty np. na równość materialną, a agnostycyzm ustąpił miejsca wojującemu ateizmowi.

Jeśli przyjmiemy tą perspektywę musimy stwierdzić, że postulaty sejmowej „prawicy” to jedynie „zderadykalizowane” hasła lewicowe. Przykładowo, skrajna lewica dopuszcza aborcję w każdym przypadku, a sejmowa „prawica” – w kilku przypadkach. Albo – skrajna lewica z inkwizycyjnym zapałem tropi „homofobów”,  a sejmowa „prawica” – poświęca czas tłumaczeniu, że nie ma nic wspólnego z „homofobią”, tj. prowadzeniu polemik na gruncie lewicowej terminologii.  

„Władza kulturowa” lewicy wydaje się również ujawniać w sferach, zastępujących (niestety) tradycyjną kulturę, np. wszelkich ekspozyturach popkultury. Oczywiście, przykładowego Kubę Wojewódzkiego można postrzegać jedynie jako kolejny element tej samej demoliberalnej papki, wyabstrahowanej z jakichkolwiek idei, mającej pełnić jedynie rolę – cytując klasyka – „opium dla mas”. Tak samo jak choćby „Szkło kontaktowe”. Tym niemniej nawet apologeta tychże programów bez trudu dostrzeże, że z tradycyjnej moralności, czy Radia Maryja kpi się tam częściej niż np. z homoseksualistów, czy urbanowego „NIE”.

Kolejna sprawa – jeśli chcielibyśmy wskazać dominujące ideologie czasów współczesnych, na jedno z pierwszych miejsc wysunąłby się nam postmodernizm. Jak trafnie stwierdził Ryszard Legutko, opiera się on na podważeniu silnej metafizyki, czyli przekonania o istnieniu prawdy obiektywnej oraz silnej epistemologii, czyli poglądu, że prawdę tą można poznać. Postmodernizm zabrania nam jednoznacznie skonstatować, że Bóg jest, ale też nie pozwala stwierdzić, że go nie ma.

W pewnej mierze upodabnia się do myśli oświeceniowej. Adam Wielomski chwalił Pawła Lisickiego za precyzyjne wskazanie istoty Oświecenia: „Paweł Lisicki napisał kiedyś, że istotą tego, czego człowiek zachodni nauczył się w epoce Oświecenia jest protest przeciwko wszelkim poglądom, które narzucają prawdę jednostkowemu osądowi”.

Jeśli  uznamy postmodernizm za jednego z hegemonów dyskursu publicznego nie napiszemy, że „władzę kulturową” ma skrajna lewica, której tezy opierają się o jasne rozstrzygnięcia, ale lewica wyrastająca z rewolucji francuskiej (powraca teza Donoso o dwufazowości rewolucji; „władza kulturowa” postmodernistów jest „władzą kulturową” rewolucjonistów pierwszego etapu, tym niemniej stanowi wyraz „władzy kulturowej” lewicy).

 Podsumowując, „władza kulturowa” lewicy widoczna jest w trzech wymiarach – po pierwsze, w bieżącej polityce, gdzie „prawica” sejmowa forsuje jedynie „zderadykalizowane” postulaty lewicowe, po drugie, w ekspozyturach popkultury luźno związanych z polityką, gdzie przedmiotem wszelakich kpin i szyderstw są szeroko rozumiane wartości prawicowe, po trzecie, znajduje wyraz w kluczowej dla zrozumienia świata współczesnego ideologii.

 

3.

Krzysztof wymienił trzy możliwe rozwiązania problemu nieobecności prawdziwej prawicy w Sejmie, a także – logiczna konsekwencja – w debacie publicznej. Zaprezentował wyjście „idealistyczne”, polegające na tworzeniu „odrębnej, całkowicie wobec ugodowych ugrupowań autonomicznej inicjatywy, która, pomimo swego hermetycznego i nieprzystępnego charakteru, miałaby, niczym inkubator, przechowywać wartości dla prawicy istotne”,  rozwiązanie „realistyczne” („entryzm”), opierające się o „wnikanie w szeregi partii, infiltrowanie ich struktur, budowanie wewnątrz nich pozycji i następnie przejmowanie nad nią kontroli” oraz możliwość trzecią, czyli zmianę wspomnianego systemu finansowania partii politycznych.

Jako że pisanie o trzeciej możliwości byłoby dla naszych dywagacji bezużyteczne (zmiana systemu finansowania to czynnik od nas niezależny) skupię się na dwóch pierwszych rozwiązaniach.

Spór między politycznym idealizmem a realizmem, o którym wspomniał Krzysztof, jest stale obecny zarówno w historii myśli prawicowej, jak i we współczesnych debatach po prawej stronie sceny politycznej.

Idealistycznie myślał chociażby konserwatysta radykalny Nicolas Gomez Davila. Według „samotnika z Bogoty” świat szedł w dobrym kierunku jedynie między V a XII wiekiem, niemożliwe jest jego odtworzenie, a egzystencja może opierać się tylko o emigrację duchową i kontemplację. Davila przechował w swoich scholiach obraz platońskiego „świata idealnego”, tyle że jego myśl miała niewielki wpływ na kształt rzeczywistości empirycznej (postrzeganej jako „nierzeczywistość”).

Na przeciwnym biegunie znajduje się przykładowo PAX Bolesława Piaseckiego, którego myśli (nieraz zinterpretowane) stara się zaszczepiać na gruncie dzisiejszej rzeczywistości politycznej środowisko skupione wokół „Myśli Polskiej”. Logika działania środowiska Piaseckiego, wg. jego własnych deklaracji, wydawała się opierać o przekonanie, że system komunistyczny będzie trwał kilkadziesiąt lat, toteż wszelkie dążenia zmierzające do jego destrukcji to jedynie romantyczne mrzonki, szkodliwe, gdyż skutkujące natężeniem represji. Należy więc odrzucić myślenie o świecie idealnym, więcej zastanawiać się nad tym „jak jest”, a nie „jak być powinno” i starać się bronić pozostałości po starej rzeczywistości na tyle, na ile jest to możliwe.

Co łączy dwie opisane postawy? To że ani jedna ani druga nie skutkuje ekspansją prawicowych idei do dyskursu publicznego. Pierwsza przez to, że odrywa się od rzeczywistości, druga przez to, że „realizm” naciągnięty do absurdu powoduje zbyt daleko idący kompromis z wrogiem.

Obydwie wydają się też nie spełniać elementarnych kryteriów użyteczności.

Opisywanie starego świata było wartościowe, gdy myśl o jego restauracji nie stanowiła jedynie marzenia, lecz wizję mogącą przerodzić się w plan, możliwy (choć trudny) do zrealizowania (jak dla kontrrewolucjonistów francuskich, np. de Maistre’a, czy de Bonalda).

Paktowanie z wrogiem w imię „realizmu” miało natomiast uzasadnienie choćby w XIX wieku, gdy cesarzem austriackim był Franciszek Józef. Dla człowieka prawicy władza jest wtórna względem ładu, toteż dopóki monarcha nie naruszał elementarnych komponentów tegoż ładu, mógł liczyć na współpracę. Zupełnie inaczej na tym tle prezentuje się współpraca z komunistami. O ile bowiem, współpracując z konserwatywnym, choć reprezentującym zaborcę, monarchą można było coś uzyskać, o tyle wchodząc w sojusz z władzą zmierzającą do destrukcji tradycji i kultury polskiej, można było jedynie zostać „zarażonym” jej ideami, permanentnie je przy tym legitymizując.

Jaki z tego wniosek? Dosyć trywialny i oklepany, acz – jak się wydaje – uzasadniony: należy o tyle być „realistą”, o ile można zrealizować choćby część „idealistycznych” zasad i o tyle „idealistą”, o ile nie paraliżuje to elementarnej swobody funkcjonowania i wpływania na rzeczywistość.

Tezę tą można łatwo przenieść na grunt bieżącej polityki – należy o tyle zakorzeniać się w strukturach partii mainstreamowych, o ile choćby w minimalnym zakresie istnieje w nich możliwość realizacji swoich postulatów i o tyle działać całkowicie samodzielnie i tworzyć własne partie, o ile nie powoduje to zupełnej utraty kontaktu z rzeczywistością. Odrzucam pójcie – w imię „realizmu” – konserwatysty np. do PO, ale też mam raczej średni zapał do głosowania na UPR.

Co zatem można poradzić formacjom konserwatywnym, będącym na uboczu wielkiej polityki? Napisać należy, że gdyby istniało proste rozwiązanie, to na pewno znalazłby się ten, który wdrożyłby je w życie.

W moim przekonaniu (i tu podzielam tezę Gramsciego) ważniejsza od zwycięstwa w demokratycznym plebiscycie jest możliwość wpływania na myślenie ludzi.

„Prawica” i „lewica” stały się niedookreślonymi etykietkami, za którymi w każdej rzeczywistości kryje się co innego – jeśli rzeczywistość jest w większym zakresie zmonopolizowana przez lewicę, szansę na bycie „prawicą” ma formacja ewidentnie lewicowa (vide – Holandia, gdzie politycy chadecji popierają związki homoseksualne), jeśli w mniejszym – „prawicą” może być partia posiadająca pewne cechy partii prawicowej. Również w obrębie jednego państwa nie do końca wiadomo, co jest „prawicą”, a co „lewicą”.

O ile trudno klarownie wskazać partię „prawicową” i partię „lewicową”, o tyle można określić, gdzie należy zakwalifikować konkretny pogląd. Dlatego też wpływanie na ludzi, by głosowali na określoną formację jest wtórne wobec stwarzania jej swoistego „zaplecza ideowego”, które można zdefiniować jako pewną odmianę czy mutację „władzy kulturowej”.

Co więcej, „władza kulturowa” jest znacznie trwalsza, niż władza polityczna.

Ponadto, walka o „władzę kulturową” – paradoksalnie – wydaje się łatwiejsza, a jej rezultaty bardziej przewidywalne, ponieważ ludzi znacznie łatwiej przekonać do określonych poglądów, niż do poparcia wskazanej partii. Bardzo często ludzie zgadzają się z tym, co mówię dopóki nie powołam się na jakiegoś polityka. W kwestiach personalnych w znacznie większym stopniu kierują się aspektami estetycznymi, w kwestiach ideowych są nieco bardziej racjonalni.  

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka