Igor Janke Igor Janke
602
BLOG

Moje szamotanie z Warszawą

Igor Janke Igor Janke Rozmaitości Obserwuj notkę 38

 Mój – pozakonkursowy tekst – o Warszawie. Czekam na Wasze opowieści. Szczegóły konkursu "Sen o Warszawie"  tutaj.

Przyjechałem tu z Wielkopolski w 1986 roku. Trochę przez przypadek, na studia. Miałem studiować w Krakowie, padło na Warszawę. Z małego, szarego zapyziałego miasteczka trafiłem do stolicy i to do Szkoły Teatralnej. Warszawa była równie smutna i szara co mój Gostyń, była tylko większa. Nie lubiłem jej. Powtarzałem, że to największa wieś w Polsce. Bo tak jak na wsi, nie było rynku, nie było żywej miejskiej tkanki.

Moja PWST była w tej Warszawie wyspą. Wolną, niezwykła wyspą. Mała szkoła pękała od wielkich osobowości. Po korytarzu przechadzał się jeszcze Tadeusz Łomnicki, Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki, Jan Englert i dziesiątki innych znanych aktorów i reżyserów. Przypomnę, ze był to czas, kiedy środowisko aktorskie zachowywało się bardzo pięknie wobec komuny.

Na Wiedzy o Teatrze, na moim wydziale spotykałem wybitnych ludzi. I takich związanych jawnie z opozycją, jak Marta Fik, Stefan Meller, Jerzy Jackl, ale i takich z drugiej strony jak nasz dziekan Jerzy Koenig, który choć był w PZPR zachowywał się zawsze bardzo porządnie i bronił studentów, kiedy mieli kłopoty z władzą. Wiedza o Teatrze była zawsze bojowym wydziałem, tak bojowym, ze komuniści w pewnym momencie go rozwiązali. Silny był tam pierwszy NZS, którego niektórzy twórcy, jak Wanda Zwinogrodzka czy Marek Piekut, który współtworzył podziemne wydawnictwo „Krąg” też mieli z nami zajecią. Drugi NZS sam tworzyłem z kolegami z reżyserii Zbyszkiem Brzozą i Jarkiem Ostaszkiewiczem. A władze Szkoły nam w tym nie przeszkadzały, najwyżej udawały, że nie widzą. Czasem pomagały.

Miałem szczęście spotkać w Szkole, bo tak o niej mówiliśmy, wielu wspaniałych, mądrych wykładowców. Największego z nich – profesora Zbigniewa Raszewskiego. Ale też Andrzeja Wanata, który uczył nas o Czechowie, Lecha Sokoła, który zarażał nas Ibsenem i Strindbergiem. Marta Fik opowiadała nam polskiej kulturze po wojnie, Andrzej Makowiecki o najlepszych książkach, Stefan Meller barwnie opowiadał o rewolucji francuskiej ale nie tylko, Waldemar Chołodowski fascynująco uczył o filmie. Tę listę powinienem jeszcze ciągnąć, ale zrobię stop, bo to ma być tekst o Warszawie. Napisałem o Szkole, bo Szkoła była moim pierwszym miejscem w Warszawie. Miejscem, które miało na mnie ogromny wpływ.

Ale choć ze Szkoły biegałem na Uniwersytet na enzetesowskie narady, choć łaziłem na demonstracje tak często jak do teatrów, przez wiele lat czułem się w tym mieście obco. Potem przyszła wolna Polska, moje kolejne redakcje, knajpy, ulice, mieszkania, życiowe zwroty to ciągle nie czułem, że to jest „moje miejsce”. Nie czułem też, że moim miejscem jest to, z którego wyjechałem, bo i tam się nie rodziłem. Moi rodzice przeprowadzali się ze mną dwa razy.

Przez wiele lat szamotałem się z poczuciem braku korzeni. Kiedy urodził się mój pierwszy synek, pomyślałem, ze pewnie się z tej Warszawy nie wyniosę i on chociaż będzie wiedział, że jest stąd.

Warszawa mnie powoli wciągała ale i irytowała. Potwornym układem urbanistycznym, brakiem serca miasta, brakiem swojej logiki. Z radością i zazdrością jeździłem do Krakowa, Gdańska, potem Wrocławia, które wydawały mi się bardziej oswojonymi. Na studiach powtarzałem, że Warszawę najpierw zmasakrowali Niemcy, a potem komuniści budując ten potworne MDM-y i tworząc nieludzki układ miasta. A potem zobaczyłem jak Warszawę zniszczono po raz trzeci. Już w wolnej Polsce. Pozwalając na budowę potwornych nowych okropnych miejsc. Koszmarny budynek IKEI w Alejach Jerozolimskich naprzeciw pięknych XIX wiecznych kamienic. Słynnego najbrzydszego wieżowca w stoicy,  Toy-toya przy placu Zawiszy. No i to co najgorsze, co zniszczyło życie miasta: Galerie Mokotów, Arkadię, Blue City. To w tych budach, w sztucznym świecie pod dachem,  zamiast na Nowym Świecie zaczęli gromadzić się Warszawiacy. To morderstwo na mieście, za które wielu ludzi podejmujących decyzję powinno iść siedzieć.

Ale po tych koszmarnych budach przyszedł czas na odtwarzanie normalnego miasta. I odkrywanie go przeze mnie. Na dwa lata los rzucił mnie na oficerski Żoliborz, który pokochałem. Odkrywałem urok Powiśla, Plac Trzech Krzyży nabrał  architektonicznego kształtu i wielkomiejskiego sznytu.  Mokotowska, Foksal zaczęły odzyskiwać swoje eleganckie oblicze. Nowy Świat zaczął stawać na nogi a na jego tyłach nagle powstało zagłębie studenckich knajpek, w których czasem czuję się jak w Atenach. Okolice Politechniki odżywają. Tworzą się enklawy elegancji i alternatywnego świata. Powstała kilka niezłych nowych budowli, Praga zaczyna odżywać. A kiedy wyremontowano Krakowskie Przedmieście, oniemiałem. To dziś jedna z najpiękniejszych europejskich ulic. Kiedyś tez ładna, ale brudna i martwa. Dzisiaj zaczyna tętnić życiem, zwłaszcza letnimi nocami.

Tych miejsc, które nabierają uroku mógłbym jeszcze wymieniać wiele. Ale to, co stało się ze mną i Warszawą najważniejszego, to zacząłem odkrywać prawdziwego ducha Warszawy. Tak, tego, który ujrzałem, czy poczułem odkrywając mit Powstania. Nie mam w rodzinie nikogo kto bił się tu w 44-tym.  Nie wyrosłem w tej mitologii. Ale zacząłem się do niej zbliżać, zacząłem po wielu latach rozumieć i akceptować to miasto.  Tak naprawdę przełamało się to u mnie chyba w 2004 roku. W 60.rocznicę Powstania. Pamiętam, byłem gdzieś z dziećmi i żoną na wakacjach. Wracaliśmy pierwszego sierpnia wieczorem. Chciałem być na obchodach, ale nie zdążyliśmy. OK. 10 czy 11 wieczorem  oglądałem relację w telewizji. Pokazywali siedzących chyba na Placu Zwycięstwa Powstańców. Wiele rzędów starszych ludzi. Kamera długo po niech jeździła. Zobaczyłem twarze, piękne twarze, pięknych, mądrych ludzi. Zobaczyłem w ich oczach to, o czym napisałem Darek Gawin, ciągle niewygasły „oślepiający blask wolności”. Ludzie, którzy w 44. byli gówniarzami, mieli pewnie takie same mądre i głupie pomysły, mili własne pomysły na życie, jak ja kiedy byłem młodziutki. Ale wiedzieli czym jest wolność, czym jest wspólnota, miasto, Ojczyzna.  Intuicyjnie czuli, że swoją wolność muszą sami ustanowić. Tak jak każdy z nas, dzisiaj też.

Ci ludzie mieli inne rysy niż większość z nas dzisiaj. Są, byli z innej gliny. Ujrzałem w nich ducha Warszawy. Wiem, to brzmi śmiesznie, może trochę pompatycznie, ale ten moment był naprawdę dla mnie przełomowy. Wtedy naprawdę „poczułem” i „przeżyłem” Powstanie, choć przecież od dawna dobrze wiedziałem, czym było. Rozumiałem, co znaczy, że w Powstaniu zawiera się sens polskości. Ale co innego zrozumieć, zgodzić się lub nie, ale co innego poczuć w środku.  Wtedy chyba Powstanie zaczęło naprawdę stawać się moim. Poczułem, ze tak chcę być stąd, chce być dumny z tych ludzi, chcę być dumny z tego miasta. Potem było kilka wizyt w Muzeum Powstania i coraz bardziej zbliżałem się do Warszawy.  

Tu urodziły się moje dzieci, mam tu już groby, mam dom (pod Warszawą), żonę, drzewo, wielką  tradycję. Odnalazłem się w tym mieście-wampirze.

 

Igor Janke
O mnie Igor Janke

Autor podcastu Układ Otwarty. Prezes niezależnego think tanku Instytut Wolności

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości