Jacek Zdrojewski Jacek Zdrojewski
76
BLOG

3 x NIE

Jacek Zdrojewski Jacek Zdrojewski Polityka Obserwuj notkę 15

 

W tych wyborach ludzie lewicy powinni powiedzieć 3xNIE. Nie dla prawicy liberalno-konserwatywnej, nie dla prawicy ksenofobicznej, nie dla niby-lewicy. Jedyną sensowną formą udziału ludzi lewicy w tych wyborach – jest demonstracyjny brak udziału.

 

Mam świadomość, iż wezwanie do bojkotu stawia mnie w szeregach oszołomów. Dzisiejsza norma poprawności politycznej każe postrzegać frekwencję jako wartość samą w sobie, a „pójście do wyborów” jako akt szlachetny i wzniosły, w odróżnieniu od „niepójścia”, które jest przejawem niedojrzałości do demokracji i braku tożsamości obywatelskiej. Trudno. Poprawność polityczna – jakkolwiek wynalazek sił postępowych – czasami bywa po prostu bezmyślna. Świadomy bojkot jest także aktem politycznym, formą udziału w procesie demokratycznym, sposobem na demonstrację poglądów.

 

To nie są nasze wybory. To nie są wybory, w których możemy wybrać coś, czego byśmy pragnęli: lepsze jutro, zgodny z lewicowymi wartościami model państwa, czy Polskę życzliwszą tym grupom, które są podmiotem troski lewicy: ludziom pracy, ludziom starszym, ubogim, wykluczonym. Nasz głos w tych wyborach jedynie legitymizuje władzę, która – z naszego punktu widzenia – będzie zła i szkodliwa. Nie ma żadnego powodu, dla którego mielibyśmy to robić. Zarówno 4 lipca, jak i w najbliższą niedzielę.

 

Nie ma powodu, aby ludzie szeroko pojętej lewicy głosowali w pierwszej turze na Grzegorza Napieralskiego. Zdaję sobie sprawę, iż to stwierdzenie ustawia mnie w bardzo nieprzyjemnym towarzystwie Marka Borowskiego, Tomasza Nałęcza i Włodzimierza Cimoszewicza – pociesza mnie myśl, że wyciągam z niego zgoła inne wnioski.

 

Głos oddany na Napieralskiego  będzie nie tyle świadectwem lewicowych przekonań wyborcy – co efektem wmanipulowania go w wewnętrzne rozgrywki w SLD, gdzie toczy się ta sama od lat walka o władzę. Walka między wiernymi Kwaśniewskiemu zwolennikami rozpuszczenia tożsamości Sojuszu w koalicji ze środowiskiem dawnej Unii Demokratycznej – i tzw. patriotami SLD, pragnącymi odbudować dawno zwiędłą potęgę swej formacji. Walkę tę znakomicie widać w publicznym upokorzeniu, jakie kandydatowi swojej ponoć partii na prezydenta zafundował Aleksander Kwaśniewski, za jego plecami i bez jego zgody uzgadniając z przeciwnikami politycznymi obsadzenie stanowiska prezesa NBP. Uzgadniając, nawiasem mówiąc, kandydaturę polityka butnego i aroganckiego oraz ortodoksyjnie neoliberalnego ekonomisty, nie mającego z lewicą nic wspólnego, poza kilkoma incydentami w życiorysie. Ten incydent dowodzi, iż to nie Napieralski decyduje o politycznej strategii SLD. On tylko figuruje na liście jako kandydat na prezydenta.

 

Jego wybór jest zatem z punktu widzenia ludzi lewicy, oczywiście tych spoza SLD, najzupełniej obojętny. Sojusz Lewicy Demokratycznej nawet w czasach swojej świetności był – co, jako jego ówczesny poseł, „baron” i wiceminister, przyznaję z głębokim wstydem – marną lewicą. Roztrwoniliśmy społeczne zaufanie, zawiedliśmy wyborców, zapatrzeni w magiczną siłę sprawczą rynku zapomnieliśmy o zwykłych ludziach. Podzieleni, skłóceni, pełni osobistych alergii nie zrobiliśmy nic, aby zatrzymać triumfalny marsz prawicy. A co gorsza – nie widać, żeby SLD wyciągnął z tej nauki jakiekolwiek wnioski.

 

Pięć lat po utracie władzy, sześć lat po tym, jak stanowiący symbol starego, „złego” SLD Leszek Miller przestał być szefem partii i rządu – Sojusz Lewicy Demokratycznej pozostaje tą samą formacją, pozbawioną ideowej tożsamości, politycznej koncepcji i spójnej wizji Polski. SLD miota się od prawej do lewej, raz usiłując przekonać lewicowych wyborców agresywną antykościelną retoryką, to znów zawierając nieczytelne dla nich sojusze – a to z PiS, z którym dzieli się telewizją publiczną, a to z PO, z którą razem likwiduje emerytury pomostowe, odbierając środki do życia kilkuset tysiącom ludzi, pozbawionych szans na rynku pracy. Słaby, rozdzierany przez koterie i nieczytelny ideowo Sojusz jest quasi-lewicą, swego rodzaju listkiem figowym sceny politycznej, na której nie ma już lewicowej formacji, a ciągle są lewicowi wyborcy. Przyzwoity wynik Grzegorza Napieralskiego spetryfikuje ten układ polityczny, w którym zamiast lewicy mamy wyrób lewicopodobny, utrzymujący stan fałszywej rzeczywistości i złudnej nadziei dla myślących lewicowo wyborców.

 

Jednakże zachowanie wyborców lewicy w I turze – będącej swego rodzaju sondażem – jest znacznie mniej istotne od tego, czy w turze drugiej ulegną dość powszechnych zachętom do wyboru „mniejszego zła”. Uważam, że to zły pomysł.

 

Wybór „mniejszego zła” pozostaje wyborem zła. Do wyboru mamy – z jednej strony – pełnię władzy jednej partii, brak wzajemnej kontroli organów władzy wykonawczej,  a także możliwość kształtowania Polski na obraz i podobieństwo wyznawanej przez PO doktryny. Doktryny konserwatywno-liberalnej. Jaka będzie Polska Platformy? Sprywatyzowana. Sprzedane zostaną ostatnie jakże wartościowe z punktu widzenia państwa przedsiębiorstwa: PKP, KGHM, bank PKO BP, możliwe, że sieci energetyczne. Prywatyzacja i komercjalizacja obejmie służbę zdrowia i szkolnictwo wyższe. Polska będzie stawała się państwem indywidualnego egoizmu, rosnących dysproporcji dochodowych, realnego braku równych szans, bogacenia się niewielu kosztem wielu. Europejskim odmieńcem.

Z drugiej strony, ludziom lewicy proponuje się wybór, który oznacza wprawdzie obronę resztek państwa socjalnego – ale kosztem powrotu do polityki narodowej ksenofobii pełnej historycznych lęków, do utrwalania podziału obywateli ze względu na światopogląd i życiorysy, do konfliktu zamiast konstruktywnej kontroli na szczytach władzy. Może być tak, że będziemy się za Polskę wstydzić. Będziemy europejskim reliktem.

 

 Nie sądzę, abyśmy musieli brać udział w takich wyborze. Nie sądzę, abyśmy musieli go legitymizować.

 

Bojkot oznacza oczywiście niższą frekwencję, co w jakiś tam sposób osłabia moralny mandat wybranego w takich wyborach prezydenta. Jeśli z tych 50 proc. uprawnionych, którzy mają zwyczaj głosować, do wyborów nie poszłoby te 30 proc., których poglądy lokują się na szeroko pojętej lewicy – w wyborach wzięłoby udział ok. 10 mln. obywateli. Bez wyborców lewicy, popierających Komorowskiego w charakterze „mniejszego zła”, walka byłaby dość wyrównana – co oznacza, ze prezydent, kimkolwiek by nie był, zostałby wybrany głosami jakichś sześciu milionów wyborów. Sześć milionów na 38,5 mln. obywateli. 15 proc. Można powiedzieć, że jest to mandat dość słaby.

 

Acz oczywiście, nie należy przeceniać wagi tego argumentu. Prezydent, wybrany choćby przez tak małą mniejszość, pozostaje prezydentem RP, ze wszelkimi konstytucyjnymi uprawieniami. W szerokim bojkocie ze strony ludzi lewicy dostrzegam inną wartość: byłby to dowód, że istnieją.

 

Sondaże, także exit pools, czyli te robione przed lokalami wyborczymi, badają – obok aktualnych wyborów – tzw. „przepływy elektoratu”. Odpowiadają na pytanie: kto komu zabrał wyborców, co się stało z wyborcami, którzy w poprzednich wyborach poparli opozycję. Jeśli z dwóch milionów wyborców lewicy z roku 2005, połowa czy trzy czwarte zostanie w domach – ich nieobecność zostanie zauważona. Będzie sygnałem, że ludzie lewicy nie są gotowi na każdy kompromis ze swoimi poglądami i nie godzą się na dwubiegunową scenę polityczną, podzieloną między prawicę elity i prawicę zaścianka. Będzie sygnałem, że lewica w Polsce jest potrzebna.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka