UpNorthLive.com
UpNorthLive.com
JanuszKamiński JanuszKamiński
226
BLOG

Zapomniana grudniowa tragedia

JanuszKamiński JanuszKamiński Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 1


Komuchy są mistrzami zacierania śladów swoich zbrodni. I robią to tak, by po latach nawet zawodowi historycy mieli problem z wyjaśnieniem co się stało.
Niemalże rokrocznie, gdy już przemija tradycyjne wzburzenie młodych, patriotycznych adeptów propagandy, którzy od takich starych zgredów jak ja i reszta rówieśników, dowiedzieli się o grudniowym terrorze roku 1970 i 1981; tragediach i masakrach, które wówczas na zawsze zmieniły Polaków, przywołuję kolejną, wyjątkowo rozpaczliwą historię z 1961 roku, dosyć skutecznie wymazaną z historii Polski.
Pokazuje ona nie brutalną siłę i pogardę dla Polaków, lecz głównie niemoc i bezradność wobec głupoty i małości bolszewickich kacyków – wielkich tyranów u siebie i malutkich piesków wobec centrali.
Będę to jeszcze długo przypominał.


Walą młoty o burtę

Okres komuny skrywa wiele tragedii. Wiele z nich nawet nie dotarło do publicznej wiadomości. Chciałbym przypomnieć jedną z nich, niestety dla niej - grudniowej, więc skutecznie przykrywaną przez rocznice stanu wojennego.
To opowieść morska. Choć dokładniej stoczniowa. Nawet sobie nie wyobrażacie, ile na statkach, na morzu, w portach, czy stoczniach zginęło ludzi. Marynarzy i stoczniowców.
Chciałbym przypomnieć niektóre z tych tragedii, by zawód marynarza sprowadzić do należytych proporcji - bez zbędnego romantyzmu i otoczki światowca. To następna ciężka i ryzykowna praca.

13 grudnia. W społecznej świadomości, raz na zawsze zakodowana data. Ponury niedzielny poranek. Nie ma telewizji, córka chce obejrzeć program dla dzieci... W milczeniu patrzymy w końcu na ruskiego buca w polskim generalskim mundurze, który nas informuje, że właśnie zamienili kraj w obóz o zaostrzonym  rygorze. Taką pamięć i skojarzenia z 13 grudnia ma większość z nas. Lecz dla kilkudziesięciu rodzin z Wybrzeża, 13 grudnia to przede wszystkim dzień tragicznej śmierci ojców, braci i synów. Dokładnie 20 lat wcześniej – 13 grudnia 1961 roku.

 [*] Wykańczaliśmy jednostkę, plan się walił, liczył czas
A tych paru pracowało tam, na dnie,
Wtem się ogniem zajął mostek, ewakuowali nas,
A od tamtych na dnie odwrócili się.

Władza komunistyczna skutecznie zadbała, że by pamięć o tej tragedii została wymazana i nie pozostała w powszechnej świadomości. Pamięć o tragicznym pożarze na nowym drobnicowcu M/S Maria Konopnicka w gdańskiej Stoczni im. Lenina.
 ------------------------------------------------
Nowo zbudowana jednostka wróciła właśnie z prób morskich. Przechodzą takie próby wszystkie statki, bez przerwy. Na nowo wybudowanych, próby morskie trwają nawet dwa tygodnie. Grupa inspektorów i kilkudziesięciu stoczniowców sprawdza, czy wszystko, co wybudowali i zainstalowali, sprawuje się jak należy. Statek jest goły, nie ma jeszcze mebli. Nie ma też podłóg i sufitów. Ludzie śpią gdzie popadnie, na rozrzuconych materacach. Na wykończenie i kosmetykę przyjdzie czas, jak statek po próbach wróci do stoczni.
Za komuny zawsze pracowało się na hura. Lokalny kacyk, czy to sekretarz wojewódzki PZPR, czy sekretarz Stoczni, chcieli się pochwalić przed Warszawą, jacy to oni prężni i wspaniali i wydawali polecenie, że statek ma być wykończony i oddany armatorowi przed Bożonarodzeniowymi Świętami. Oczywiście takie polecenie było bezdyskusyjnym rozkazem. Na statek rzucano rezerwy ludzi. Na dole spawacze spawali sufity, a nad nimi stolarze kładli podłogi. Kompletne pandemonium. Nikt tego nie ogarniał. Setki ludzi kręciło się po statku, byle tylko wyszykować go i radośnie odbić o burtę butelkę ruskiego szampana, zgodnie z życzeniem Komitetu Wojewódzkiego.
Dodać do tego trzeba, że wszystko było byle jakie, prowizoryczne. Właśnie na hura. Najgorzej było z zarządzaniem i nadzorem. Kierownictwo kompletnie nie panowało nad robotami. Wkraczał majster ze swoją ekipą i robił co chciał. Przyspawał rurę, którą miał w planie, a po chwili drugi majster ją odcinał, bo on w swoim planie w tym miejscu miał zawór.
Ludzie robili co im polecono. Jednakże kierownictwo i nadzór były iluzoryczne. I tak do prawdy, nikt się tym nie przejmował. Zawsze to jakoś będzie.

------------------------------------------------------

Pamiętnego 13 grudnia 1961 roboty były prowadzone na całym statku. Od mostku na szczycie, do maszynowni na samym dnie.Do terminu zakończenia i przekazania statku armatorowi pozostały trzy dni. Wszyscy wiedzieli, że to nierealne, ale podobnie jak z autostradami Tuska, najpierw się odda, a potem wykończy, Dodatkowo do pracy na statku skierowano 300 robotników, pogłębiając jeszcze chaos, który tam panował.

Na pokładzie stał dieslowski agregat, który, jak to w stoczni, zasilał różne narzędzia elektryczne. W pewnym momencie zatrzymał się, a właściwie to go zastopowano, bo rura doprowadzająca paliwo przeciekała, więc postanowiono ją szybko zaspawać. Inny robotnik, który o tym nie wiedział, a któremu ręczna szlifierka przestała nagle działać, podszedł do agregatu, stwierdził, że nie ma paliwa, więc odnalazł zawór i go otworzył. A w tym czasie spawacz już spawał uszkodzony przewód paliwowy. Gdy paliwo doszło do miejsca gdzie spawał, wybuchło mu prosto w twarz. Spawacz zginął na miejscu. Tymczasem płonące paliwo, pod ciśnieniem wydostawało się na pokład i zaczęło zalewać pomieszczenia. Zapanowała panika. Nikt nie pomyślał o zakręceniu zaworu. Ogień i dym rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Pierwsi ludzie, którzy pracowali wewnątrz , przedarli się przez ścianę ognia i wydostali na zewnątrz, bezmyślnie przy tym zamykając luki i drzwi wodoszczelne i nie myśląc o tym, że wewnątrz mogli pozostać jeszcze ich koledzy.
Tak to w sekundach rozpoczęła się ta tragedia.
Co było potem, to jeden wielki chaos, niekompetencja i indolencja. Natychmiast wezwano stoczniową straż ogniową. I co z tego! Kierownictwo i dyspozytor nie wiedzieli, gdzie statek stoi i skierowali ją w zupełnie inny zakątek stoczni. Gdy wreszcie strażacy zjawili się na miejscu, ogień szalał pełną mocą. A wewnątrz, schronieni w maszynowni, odcięci przez ogień i zaryglowane drzwi, byli ludzie. Ponadto straż nie miała odpowiedniego sprzętu do tego typu akcji. Po co więc była stoczniowa straż pożarna?

Okręt płonie - krzyczą - plan! Trzeba gasić co się da!
My po jeszcze żywych, dalej kadłub ciąć,
Wtedy wojsko zawezwali i ratować zakazali:
Kula w łeb, kto zechce w rękę palnik wziąć!

I słyszeliśmy jak młoty o stal walą, Coraz wolniej, jakby z czasem zwlekał czas, Oni biją tam na alarm, że się żywym ogniem palą, My stoimy, i nie robi nic nikt z nas. Mimo wszystko, można było wówczas jeszcze szybko uratować, jak się później okazało, 21 uwięzionych stoczniowców. I to bardzo łatwo. Trzeba tylko było od nabrzeża wyciąć palnikiem dziurę w kadłubie. W stoczni to prosta, parominutowa operacja. Uwięzieni walili młotami i kluczami w blachy wskazując dokładnie miejsce, gdzie się znajdują. Cóż z tego... Wśród kierownictwa na zewnątrz statku nie znalazł się taki odważny, by w nowej jednostce, prawie wchodzącej do eksploatacji, wyciąć dziurę w burcie. Czy ktoś jest w stanie pojąć tą całą sytuację? Uwięzieni w ciemnej czeluści ludzie, w pomieszczeniu pełnym dymu i już bardzo gorącym, którzy zdają sobie sprawę, że ich życie jest zaraz poza tą cienką blachą, tylko ją wyrwać, pokroić. I którzy w desperacji walą tymi młotkami, bo przecież wszyscy muszą ich tam na zewnątrz słyszeć i muszą pomóc.... A tu nic...
Bo jest komunizm. Bo ludzie już dawno nie mają wolnej woli i jaj. Brygadzista sra ze strachu przed kierownikiem, kierownik przed dyrektorem, dyrektor przed sekretarzem partii, ten przed województwem, województwo przed Warszawą, a Warszawa przed Gomułką. Czyli w tamtej logice tylko Gomułka mógł uratować tych ludzi.

Stukanie młotami w burtę było coraz słabsze. Cichło... W końcu zapanowała cisza. Ogień zebrał swe żniwo.
I ucichło to ich bicie, długo zanim pożar zgasł.
Milczał statek ocalony, wojsko, my.
Ale premię za przeżycie wyfasował każdy z nas
I urlopu strachowego po dwa dni.
Oczywiście odbył się proces. Komuna dbała o pozory. Nie znaleziono winnych wśród kierownictwa i nadzoru. ZA ŚMIEĆ 22 STOCZNIOWCÓW, GŁUPIĄ I BEZSENSOWNĄ, NIE ODPOWIEDZIAŁ NIKT. Komuna zadbała by opinia publiczna nic nie wiedziała o tym zdarzeniu. Pożar na „Konopnickiej” w gdańskiej Stoczni im. Lenina długo trzymano w tajemnicy. Mała tablica upamiętniająca tą tragedię została powieszona przy stoczni 13 grudnia 2004 roku.
* W 1985 Jacek Kaczmarski przebywał w Monachium w rozgłośni Radia wolna Europa. Tam po raz pierwszy dowiedział się od Bogdana Żurka o stoczniowej tragedii. Był wstrząśnięty. Następnego dnia przyniósł tekst piosenki.  

Wykańczaliśmy jednostkę
Plan się walił liczył czas
A tych paru pracowało tam na dnie
Wtem się ogniem zajął mostek
Ewakuowali nas
A od tamtych na dnie odwrócili się
Okręt płonie wrzeszczą plan
Trzeba gasić co się da
My po jeszcze żywych dalej kadłub ciąć
Wtedy wojsko zawezwali
I ratować zakazali
Kula w łeb kto zechce w rękę palnik wziąć
I słyszeliśmy jak młoty o stal walą
Coraz wolniej jakby z czasem zwlekał czas
Oni biją tam na alarm
Że się żywym ogniem palą
My stoimy i nie robi nic nikt z nas
I ucichło to ich bicie
Długo zanim pożar zgasł
Milczał statek ocalony wojsko my
Ale premie za przeżycie
Wyfasował każdy z nas
I urlopu strachowego po dwa dni
Zwodowaliśmy jednostkę
I o burtę szampan prysł
Zaspawanych na dnie wieczny grób wśród braw
W chorągiewkach nowy mostek
Flag białoczerwony błysk
Płyń po morzach imię polskiej floty sław
I słyszymy wciąż jak młoty o stal walą
Coraz wolniej jakby z czasem zwlekał czas
Oni biją tam na alarm
Że się żywym ogniem palą
My stoimy i nie robi nic nikt z nas
 Jacek Kaczmarski
..........................................
Zamyślmy się trochę wraz z śp. Jackiem Kaczmarskim
https://youtu.be/eqcL4vxby3c

Czy ktoś nie wie jeszcze o mnie?

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura