Jacek Tomczak Jacek Tomczak
278
BLOG

Traktat lizboński jako przykład ujednolicających dążeń UE

Jacek Tomczak Jacek Tomczak Polityka Obserwuj notkę 2

Traktat lizboński wprowadza głosowanie tzw. podwójną większością głosów, co oznacza, że aby dana decyzja przeszła musi optować za nią 55% państw członkowskich + jedno państwo, reprezentujących minimum 65% obywateli Unii Europejskiej. Zastępuje tym samym system nicejski, stanowiący iż cztery duże państwa, zamieszkane przez ponad 50 milionów obywateli (Niemcy, Francja, Wielka Brytania i Włochy) mają po 29 głosów, natomiast Hiszpanii (45 milionów) i Polsce (38 milionów) przysługuje po 27 głosów.

Do Traktatu dołączona jest również deklaracja nr 17, zakładająca prymat prawa wspólnotowego nad krajowym.

Jak zauważa Adam Wielomski w rozmowie z Agnieszką Piwar: „Traktat wzmacnia i systematyzuje kilka zasad stojących w sprzeczności z suwerennością państwa. Najważniejsze to: 1/ wyższość prawa unijnego nad krajowym; 2/ możność przegłosowania państwa przez kwalifikowaną większość, a więc zmuszenia go do rozwiązań, których państwo to nie popiera; 3/ wprowadzenie elementów polityki zagranicznej ogólno unijnej”[1].

Traktat lizboński zawiera kosmetyczne tylko modyfikacje w stosunku do Traktatu konstytucyjnego – rezygnuje z wprowadzania symboli unijnych (takich jak flaga czy hymn), a także odsuwa w czasie wprowadzenie w życie wspomnianego systemu głosowania do 2014 roku[2]. Warto nadmienić, iż ów Traktat konstytucyjny został odrzucony przez dwa spośród trzech społeczeństw, które wypowiadały się w sprawie jego poparcia (Holendrzy i Francuzi).

Traktat lizboński tym różni się od pozostałych, wprowadzonych dotąd traktatów, że nie stanowi rozwinięcia dokumentu poprzedniego (takie rozwinięcie stanowiły wszystkie poprzednie traktaty oprócz – co oczywiste – pierwszego), lecz zastępuje wszystkie te dokumenty[3].

Jak wynika z powyższego, stopniem innowacyjności Traktat lizboński różni się od traktatów już wprowadzonych w stopniu niebagatelnym i trudnym do podważenia.

Jak wynika z powyższego, nowy Traktat jest dla Polski niekorzystny, tj. pogarsza naszą sytuację w stosunku do poprzednich ustaleń.

 

1. Mimo powyższego, Traktat poparły właściwie wszystkie liczące się w Polsce partie, a także prezydent, ogłaszając wszem i wobec, że jego podpisanie jest wielkim sukcesem naszego państwa (swoją drogą, jest coś dowcipnie przewrotnego, a zarazem zdumiewająco niebywałego w tym, że ludzie, których kompetencje zostają diametralnie zawężone, czują się w obowiązku odtrąbić to jako swój wielki sukces). W momencie składania podpisu przez prezydenta Kaczyńskiego owa „propaganda sukcesu” przybrała nieco na sile, lecz w istocie stanowiła jedynie zwieńczenie długotrwałej, prowadzonej w tonie hurraoptymistyczno-„proeuropejskim” kampanii, w której wszyscy zgłaszający jakiekolwiek, najdrobniejsze nawet obiekcje wobec obranego kierunku rozwoju Unii Europejskiej przedstawiani byli jako „wrogowie zjednoczonej Europy”. Implikowano im przy tym masę różnorakich poglądów, twierdząc jakoby byli oni stronnikami „odcięcia się od rzeczywistości” i „siedzenia w polskim zaścianku”.

Sam stoczyłem kilka rozmów na temat sensu przyjmowania przez nasz kraj Traktatu, w których najczęściej moi adwersarze artykułowali dwa poglądy: po pierwsze, że trzeba się integrować z Europą, po drugie, że Polska jest zapóźniona, więc musi się modernizować, co możliwe jest tylko w wypadku ratyfikacji Traktatu. Muszę przyznać, że stopień pompatyczności, a jednocześnie niechęci wobec przyjęcia w argumentacji jakiejkolwiek chłodnej, zdroworozsądkowej logiki był wśród moich interlokutorów zdumiewający.

Zasadniczo oba wspomniane argumenty aż uderzają płytkością, co zadziwia zwłaszcza zważywszy na fakt, iż ich głosiciele roszczą sobie prawo do uchodzenia za „światłych Europejczyków”, stojących w opozycji do „obskurantów” tudzież „ludzi z zaścianka”, klasyfikowanych niekiedy jako „osoby tęskniące za socjalizmem” albo też – wydawałoby się, wprost przeciwnie – „zamknięci na świat nacjonaliści”.

W argumentacji zagorzałych zwolenników Traktatu pojawia się bardzo silny wątek utożsamiania „Unii Europejskiej” z „Europą” i jak najdalej idącej integracji z nią z byciem bliżej „Europy”. Otóż, jak mi się zdaje, Polska leży w Europie, tak samo jak Bruksela, czy Berlin. Ponadto, jeśli mówimy o „kulturowej” Europie, nie zaś jedynie „geograficznej”, to Unia Europejska wcale nie wydaje się reprezentować wartości tą Europę konstytuujących. Ona raczej konstruuje własne wartości, niejednokrotnie stojące w radykalnej sprzeczności z tradycją europejską. Przykład pierwszy z brzegu – cóż wspólnego ma zasadzająca się w znacznej mierze na chrześcijaństwie Europa z organizacją, która w preambule Traktatu nie chce wstawić żadnego odniesienia do Boga?

Ponadto, samozwańczy „Europejczycy” mają silną skłonność do tworzenia uproszczonych (lub wręcz fałszywych) podziałów na „zwolenników Unii” i „przeciwników Unii”, kompletnie mieszając poparcie dla samej idei integracji, czy też określonej jej formy (choćby tej forsowanej przez de Gaulle’a, tj. koncepcji „Europy ojczyzn”, opartej o integrację gospodarczą, czyli wolny przepływ osób, towarów, usług i kapitału, nie zaś o integrację kulturową, zasadzającą się na chęci zmieniania panujących w danym kraju praw obyczajowych) z poparciem dla przyjętego obecnie, silnie ideologicznego (o tym później) modelu. Można domniemywać, że dowolnie daleko posunięta unifikacja i centralizacja może zyskać ich poparcie, jako doniosły przejaw „integracji Europy”.

Jeśli chodzi o drugi z przytoczonych przeze mnie, a używanych przez bezwarunkowych apologetów wszelkich pomysłów brukselskich urzędników argumentów, to opiera się on o absolutyzację „modernizacji”. Koresponduje ona z myleniem (lub też nie rozróżnianiem; trafnie scharakteryzował to Andrzej Waśko w książce „Demokracja bez korzeni”[4]) dwóch wymiarów tejże modernizacji, czyli wymiaru czysto – nazwijmy to tak – „technicznego”, związanego chociażby z koniecznością budowy nowych dróg czy obiektów z wymiarem kulturowym, tj. dążeniem do odgórnego narzucania pewnych, nie wywodzących się z tradycji danego kraju, norm w sferze kultury.

Arystoteles w „Polityce” pisał: ”...państwo, które naprawdę zasługuje na tę nazwę i nie jest nim tylko z istnienia, musi się troszczyć o cnotę. Inaczej bowiem wspólnota państwowa staje się układem sprzymierzeńców, który od innych układów, zawieranych z odległymi sprzymierzeńcami, różni się jedynie co do miejsca, a prawo staje się umową oraz (…) rękojmią wzajemnej sprawiedliwości bez możności natomiast urabiania dobrych i sprawiedliwych obywateli”[5].

Carl Schmitt, niemiecki prawnik, twórca decyzjonizmu i teoretyk autorytaryzmu, podkreślał natomiast prymat „konstytucji”, tj. konstytuującego się przez wieki ładu politycznego i społecznego danego państwa nad „prawem konstytucyjnym”, czyli stworzoną „tu i teraz” normą prawną, która jest wtórna i powinna stanowić jedynie odzwierciedlenie zasad wywiedzionych z „konstytucji”[6].

Z powyższym poglądem zdawał się zgadzać chociażby Sofokles, opisujący starania Antygony o możliwość pochowania swego brata Polinejkesa, czego zabronił król Kreon. Przyprowadzona przed jego oblicze Antygona stwierdziła, że nawet król nie może przezwyciężyć „niepisanego i niezmiennego prawa boskiego”, które rozumieć tu można także jako prawo naturalne, czy wywiedzione z historii[7].

„Europejczycy” zdają się nie zgadzać ze słowami tak greckiego filozofa, jak i niemieckiego prawnika oraz greckiego tragika. W ich przekonaniu istotą istnienia Polski jest jej „modernizacja” i to w obydwu wymiarach. Historię i tradycję traktują oni instrumentalnie, przy konstruowaniu pomysłów rozwoju ich wzrok nie sięga poza ostatnie kilkadziesiąt lat. Wskutek tego Polska nie musi proponować Europie czegoś „od siebie”, tj. własnych, niemierzalnych w jakiejś obiektywnej skali wartości, lecz jedynie gonić w pewnej zobiektywizowanej hierarchii Europę.

Zgodnie z rozróżnieniem arystotelesowskim Polska ma się różnić jedynie „co do miejsca”, gdyż poza tym powinna – tak samo jak wszyscy pozostali uczestnicy „modernizacyjnego wyścigu” – koncentrować się tylko na unowocześnianiu. W świetle tej, zawężającej ocenę kraju do jednego tylko wymiaru, logiki można wysnuć tezę, że Polska jest „obiektywnie gorsza”, „obiektywnie na niższym stadium rozwoju”, nie dopuszcza się zaś twierdzenia, że choć, o ile chodzi przykładowo o jakość dróg, to Polska w istocie stoi w hierarchii niżej niż Francja, to mamy za to stolicę, której historia powoduje znacznie więcej uniesień metafizycznych, a nasza postawa podczas II wojny była dużo piękniejsza. Sprowadzanie oceny państw i narodów tylko do jednego czysto „technicznego” wymiaru, w prosty sposób prowadzi do konkluzji, że oni są „nowocześni”, więc mogą nam dyktować warunki, my zaś jesteśmy „zacofani” więc musimy się ich grzecznie słuchać, z wdzięcznością kiwając głową, gdy dostaniemy za to jakieś profity.

Zgodnie natomiast z podziałem schmittańskim, „Europejczycy” głoszą absolutny prymat „prawa konstytucyjnego” nad „konstytucją”. W świetle ich przekonań (i tu nie zgadzają się również z Sofoklesem) wystarczy wpisać jakiś, choćby najbardziej niezgodny z historią i kulturą danego państwa, przepis do konstytucji pisanej, a ludność powinna zastosować się do treści w nim zawartej.

Reasumując ten wątek, po pierwsze, nie można utożsamiać istniejącego od wieków kontynentu z funkcjonującą kilkadziesiąt lat, a w dodatku negującą znaczną część europejskiego dziedzictwa organizacją, po drugie, oprócz bezkrytycznych zwolenników i równie nieugiętych w swoim radykalizmie przeciwników Unii, istnieje znaczna grupa ludzi, chcących by jej rozwój szedł w innym kierunku, a państwa narodowe miały więcej kompetencji, po trzecie, jestem zdania że Polska ma multum swoich własnych, niewymiernych zalet i nie można sprowadzać jej do roli wasala, patrząc na nią tylko przez pryzmat jednego aspektu, po czwarte, uważam że prawa powinny być wytwarzane w toku historycznej ewolucji, a przeświadczenie „Europejczyków”, że wystarczy napisać kilka zdań na kartce papieru, by odmienić oblicze kulturowe kraju jest błędne i groźne zarazem.

 

2. Obok wyżej wymienionych, „Europejczycy” artykułują również pogląd mający w zamyśle dyskredytować adwersarza przez przypisanie mu „skrajnych poglądów”.

Tym podobne argumenty to – paradoksalnie – „strzelanie sobie w piętę” przez ich głosicieli. Nieczęsto bowiem potrafią oni w logicznym wywodzie podważyć pogląd wyrażany przez oponenta. Zadziwia fakt, że ludzie tak – we własnym mniemaniu – „oświeceni” nie są zdolni umiejętnie polemizować z tezą, którą stygmatyzują jako „skrajną”, czyli – w domyśle – zwulgaryzowaną, opartą o uproszczenie. 

Ponadto, w imputowaniu rozmówcy „skrajnych poglądów” dostrzec można ten sam mechanizm, który powoduje apoteozowanie „modernizacji”, a który zasadza się na zawężeniu perspektywy analitycznej do ostatnich kilkudziesięciu lat. Tak jak w przypadku poprzednio omawianego poglądu, „Europejczyków” nie interesuje cała historia własnego państwa, korzenie z których się ono wywodzi, a w każdym razie nie zamierzają czerpać z tej historii pożytecznych dla zagospodarowania przestrzeni wolności wskazówek, tak w przypadku tego nie zastanawiają się nad powstałymi przed wiekami doktrynami, a także stojącą u ich podstaw aksjologią, a określone przekonania kwalifikują wedle swego, modernistycznego „szkiełka i oka”. W ten sposób pogląd w oczywisty sposób skrajny i negowany przez znaczną część wielkich filozofów, a nakazujący uznać, że analfabeta ma prawo głosu, tak samo jak profesor, postrzegają jako „umiarkowany”, mieszczący się w ramach systemu albo w jego centrum, natomiast przeświadczenie, że demokratyzacja faworyzuje ludzi z niższych sfer i skutkuje eskalacją złych obyczajów, skłonni są klasyfikować jako „skrajny”, nieomal „ekstremistyczny”.

W moim przekonaniu wspomniana zawężona optyka powoduje, że „Europejczycy” zarzucają swoim przeciwnikom głoszenie „skrajnych poglądów”, choć sami – w świetle całej historii idei i filozofii politycznej – takowe głoszą.

Spróbujmy dostrzec pewne analogie między logiką rozumowania przywódców Unii, a światopoglądem, z którego wywodził się komunizm. Otóż ten ostatni zasadzał się na oświeceniowym racjonalizmie, wyrażającym się w przekonaniu, że człowiek jest w stanie, za pomocą rozumu, poznać determinujące wydarzenia historyczne prawa oraz na heglowskim determinizmie historycznym. Idee marksowskie i heglowskie znalazły wyraz w mniemaniu, iż poznanie tych praw powinno skutkować wcieleniem wniosków z nich wypływających w życie (jak konstatuje Dorota Pietrzyk-Reeves w tekście „Błąd antropologiczny komunizmu i odwrót od polityki” – dla filozofów związanych z tą tradycją filozoficzną „teoria i praktyka są tylko dwiema stronami tego samego procesu”[8]). Prowadzi to do zawężania rzeczywistości do jednego wymiaru (tego, który wypływa z owych odkryć, dotyczących praw rzekomo rządzących historią) i – w efekcie – zastąpienia prawdy ideologią. Paralelna wydaje się logika przywódców Unii, którzy również mają stricte określony plan tego, jak powinna wyglądać rzeczywistość i nie zamierzają odejść od wdrażania w życie najmniejszych szczegółów tego planu. Kolejne traktaty, a ten lizboński w szczególności zawierają coraz ściślej określone wytyczne, zawężające możliwości rozwoju instytucji unijnych i państw członkowskich do jednego wymiaru. W ten sposób nawet najbardziej arbitralne wnioski stają się niejako „prawdą objawioną”, w oparciu o którą muszą rozwijać się poszczególne kraje. 

Wspomniana ideologia opiera się o relatywizm. Stanowi tym samym zaprzeczenie klasycznej filozofii, zasadzającej się na silnej metafizyce, czyli przekonaniu o istnieniu prawdy obiektywnej. Przykładowo, unijni ideolodzy próbują ukazać jako równowartościowe związki między kobietą i mężczyzną oraz związki homoseksualne, każdego przeciwnika swoich idei postrzegając za „nietolerancyjnego” (oczywiście, mamy tu do czynienia z intensywnym procesem, zmierzającym do redefinicji pojęć, choćby przez uznanie pojęcia „tolerancja” za synonimiczne względem słowa „akceptacja”, czy wręcz „afirmacja”). W ten sposób negują chrześcijańskie, ukształtowane przez wieki pojmowanie rodziny. Sugerując, że dwóch mężczyzn może być rodziną równie dobrze, jak kobieta i mężczyzna, dokonują destrukcji tradycyjnej, obiektywnej prawdy, że rodzina opiera się o związek heteroseksualny. Czy owej deprecjacji tradycyjnej filozofii i moralności nie godzi się uznać za „skrajną”?

Co znamienne, mimo iż przywódcy Unii forsują tezę, że jej powstanie oraz istnienie jest wynikiem pewnych obiektywnych, akceptowalnych dla wszystkich przesłanek, tj. chociażby chęci zapobieżenia kolejnej wojnie (nawiasem, owo chwalenie się tym, że od momentu powstania UE żadne państwa członkowskie nie prowadziły ze sobą wojny stanowi propagandowy lejtmotyw przywódców Unii, nagminnie lekceważących zasadę politologiczną, wskazującą iż nigdy dwa państwa demokratyczne nie prowadziły ze sobą wojny), sama konstytuująca Wspólnotę ideologia nawet przy bardzo dobrej woli nie może być uznana za uniwersalną i zdatną do przyjęcia przez „wszystkich, poza ‘ekstremistami’”. Jej elementami składowymi są bowiem – poza komponentami wyżej wymienionymi – dwa przeświadczenia, przez znaczną część historii idei pozostające w odwrocie albo wręcz nieobecne. 

Muszę nadmienić, iż jestem zdecydowanym przeciwnikiem tworzenia jakiejkolwiek „ideologii Unii Europejskiej” i optuję za prawem pozwalającym rozstrzygać kwestie obyczajowe tylko i wyłącznie suwerennym państwom. Wszak – jak pisał jeden z czołowych polskich zachowawców XIX wieku – Paweł Popiel: „Nie ma konstytucji jednej dla wszystkich ludów, jej jak sukni nawzajem sobie pożyczać nie mogą” [9]. Tym niemniej, skoro już taka ideologia istnieje, warto akcentować jej skrajnie dookreślony charakter.

Po pierwsze, prawo unijne nigdy wprost nie sprzeciwiło się aborcji, permanentnie przy tym negując możliwość wykonywania kary śmierci przez państwa członkowskie. Fakt, iż brak zakazu wykonywania aborcji jest w prawie unijnym kompatybilny z bezwzględnym zakazem stosowania kary śmierci dowodzi, że opiera się ono o sprzeczny z dominującą przez wieki filozofią chrześcijańską prymat materii nad duszą i heglowską ideę, traktującą życie jako „samoświadomość własnej odrębności”[10] (kartezjańskie „cogito ergo sum”). Skoro „płodu” nie ma fizycznie, to oznacza, że nie jest on człowiekiem, skoro zaś morderca istnieje cieleśnie, to świadczy, iż człowiekiem jest on jak najbardziej – tak najkrócej streścić można logikę twórców unijnej jurysdykcji.

Wspomniana koncepcja o prymacie materii nad duchem, bardzo wyrazista w swojej wymowie – ustępuje niekiedy nihilizmowi, który implikuje tworzenie prawa nie nakazującego wprawdzie zamieszczać w przepisach państw członkowskich „prawa do aborcji”, ale też nie zakazującego wprowadzania takich przepisów i nie określającego – mimo ogólnych frazesów o „prawie do życia” – kim właściwie jest „człowiek” i – w związku z tym – kiedy zaczyna się życie.

Nieco bardziej umiarkowani „euroentuzjaści” będą, co zrozumiałe, tłumaczyć, iż Unia wcale nie ma zamiaru kontrolowania kwestii obyczajowych w suwerennych państwach. Niestety, ten argument zdaje się mijać z prawdą. Z jednej strony, możemy tu przywołać niedawny wyrok sądu polskiego, który skazując pewną obywatelkę na grzywnę za nazwanie sąsiada „pedałem” odwołał się do przepisów europejskich. Z drugiej strony, wypada zadać pytanie: skoro UE nie ma zamiaru regulować prawa obyczajowego, to czemu Irlandia uzyskała specjalne gwarancje, dotyczące niemożności wpływania na zmianę przepisów aborcyjnych przez Unię w tym kraju? Czy państwa, które takiej gwarancji nie uzyskały muszą się liczyć z brukselską inżynierią? Z trzeciej strony, w końcu, jak się ma do tych zapewnień bezwzględny zakaz stosowania kary śmierci przez państwa członkowskie (nawiasem, również mijający się z całą europejską tradycją, Biblią, w której kara śmierci była dopuszczona, myślą św. Tomasza z Akwinu, który usprawiedliwiał jej stosowanie, filozofią chrześcijańską, której przedstawiciele potępili pierwszy tekst „abolicjonistyczny”)?

Po drugie, Unia Europejska, mimo artykułowanego przez jej przywódców, rzekomego uniwersalizmu konstytuujących ją idei opiera się na ściśle określonej, opozycyjnej względem wielu innych, koncepcji antropologicznej. To koncepcja głoszona przez – że użyję politologicznego wokabularza terminologicznego – progresywistów-konstruktywistów, która zakłada, iż człowiek jest z natury dobry. Przyjmuje przez to, że – z jednej strony – należy dać mu jak najwięcej swobody w sprawach obyczajowych, gdyż to wszelkie społeczne i moralne okowy czynią go złym, zaś – z drugiej strony – stara się ograniczyć funkcjonowanie zasad rynkowych, gdyż partycypacja w rynkowej rywalizacji naraża dobrą z natury jednostkę na niezasłużone nieszczęścia i frustracje. W zawoalowanej formie replikuje więc założenia Szkoły Frankfurckiej (m.in. Adorno, Marcuse czy Habermans) głoszące, iż kapitalizm jest niemoralny, ale wobec braku alternatywy należy skupić się jedynie na jego kontestowaniu, nie zaś na forsowaniu jakiegokolwiek planu pozytywnego, tj. propozycji wdrożenia innego systemu gospodarczego. Jako przykład można tu wymienić omawiane przez Agnieszkę Kołakowską w tekście „Polityczna poprawność, a mentalność totalitarna” zapisy unijnej konstytucji. Wskazuje ona, że konstytucja ta mówi o „zrównoważonym rozwoju” na podstawie „społecznej gospodarki rynkowej” o „wysokiej konkurencyjności”, zmierzającej do „pełnego zatrudnienia”[11]. Pomijając wewnętrzne kontradykcje omawianego dokumentu (gdy przedsiębiorca dąży do pokonania konkurencji, musi być jak najbardziej wydajny, a to zazwyczaj nie idzie w parze z chęcią zatrudnienia jak największej ilości osób), wskazuje on na reglamentowany model kapitalizmu, do którego dążą przywódcy UE.

Unia Europejska, w przyjętym obecnie, zbiurokratyzowanym modelu funkcjonowania w pewnych elementach przypomina statolatrię, zasadzającą się na heglowskim pojmowaniu państwa jako „ziemskiego Boga”. Przejawia się to w konsekwentnym realizowaniu zasady: „oni wiedzą lepiej”, czyli narzucaniu bardzo drobiazgowych przepisów i szczegółowej kontroli bardzo wielu obszarów życia obywateli. Przepisy dotyczące krzywizny banana, czy konstruujące na nowo definicję oscypka obrosły już legendą, stanowiąc przejawy funkcjonowania rzeczywistości opisanej przez Aldousa Huxley’a w jego słynnym dziele „Nowy wspaniały świat”[12], a zawierającej cechy „miękkiego totalitaryzmu” (czy –jak to określał Tocqueville – le doux despotism – łagodnego despotyzmu[13]), nie stosującego brutalnych metod, lecz opresyjnego poprzez dążenie do kontrolowania życia obywateli, oczywiście w celu zaprowadzenia „powszechnej szczęśliwości”.

Jest swoistym paradoksem, że pro-unijni deklaratywni antysocjaliści, widzący w swoich oponentach osoby tęskniące za „dawnymi czasami”, gdy Polska była „odciętą od świata samotną wyspą”, nie dostrzegają, w jak znacznym stopniu centralizacja i prowadzenie do sytuacji, w której władzę nad olbrzymią instytucją ma kilkunastu przez nikogo nie wybieranych ludzi, a demokracja jest zwyczajną atrapą – jedyny demokratycznie wybierany organ, Parlament Europejski nie ma żadnych kompetencji poza zatwierdzaniem budżetu – zaczyna przypominać – chodzi mi tu o samą filozofię, nie zaś o stosowanie brutalnych praktyk – ów socjalizm.

3. Czy wymienione i opisane przeze mnie powyżej fakty, dotyczące Traktatu lizbońskiego nie sprawiają, iż wizję ideologiczną, stojącą za pomysłami jego twórców powinno się określić jako „skrajną”? Czy też może jego zwolennicy dążą do wielkiego wykreślenia z historii idei najważniejszych w jej dziejach elementów i na nowo – z właściwą sobie arbitralnością – decydować, co jest „skrajne”, a co w zupełności normalne i zdatne do przyjęcia przez „wszystkich”?

Pomijając wymienione idee należy zapytać czy sam sposób wprowadzania ich w życie, tj. nachalne nakłanianie, połączone z ciągłym straszeniem demonami „eurosceptycyzmu”, nie przywołuje na myśl sposobów forsowania swoich pomysłów przez państwa despotyczne czy totalitarne? Bardzo łatwo dezawuować ten pogląd, wskazując, że w Unii nie ma „stosów” czy „obozów” (zresztą, argument skrajnie demagogiczny, gdyż nikt nie twierdzi, jakoby były ani jakoby Unia dążyła do ich wprowadzenia). Tym niemniej, mimo iż wyzbyte przymusu fizycznego, czy całej brutalnej otoczki, pomysły które pojawiły się po pierwotnym odrzuceniu przez Irlandczyków Traktatu, przywoływały na myśl złe wspomnienia. Plany modyfikacji przepisów post factum(zaprzeczenie zasadzie, że prawo nie działa wstecz), tak by ustalenia z Nicei, stanowiące iż każde państwo musi poprzeć Traktat, by wszedł on w życie, zostały zmienione (argumenty, że „tak małe państwo nie może blokować procesu ratyfikacyjnego”), czy zmuszanie Irlandczyków do głosowania po raz wtóry z uwagi na fakt, iż ich pierwsza decyzja była „niesłuszna” (pomijając wcześniejszą zmianę nazwy „Konstytucja europejska” na „Traktat lizboński”, będącą przejawem hochsztaplerstwa i nieładnej mistyfikacji) stanowią tu świetny przykład.

Warto jeszcze krótko podsumować postawę polskich przywódców. Adam Wielomski prawdopodobnie ma sporo racji, pisząc przy okazji ratyfikacji Traktatu przez Lecha Kaczyńskiego i – tym samym – poparciu pomysłu, za którym optował SLD, o „historycznym zjednoczeniu lewicy”[14]. „Lewica patriotyczna”, wywodząca się z tradycji PPS oraz „lewica internacjonalistyczna”, nawiązująca do KPP, ponownie się zespoliły, zajmując podobne stanowisko w tak ważnej dla Polski sprawie. „Puszczanie oka” do „elektoratu patriotycznego”, czy forsowanie argumentu (z którym spotkałem się w rozmowie z jednym z czytelników „Gazety Polskiej”), że prezydent „musiał to podpisać” pozwala jedynie przypiąć Kaczyńskiemu i jego zwolennikom łatki hipokrytów, w niczym zaś nie tłumaczy ich postawy.

Czy postawa ta jest zgodna z polską Konstytucją? Ta ostatnia stanowi, że Polska może oddać„części kompetencji organów władzy publicznej (art. 90)” „organizacji międzynarodowej”. Tymczasem, jak wskazuje profesor prawa Uniwersytetu Warszawskiego, Krystyna Pawłowicz, UE to już nie instytucja, lecz państwo w rozumieniu prawa międzynarodowego, zaś Polska nie zrzeka się „części kompetencji”, lecz – choćby w dziedzinie gospodarki – 80% tychże[15].

Reasumując, brak jakiejkolwiek debaty przed podpisaniem dokumentu, którego wymowa wydaje się diametralnie zmieniać położenie Polski na arenie międzynarodowej i charakter funkcjonowania Unii Europejskiej wskazuje na fakt, iż demagogiczne frazesy i stojące na antypodach logiki konkluzje triumfują. Propagandowa hucpa wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Może ten ostatni przeszkodziłby „euroentuzjastom” w notorycznym apoteozowaniu Traktatu?

 

[1] Wywiad Agnieszki Piwar z Adamem Wielomskim, http://www.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/4235/

[2] Zob. Pełny tekst traktatu, http://eur-lex.europa.eu/JOHtml.do?uri=OJ:C:2007:306:SOM:PL:HTML

[3] Wspomina o tym choćby Vaclav Klaus w swoim tekście „Traktat Lizboński: instrukcja dla początkujących”, http://www.fronda.pl/news/czytaj/traktat_lizbonski_instrukcja_dla_poczatkujacych

[4] A.Waśko, „Modernizacja kulturowa i jej skutki” [w:] „Demokracja bez korzeni”, Kraków 2009, s. 32

[6] Zob. A.Wielomski, „Hiszpania Franco”, Biała Podlaska 2006, s. 257-267

[7] Zob. D.Boaz, „Libertarianizm”, Poznań 2005, s. 46 

[8] D.Pietrzyk-Reeves, „Błąd antropologiczny komunizmu i odwrót od polityki” [w:] „Totalitaryzm, a zachodnia tradycja”, Kraków 2006, s. 102

[9] P.Popiel, „Porządek i wolność”, http://www.omp.lublin.pl/lektury.php?autor=67&artykul=1

[10] A.Wielomski, „Encyklika ‘Pascendi’: geneza i przesłanie”, http://www.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/604/ 

[11] A.Kołakowska, „Poprawność polityczna a mentalność totalitarna” [w:] „Totalitaryzm...”, s. 233

[12] A.Huxley, „Nowy wspaniały świat”, Kraków 1988

[13] A. de Tocqueville, "O demokracji w Ameryce", Warszawa 1976

[14] A.Wielomski, „Czy dojdzie do historycznego zjednoczenia lewicy?”, http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=89&pid=2016

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka