Jastek Telica Jastek Telica
46
BLOG

Rocznica - czyli formowanie

Jastek Telica Jastek Telica Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Ważny dzień.

 

Trzeba zacząć od tego, że zawsze kochałem czytać.

No, może nie zawsze.

Najpierw to bardziej kochałem biegać po podwórku. Byłem absolutnie szczęśliwy i nieświadomy. Jak zgłodniałem, to wpadałem na chwilę do domu, gdzie czekała babcia, istniejąca oczywiście tylko po to, by robić mi kanapki. W pośpiechu pochłaniałem coś tam, po czym wracałem na podwórko, by kopać piłkę, grać w domki albo stojaki, czy też w kapsle, albo jeździć na rowerku. A na rowerku to ja jeździłem najszybciej. Z tej racji, że mój hamulców nie miał.

Wiecie, trudno dać radę komuś, komu hamulców brak.

Słowem był to istny raj.

Do czasu szkoły.

Prędko okazało się, że jestem dobrym dzieckiem, ale równocześnie rozkosznym tłumoczkiem. I zrobić coś było z tym trudno. By to zobrazować, przedstawię trud mojej mamy. Skoro sobie nie radziłem, to ona uczyła mnie literek. Pokazywała „a”. I ja po niej powtarzałem „a”. Później zaś „b”. Powtarzałem „b”. Po czym ona przechodziła do „c”. Wszystko powtarzałem. Niestety, wracała do „a”. A o „a” ja już zdążyłem zapomnieć. Moja młodsza o dwa lata siostra nauczyła się czytać, a ja nie.

Smutno było mamie, że ma takiego tłuka. Przynajmniej córkę jako tako rozgarniętą.

 

W tej pierwszej klasie w okolicy świąt bożonarodzeniowych rozchorowałem się na odrę. Pamiętam nawet jak choinka się świeci miriadami blasków, a bombki przecudne, a ja w łóżku leżę i na te wszystkie ozdóbki patrzę i na owe światełka, a one błyszczą.

Aż w oczy kole.

Niefajnie.

Ale później stało się coś gorszego.

O wiele.

 

Moim ukochanym dorosłym w tamtym czasie był chrzestny.

Z początku miał być inny, cioteczny brat ojca. Ale nie wyszło. Został więc kuzyn mamy. Mój imiennik. Zresztą nie tylko on.

Moim imiennikiem był również lekarz odbierający poród. Było to tak, że urodziłem się tuż po północy, jako pierwsze dziecko tego dnia, tu dodam, że tego samego dnia obchodzę również imieniny. Przyniosłem je sobie, albo lekarz, który kazał mamie takie nadać, na pamiątkę po sobie, choć mama wtedy pytała o moje oczy. W czasie ciąży jakaś koleżanka zakryła mamie oczy, a jest taki przesąd, że tego czynić nie wolno.

Dobrze, jednak wracam do chrzestnego. Był tylko mój własny. Poza tym, że musiał mnie odwiedzać, gadać ze mną i wręczać męskie prezenty, to również często wracał do stron rodzinnych. Głupota! Ja mu powinienem wystarczyć. Ale trzeba wspomnieć, że tam płynie rzeka.

Rwąca i zmienna.

Tej zimy, kiedy zapadłem na odrę, on wybrał się na drugi brzeg. Po lodzie. I po pijaku.

I zaginął.

Długo nie wiedziano nic.

Do czasu.

Pamiętam dzień, kiedy przyszły pewne informacje. Wiedziałem, że coś się dzieje. Nie sposób tego nazwać, to przeczucie, więc niedookreślone. Ale wiadomo. Rodzice już usłyszeli. Stałem przy oknie i patrzyłem. Z rozpaczliwą nadzieją, że stanie się cud. Bo wiedziałem.

Ale dziecko chowa głowę pod kołdrę, łudząc się, że skoro ono nie widzi stracha, to on jego również. Bo póki słowa nie padną - wszystko możliwe. Ale jak już zadźwięczą, to nie.

A rodzice szukali słów, by powiedzieć mi co się stało.

 

W końcu znaleźli.

 

Dziś mam tak, że jak nie chcę czegoś wiedzieć, to nie pytam. w gruncie rzeczy znam odpowiedzi, bo one żenująco oczywiste. zresztą po co się wyslilać, skoro rzeczywistość i tak znajdzie odpowiedni sposób, by do mnie przemówić.

I przemawia.

Z drugiej strony już nie znajdzie się taka wiedza, której obawiam się usłyszeć. Już nie. Ale wniosek taki, że wiedza, niestety, wiąże się z cierpieniem.

 

Z niewiadomych powodów nauka w drugim półroczu pierwszej klasy przestała sprawiać mi jakiekolwiek kłopoty. Otworzyła mi się głowa i błyskawicznie nauczyłem się czytać. Odtąd dni wyglądały tak, że albo biegałem po podwórku, albo czytałem jak zaczarowany. Znowu byłem szczęśliwy.

Choć mniej absolutnie.

Skażony odrobiną refleksji. Co zawsze wywołuje smutek.

Wkrótce okazało się, książek w szkolnej bibliotece dla mnie za mało.

 

Mama zapisała mnie do biblioteki publicznej. Takiej mniej więcej dwa kilometry przez park, do której chodziłem przynajmniej raz w tygodniu, a zdarzało się, że dwa. Bardzo prędko odkryłem, że najlepszą godziną na dotarcie to dziesiąta dwadzieścia lub dziesiąta trzydzieści. Przejście tych dwóch kilometrów zajmowało mi około dwudziestu minut, więc wychodząc o równej godzinie, docierałem o najwłaściwszej. Dlaczego o najwłaściwszej? Bo pierwsze tłumy się przewaliły, a na otwarcie zawsze pojawia się rzesza, ja zaś wolałem swobodę wyboru i łatwy dostęp do półki, gdzie stały książki, które podobały mi się najbardziej.

I tu przechodzę do tego dnia ważnego. Formacyjnego. Nie ma co ukrywać, on częściowo mnie ukształtował.

 

Wybrałem się jak zawsze. Dotarłem o wybranej godzinie.

Ale w środku zafrasowana pani. Mnie i jeszcze jakiemuś dzieciakowi wytłumaczyła, że to taki dzień, że wypożyczanie książek od godziny dwunastej.

Czemu?

Aha, zapomniałem powiedzieć, że to był czas karnawału Solidarności. Strajk powszechny albo pogotowie strajkowe na cały kraj.

No, ale my, dzieci.

Co my rozumieliśmy?

Głupie cielątka.

Popatrzyła na nas z litością i powiedziała, że w drodze wyjątku nam książki wypożyczy.

Jeśli nam się spieszy.

 

Nam?

Kiedy tak na nas popatrzyła jak na dzieci, co nic nie rozumieją? Zaraz żeśmy wydorośleli.

 

Oczywiście, że nam się nie spieszyło.

 

Nie żebym wiedział w tamtym czasie, co oznacza określenie łamistrajk, ni umiałem wyjaśnić pojęcie wspólnoty. Na to byłem o wiele za mały i takimi słowami się nie posługiwałem, jednakże czułem, że jakoś to ważne i że tak po prostu trzeba, że w tym wypadku zawiesza się własne ja i robi to, co inni. 

 

Bo to najważniejsze.

 

Tamten drugi widać rozumiał podobnie.

Pani zaprowadziła nas do czytelni. Zebrało się jeszcze kilku takich jak ja.

W czytelni czas spędzałem na czytaniu. Wtedy jeszcze nie Fantastyk, bo Fantastyka jeszcze się nie ukazywała, ale Świat Młodych tak, a tam coś o Gwiezdnych Wojnach i przede wszystkim Mówią Wieki.

Nie zauważyłem, kiedy czas oczekiwania minął.

Pani nas zawołała.

Wyszliśmy na zewnątrz.

Ludu multum. Pod drzwi przedsionka, a przedsionek to niekrótki korytarzyk. Westchnęliśmy i skierowaliśmy się na koniec. To był czas kolejkowy, nie cierpiano cwaniactwa.

Ale pani powiedziała o nas do tych wszystkich w kolejce: oni pierwsi.

Pierwsi.

My!

Za to że cierpliwie czekaliśmy, my najpierw.

 

Oto moje doświadczenie formacyjne.

Wtedy się czegoś nauczyłem.

I tu wam to powiem:

Wszystkiego zapomnę, ale tego –

Nigdy!

nieistotny osobnik

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości