Jako że zwykłem byłem odnotowywać na blogu co bardziej trafione herbaty ziołowe (stosowane po prostu do picia, nie ściśle leczniczo), notuję niniejszym ostatnie ciekawostki.
Po pierwsze jiaogulan - nie wiem, czy już o nim pisałem. Jakieś chińskie pnącze, któremu przypisuje się wiele cudownych właściwości - i faktycznie nowoczesna, "usolidniona" wiedza potwierdza przydatność tego zielska i znaczne korzyści wynikające z jego stosowania. Drogie jest niezwykle, ale można w naszym klimacie spokojnie uprawiać w ogródku. Może się wymknie spod kontroli i będzie rosło nad rzekami - jak inne obce pnącze, kolczurka klapowana? Akurat w tym przypadku nie miałbym nic przeciwko. Zielsko to nadaje herbacianym mieszankom nader swoisty, oryginalny aromat i posmak, zbliżony nieco do lukrecji - ale jednak bardziej jakby "orientalny". Świetnie mi się łączy z odrobiną mięty i zieloną herbatą - bo samo to jednak nie to, podobnie jak sama lukrecja nie jest rarytasem - chyba że w postaci wyciągu lub cukierka. Chińczycy nazywają to wręcz "zielem nieśmiertelności" i jakkolwiek z pewnością jest w tym sporo przesady, to ponoć regiony Chin, gdzie pija się właśnie to-to, odznaczają się znacznie dłuższą średnią życia mieszkańców niż regiony, gdzie pija się tradycyjnie zieloną herbatę (oczywiście to nie dowód naukowy - ale jakaś poszlaka już tak). Najsilniej doraźnie odczuwalnym efektem zapijania jiaogulan jest dobry, spokojny sen - co zauważa wielu "użytkowników" zielska.
Wspominałem o tym, że w Austrii mało się pija tego, co my nazywamy "herbatą" - w kuchennej szafce z herbatami znajdziemy lipę, owoc fenkuła, a przede wszystkim mieszanki ziół alpejskich. Tak samo jest w Szwajcarii - gdzie średnia długość życia należy do czołowych w Europie i chyba nawet na świecie (choć Japonię i Islandię ciężko przebić). Oczywiście znowu: to nie jest dowód na "życiawydłużanie" przez pite na co dzień przez Szwajcarów zioła, ale można ostrożnie zakładać, że (jest to) jeden z licznych czynników mających na tę długość życia wpływ. Podobnie, jak "nadprogramowo" długie życie Francuzów przypisuje się spożywaniu znacznej ilości wina (ze szczególnym wskazaniem na resweratrol).
To tak na marginesie uwag o herbatach - czyli codziennych napojach ziołowych, głównie naparch (rzadko robi się też odwary).
Jako że zarówno migreny, jak i AZS leczy się (czy zalecza) głównie różnymi środkami przeciwzapalnymi, szukam właśnie takich ziół zdatnych i bezpiecznych w codziennym zapijaniu. Typowym przykładem może być lukrecja, zawierająca liczne substancje przeciwzapalne o ciekawym, mocnym działaniu, mogąca stanowić alternatywę dla wszechobecnych salicylanów - przynajmniej na mój ból głowy działa dużo skuteczniej od nich (tak, będę to powtarzał w kółko i do znudzenia!). Inne to m.in. uczep i krwawnik - właśnie się za nie zabrałem. Herbatka uczepowa z dodatkiem mięty (niewielkim) smakuje jak mięta, ale delikatniej - ma subtelny, słodkawy posmak, charakterystyczny dla uczepu, który dobrze pija się i bez dodatków. A jednak "przyprawa" w postaci mięty to jest to. Właściwości przeciwzapalne uczepu nie podlegają kwestii, reakcja skóry mojej żony na kąpiele uczepowe jest bardzo dobrym i pewnym wskaźnikiem. Atopowe zaczerwienienie po prostu nie ma prawa ustąpić bez podziałania silnymi substancjami o działaniu przeciwzapalnym; alternatywą jest chemiczna immunosupresja, ale to inna historia.
Drugim ciekawym, silnie przeciwzapalnym chwastem herbacianym jest krwawnik, charakterystyczny biały "baldaszek" porastający wiele łąk i trawników. Przypomina w zapachu wrotycz, działa podobnie pewnie i wielokierunkowo - ale jest bezpieczniejszy, trudno go wprost wrzucić do worka pt. "rośliny trujące" choć dzisiejsza "encyklopedyka roslinna" robi to lekką ręką. Alternatywą jest rozsądne podejście pewnego mykologa głoszącego, że w Polsce występuje tylko jeden grzyb trujący - muchomór sromotnikowy (postuluje on też zmianę nazwy na muchomora zielonego - co najlepiej oddaje istotę sprawy i może nawet zmniejszyć ilość zatruć). Tak należy podchodzić do sprawy - nie zapominając oczywiście wiedzy i rozsądku.
Krwawnika pijał w dzieciństwie nasz kolega - jego mama zaparzała go w połączeniu z miętą i przytulią, o ile dobrze pamiętam. Zainspirowany tą recepturką skomponowałem coś takiego:
Do litrowego dzbanka wsyp:
- krwawnik - trochę;
- miętę - mniej, około łyżeczki;
- lukrecję (jak najbardziej rozdrobniony korzeń) - tyleż;
- oregano (lebiodkę pospolitą) - podobną ilość.
Najlepsze w tej herbacie jest to, że wydobywa ona z lukrecji taką nutę maksymalnie zbliżoną do jiaogulan - co pozwala mi się obyć bez tego bardzo kosztownego suszu (który jednak mimo wszystko będę się starał zawsze mieć na podorędziu). Ogólnie mieszanka świetna w smaku, zdecydowanie polecam. Regularne zapijanie przez jakiś czas (miesiąc) może przynieść ciekawe, zauważalne efekty zdrowotne, co już zdarzało mi się (na sobie) obserwować przy podobnych okazjach.