Jacek Tomczak Jacek Tomczak
101
BLOG

"Trzech kumpli", czyli jak się broni podłości

Jacek Tomczak Jacek Tomczak Polityka Obserwuj notkę 5

Nie będę recenzował filmu "Trzech kumpli", pewnie zrobiły to dziesiątki lub setki osób przede mną. Chciałbym natomiast podzielić się refleksją nt. przedstawionych w nim wydarzeń, ich skutków oraz odnieść je do rzeczywistości społeczno-politycznej III RP. W moim przekonaniu film ten przedstawia tą rzeczywistość jak w kalejdoskopie.

Przedstawia dumnych, opływających w bogactwa dawnych ubeków, cynicznego agenta i dochodzących do prawdy dawnych opozycjonistów, którym ciągle ktoś rzuca kłody pod nogi. Rodzi więc refleksję, że tak naprawdę opłacało się jawnie lub tajnie współpracować, pobierać wielkie opłaty, gdyż do dnia dzisiejszego można za nie żyć w dostatku. Mało tego, można być łagodnie traktowanym przez sądy, rozwijać biznes i bez cienia wstydu opowiadać o swoich podłych działaniach do kamery.

Można mieć duże wątpliwości, czy gdyby jeszcze raz pojawiła się propozycja pracy w SB, to by się ją podjęło. Tak, jak jeden z dawnych esbeków w filmie. Jeden z tych, który zdecydował się być łotrem, gdy nie miał pojęcia, że komunizm upadnie. Jeden z tych, którzy mimo tego, że komunizm upadł, nie zostali rozliczeni. Jeden z tych, których "demokratyczne państwo prawa" nie nauczyło, że nie należy łamać palców i przypalać papierosami niewinnych ludzi.

W czasach działalności w podziemiu antykomunistycznym Bronisław Wildstein z Józefem Ruszarem wzajemnie "badali się", czy któryś z nich nie jest agentem TW "Ketmanem" (jeden z pseudonimów operacyjnych Maleszki; wówczas jego znajomi wiedzieli jedynie, że któryś z nich ma tą ksywę). W wolnej Polsce usłyszeli, że to czy ktoś był agentem tak naprawdę nie ma znaczenia.

Do niedawna z tytułowymi trzema kumplami sprawa wyglądała tak – Stanisław Pyjas zginął, zakatowany przez komunistyczną bezpiekę, Bronisław Wildstein został zwolniony z pracy za opublikowanie listy agentów, a Lesław Maleszka w innej gazecie, temu drugiemu bardzo nieprzychylnej pomagał w redagowaniu tekstów. Dwaj pierwsi nie współpracowali, trzeci – owszem. Mało tego – był jednym z bardziej pożytecznych dla SB agentów, sam doradzał esbekom, jak szkodzić jego kolegom. Do niedawna jedynym skazanym w sprawie zabójstwa Pyjasa był Bronisław Wildstein.

Źle napisał on o niejakim Zdzisławie Marku, biegłym sądowym i komunistycznym "ekspercie", który potwierdził komunistyczną wersję wydarzeń, wg której student "spadł ze schodów" i uniewinniającą tym samym funkcjonariuszy SB. Marka bronił Jan Widacki. W wolnej Polsce Marek został dyrektorem Zakładu Medycyny Sądowej, Widawki – posłem, a Wildsteina skazano za zniesławienie.

Jeszcze niedawno członkowie Studenckiego Klubu Solidarności zostali oskarżeni przez Krzysztofa Kozłowskiego (tak, tego, który przyzwalał w czasach swego urzędowania na stanowisku ministra spraw wewnętrznych na niszczenie akt bezpieki; tak, tego, który pozwolił Adamowi Michnikowi i jego kolegom "buszować" w archiwach) o "podły donos". Bo zdemaskowali agenta. Tak, to nie agent jest zły, agenta trzeba bronić. Źli są ci, którzy agenta ujawnili.

Oczywiście, podobne podejście to totalny absurd. Można by na tym poprzestać, gdyby nie fakt, iż takie myślenie zostało w najbardziej opiniotwórczych kręgach III RP podniesione do rangi "prawdy objawionej". Broniono podłych spraw, a tych, którzy podłych spraw bronić nie chcieli nieraz określano mianem "oszołomów", "nawiedzonych", czy "chorych z nienawiści" (stały repertuar wrogów lustracji).

Ci, którzy zadawali proste pytania musieli liczyć się, że odpowiedzią na nie będzie skrzywienie lub cyniczny uśmiech, zawierający przesłanie, że "autorytetom" takich pytań zadawać nie wypada (taką postawą "wykazał się" w filmie "Trzech kumpli" Krzysztof Kozłowski; sprawiał wrażenie, jakby jakikolwiek przejaw dochodzenia do prawdy uważał za zachowanie "nie na miejscu", jakby jedynym wyjściem dla człowieka, chcącego uchodzić za "światłego" i "rozsądnego" było przyjęcie bez uzasadnienia jego opinii).

Pytania są proste – gdzie tu jest Prawda, Sprawiedliwość i inne fundamentalne zasady? Dlaczego lepiej mają ci, którzy pałowali, niż ci, którzy byli pałowani?

Reakcją "Gazety Wyborczej" na "Trzech kumpli" było zwolnienie Lesława Maleszki. Na pierwszy rzut oka czyn to ze wszech miar słuszny i redaktorom z ulicy Czerskiej należy się pochwała. Gdy jednak przez chwilę zastanowimy się nad ich działaniem w ciągu ostatnich 7 lat (czyli od czasu, kiedy okazało się, kim był w przeszłości Lesław Maleszka), będziemy musieli zadać dwa pytania.

Po pierwsze, dlaczego tak podłemu człowiekowi pozwolono tyle czasu pracować w gazecie, która nadała sobie prawo wyłączności na bycie ostateczną wyrocznią i kuźnią niekwestionowanych autorytetów moralnych? Po drugie, czemu zwolniono go akurat po pokazaniu filmu, chociaż tak naprawdę nie ujawnił on żadnych nowych faktów o jego przeszłości? Skłaniam się ku odpowiedzi, że ta przeszłość była akceptowana, a zwolniono go, by bronić swojej własnej opinii.

Póki jedynie niewiele osób wiedziało, co za człowiek pracuje w redakcji "Gazety", nie było problemu. Jednak, gdy dowiedziały się o tym miliony Polaków (film był wyświetlany w TVN w porze wysokiej oglądalności), "Gazeta" przestraszyła się utraty części czytelników lub dobrej opinii ludzi dotychczas jej przyjaznych. Swoją drogą, zwolnienie Maleszki było pewnym odstępstwem od całokształtu postępowania "Gazety Wyborczej" od czasu jej powstania.

Reasumując, powstają pytania, czy redaktorzy z Czerskiej zrozumieli, że bycie agentem ma znaczenie i świadczy – oględnie pisząc – o negatywnych kwalifikacjach moralnych? Czy pojęli, że zazwyczaj bycie agentem nie było wynikiem "złamania", po uprzednim katowaniu i poniżaniu przez funkcjonariuszy SB, a chęci zysku? A może – tu wracam do tezy z poprzedniego akapitu – dziennikarze "Wyborczej" wcale tak nie uważają? Może podchodzą do Maleszki tak, jak jeden z młodych fotografów w redakcji, który nazywa go świetnym redaktorem, a na uwagę o długoletniej współpracy z bezpieką odpowiada: „No właśnie, i jeszcze ta jego fascynująca przeszłość", a Maleszkę wyrzucili "pod publiczkę"?

Ich tłumaczenia po zwolnieniu Maleszki skłaniają mnie ku tezie, że zrobiono to "pod publiczkę". Opowieści ważnych redaktorów, że pozostawienie Maleszki w redakcji było "aktem chrześcijańskiego miłosierdzia" rodzą pytanie, dlaczego tego "chrześcijańskiego miłosierdzia" zabrakło dla wyjątkowo niezłomnego wobec komunizmu wybitnego poety – Zbigniewa Herberta, którego poglądy (niezwykle krytyczne wobec "Gazety Wyborczej") próbowano wytłumaczyć chorobą psychiczną?

A dlaczego w ramach "chrześcijańskiego miłosierdzia" nie zatrudniono w "Gazecie" jakiejś sieroty po górnikach, którzy zginęli w kopalni "Wujek"? Czy "chrześcijańskie miłosierdzie" jest zarezerwowane dla agentów? Dziwi mnie zresztą to używanie retoryki, odwołującej się do moralności, przy obronie ludzi tak nieprawdopodobnie niemoralnych.

W pewnej mierze dzięki temu filmowi jeszcze raz otrzymaliśmy odpowiedź na pytanie, dlaczego potrzebna jest lustracja. Wywołał on pytanie, ilu byłych agentów siedzi w redakcjach największych gazet? Ilu redaguje teksty, czy też poucza dziennikarzy, że dany lead jest "zbyt antypapieski" (jak Maleszka w filmie)? Ilu walczy z lustracją, bo byli agentami?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka