WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI
57
BLOG

LADY AITHER

WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI Kultura Obserwuj notkę 11
IX.


Pociąg zachrzęścił hamulcami i zaczął gwałtowne wytracać prędkość. Maszynista nie przejmował się zbytnio, bo i czym miał się przejmować, skoro wiózł piach i puste bydlęce wagony? Gdyby wiedział, że wiezie też podróżnych, i to nie byle jakich, pewnie prowadził by skład delikatniej. Ale nie wiedział i prowadził tak jak prowadził. Skutkiem jego robociarskiego nawyku braku szacunku dla maszyn i urządzeń był guz, którego się Kloss nabawił zderzając się czołem z drewnianą ścianą wagonu w czasie hamowania. Zerwał się rozcierając czoło i szarpnął za ramię Stirlitza.


- Ostanowka? - zapytał ten niewyraźnie wyrwany ze snu, z którego znów nic nie zapamiętał. (A śnił mu się - jak zwykle - jego Anioł Stróż, który tej nocy czytał mu z przejęciem Lermontowa przeplatanego Achmatową)
- Nawet dość gwałtowna - objaśnił mu Kloss. - Proponuję wysiąść, bo znów nie mamy prowiantu, a ponadto chciałbym iść na stronę...
- Ech, malczik, malczik - Stirlitz ziewnął szeroko, ale posłusznie zabrał się za pakowanie bagażu.
Musieli użyć czterech rąk żeby otworzyć ciężkie drzwi wagonu. Zeskoczyli na nasyp obok torowiska. Kloss się potknął i fiknął koziołka lądując w krzakach leszczyny.


- I co się śmiejesz? - rzucił wściekły Stirlitzowi, którego długi cień trząsł się w bezgłośnej radości.
- Też się śmiałeś, jak ja sobie nabiłem guza, pamiętasz? Powiedziałeś, że to zabawne.
- Zależy, jak spojrzeć - mruknął Kloss otrzepując się.
- A widzisz! - triumfował Stirlitz.


Kloss wygramolił się z krzaków i wszedł na wąską ścieżkę. Wokół szarzało, choć żaden z nich nie potrafił powiedzieć, czy to świt, czy zmierzch. Podróżując pociągiem i odsypiając przygody zupełnie zatracili poczucie czasu. O poczuciu miejsca lepiej nie wspominajmy, bo wewnątrz bydlęcego wagonu nie było rozkładu jazdy, a pociąg jechał nie tam gdzie oni mogliby chcieć, ale tam gdzie go posłała firma obsługująca tę linię kolejową. Nad sam ocean. Tuż nad granicę Karoliny Północnej i Południowej, na wschód od miasta Tabor i nieco na południe od Shallotte, nad samą Long Bay, gdzie stał sobie drewniany, solidny dom, w którym nigdy nie zapomniano o ideałach Konfederacji i gdzie kultura masowa miała wstęp wzbroniony, a drzwi strzegły dobre maniery i arystokratyczna duma.

Doskonale strzeżona mieszkała sobie w tym domu pewna niemłoda już lady, której od lat nikt nie odwiedzał. Mniejsza o to, jakie było jej imię, nazwisko, czy nazwisko rodowe jej matki. Samą siebie nazywała Aither i bardzo chciałaby, żeby również inni tak się do niej zwracali. Niestety, z powodu permanentnego braku owych innych pozostawała jej tylko ona sama. I być może kiedyś zastałaby ją tak śmierć ciągnąca swój wózek z rupieciami i nigdy z obcych ust nie usłyszałaby nadanego sobie przez samą siebie imienia, gdyby nie niezwykły zbieg okoliczności, pewna kolejna zagadkowa koincydencja zdarzeń, która nakazała Klossowi i Stirlitzowi wsiąść do pociągu i dać zawieść się w miejsce, z którego do domu Aither było niewiele więcej niż dziesięć mil. I gdyby wiejący od morza wiatr nie wskazałby im dalszej drogi.


- Ocean! - krzyknął Kloss wdrapując się jako pierwszy na wzniesienie, skąd roztaczał się przepiękny widok na wzburzony bezmiar wód.
- Ocean? - Stirlitz wgramolił się również i stanął obok Klossa. - Tylko który?
Spoglądał bystro na ukształtowanie linii brzegowej usiłując dopasować otoczenie do jednej z zapamiętanych tysięcy map wybrzeży Stanów Zjednoczonych. Jego fotograficzna pamięć i dłuższy niż u innych ludzi mózg pozwalały na przechowywanie w zakamarkach jaźni milionów szczegółów. - Wschodnie Wybrzeże, Long Bay, na południe od Cape Fear - ogłosił wyrok z zadowoleniem dopasowując fragment jednej z doskonałych map archiwizowanych przez radzieckie służby specjalne do otaczającej ich rzeczywistości.


- A tam - Kloss wyciągnął palec - stoi samotny drewniany dom. A w nim na pewno znajdziemy nocleg.
- Na ile poznałem amerykańską gościnność i bezinteresowność, na pewno. - Przez ton wypowiedzi Stirlitza przewijała się bardzo, ale to bardzo sarkastyczna nuta.
- Nie podejmuj pochopnych wniosków - mitygował go Kloss. - Po prostu do tej pory mieliśmy pecha.
- Dobrze, nie będę - obiecał kolega. - Tylko nie chciałbym już tyle biegać. Nie jestem nastolatkiem.
- A ja tak! - radośnie oświadczył Kloss i puścił się pędem w dół zbocza wprost ku plaży, morzu i domowi. Potem musiał się chwilę ponudzić przed drzwiami czekając na Stirlitza, który celowo szedł strasznie powoli. Rozglądał się przy tym czujnie.
- Tu jest dzwonek - poinformował Kloss druha, kiedy już obydwaj stali przed wejściem.
- To zadzwoń - poradził mu Stirlitz.
- Nie, ty pierwszy - zaczął przekomarzania Kloss.
- Dziecinada - zirytował się Stirlitz i nacisnął przycisk.


Dom musiał być olbrzymi, bo dzwonek zabrzmiał gdzieś głęboko we wnętrzu i dotarło do nich po chwili jedynie słabe echo. Stali dość długo, aż wreszcie Kloss, wyraźnie rozczarowany, odwrócił się machając z rezygnacją ręką.
- Nikogo nie ma. I wtedy skrzypnęły drzwi, a w powstałej szparze pojawiło się oko. Piękne, zielono-błękitne, choć otoczone siecią drobnych zmarszczek.
- Panowie do kogo? - zapytał wdzięczny, kobiecy alt.
- Właściwie... - Kloss stracił rezon zaskoczony spotkaniem - to... chcieliśmy dowiedzieć się o możliwość noclegu... ten dom wygląda z daleka jak hotel i...
- Wcale nie wygląda jak hotel... - zaprotestował głos z oburzeniem. - Wygląda jak mój dom! I zawsze tak wyglądał!


- Mój... czyli... czyj? - zapytał Stirlitz, żeby przedłużyć czas zmierzający nieuchronnie do zatrzaśnięcia się drzwi.
- Najpierw panowie musicie się przedstawić - zażądał alt stanowczo.
- Hans Kloss - zaczął przedstawiać się Kloss - członek polskiego ruchu oporu, kapitan Abwhery, emigrant, nowojorczyk, gram w filmach...
- To ostatnie fatalne... - alt nie był ukontentowany. - Ale pierwsze, drugie i trzecie, arcyciekawe, a czwarte może być - pocieszył go. - A ten drugi gentleman?
- Georg Jurgen Stirlitz - Stirlitz ukłonił się huknął obcasami obciągając dłonie wzdłuż szwów spodni, po prusku - Kapitan NKWD, Porucznik Wehrmachtu, uciekinier, bez zajęcia, z nałogami, nie gram w filmach.


- Strasznie romantyczne - rozmarzył się głos zza drzwi. Zadzwoniły łańcuchy i drzwi otworzyły się odsłaniając stojącą za nimi postać. Była to staroświecko ubrana kobieta w poważnym już wieku, pełna wdzięku i dystynkcji właściwym lepszej krwi.
- Mam na imię Aither - przedstawiła się wyciągając jedną ze szczupłych dłoni ledwie co wystających z kiści sztywnych, czarnych, koronkowych mankietów.
- Dzień dobry! - Stirlitz ucałował dłoń z galanterią, a po nim to samo uczynił Kloss.
- A właściwie: dobry wieczór - poprawił się spoglądając na miejsce słońca na niebie.
- Wejdźcie - kobieta zrobiła krok wstecz odsłaniając wejście. Weszli zdejmując czapki. Tuż obok wejścia, w wąskim korytarzu stał wieszak, na którym pozawieszali panterki, plecaki, saperki i manierki, a Stirlitz, po chwili namysłu, wyjął zza pazuchy i powiesił obok pozostałych rzeczy swoją spluwę.
- Niech będzie - westchnęła na widok spluwy lady Aither i wyciągnęła zza pleców ukrytego Colta kładąc go na szafce na buty, tuż obok wieszaka.
- Obustronne rozbrojenie arsenałów? - ucieszył się Stirlitz przyglądając się z lubością pięknie wykonanej rękojeści z masy perłowej i uznał, że taką kobietę gotów jest szanować, a nawet ubóstwiać.


- Co nie znaczy, że jestem bezbronna - zastrzegła się lady Aither patrząc mu groźnie w oczy. - Władam nieźle szablą i nożem, panie Stirlitz.
- Spodziewam się - wniebowzięty Stirlitz ukłonił się elegancko.
- Proszę dalej - Lady Aither poprowadziła ich korytarzem ku kolejnemu przejściu, za którym znajdowało się szerokie patio ze schodami po obu stronach prowadzącymi na piętro. Pomiędzy schodami znajdowało się jeszcze jedno wejście. Zza szyb czteroskrzydłych drzwi przebijało światło kończącego się dnia.
- Zapraszam do mojego letniego salonu - Lady Aither zaprezentowała kolejne, trzecie już pomieszczenie.


- Jaka wspaniała weranda - westchnął Kloss z zachwytem. Rzeczywiście, trudno byłoby wymarzyć sobie piękniejsze miejsce na letni salon. Pokój miał półkolistą, całkowicie przeszkloną ścianę wychodzącą na morze. Szeroko pootwierane prostokąty szyb pozwalały na swobodny dostęp powietrza znad oceanu, a pokój wypełniały krzyki morskich ptaków i przytłumiony, groźny pomruk mas wód. Rozpalony kominek emanował przyjemnym ciepłem, a wełniany pled odłożony na stojący przy nim fotel i odwrócona grzbietem do góry książka wskazywały jednoznacznie, które z miejsc w salonie było ulubionym miejscem lady Aither.


- Niech się panowie oficerowie rozgoszczą, gdy ja tymczasem przygotuję coś do zjedzenia. Propozycja była rzetelna i uczciwa toteż z lubością zasiedli za długim, prawie że pięciometrowym stołem, ustawionym wzdłuż szklanej ściany i otoczonym rzędem dwunastu wysokich krzeseł. Na szczęście lady Aither okazała się równie wykwintna w manierach, co w sztuce kulinarnej, i za niecałą godzinę rozpoczęła proces wnoszenia przygotowanych wiktuałów poukładanych na pięknej porcelanowej zastawie. Mężczyźni zerwali się z miejsc, żeby zaoferować jej swoją pomoc, ale ta machnęła tylko ręką w udanym gniewie.


- Ręce precz od mojej kuchni, soldatesko!
- Priekrasno! - zawołał Stirlitz wpatrując się w nieznane sobie, malownicze potrawy.
- Sowiecka kuchnia raczej ubożuchna? - ze zjadliwym uśmieszkiem zapytał Kloss. - Zobacz, jak potrafimy jadać w Ameryce!
- Amierikaniec! - prychnął Stirlitz - Nie widzę tu ani bigosu, ani zalewajki. Choć jedno i drugie - dobre - dodał nie chcąc wypaść na niewdzięcznika. - Ale nie tak wykwintne - wskazał ręką na stół. - Swojskie raczej.
- Panowie! - przywołała ich do porządku lady Aither. - Nie ma pan racji, panie Kloss. Tak się już nie jada w tym zagonionym świecie. Nikt nie ma na to czasu. A co do istnienia kuchni amerykańskiej... Nie byłabym tak pewna jej istnienia. To raczej wybór tego, co najlepsze w kuchniach Europy. Poza tym, większość moich rodaków jada jakieś obrzydliwe fast-foody!


- To prawda! - przytaknęli obydwaj, pogodzeni.
- To niech pan, panie Stirlitz, otworzy i naleje nam wina.
Stirlitza nie trzeba było prosić. Otworzył korkociągiem, który udało mu się znaleźć pośród różnorakości kulinarnych utensyliów i rozlał do smukłych kieliszków ciemnoczerwony płyn, zaczynając od lady Aither, a na sobie kończąc.
- Znakomite - pochwalił Kloss chłonąc bukiet i próbując zdziebko. - Cabernet Sauvignon?
- Prawie, że zgadł pan - przytaknęła lady. - Ale to jego miejscowy odpowiednik z Kaliforni
- To nie wiedziałem, że tu w Ameryce mamy tak dobre wina.
- A owszem - triumfowała lady - najlepsze francuskie szczepy.
- Bardzo przepraszam - mruknął Stirlitz, któremu było i tak obojętne, czy popija winem, czy wodą, a jego zainteresowania, w sytuacji braku samogonu, skupiały się raczej na zakąskach.. - Co to jest? - wskazał widelcem na jedno z dań.
- To wontony - objaśniła lady Aither promiennie - a to obok to păté. Dalej - wykonała nieznaczny gest dłonią w kierunku drugiego końca stołu - maque choux, a na deser - Pots de Créme.


- A nie obrazi się pani, że skosztuję?
- Teraz to ja przepraszam - lady Aither zaczerwieniła się z zakłopotania. - Musicie być głodni po tak długiej podróży. Bardzo proszę, częstujcie się. - Z prawdziwym zadowoleniem przyglądała się jak pałaszują w milczeniu dając widomy dowód uwielbienia dla jej zdolności. Sama nałożyła sobie tylko trochę sałatki z krabów i ściubiła widelcem dla towarzystwa, nie chcąc się objadać na wieczór.


- Przepyszne! - Kloss otarł chusteczką usta.
- Smakuje jeszcze lepiej niż wygląda - poparł go Stirlitz.
- Dziękuję - uśmiechnęła się szczerze lady Aither i w tym uśmiechu odgadli wytłumaczenie jej imienia. - A teraz, skoro już zaspokoiliście głód natychmiast opowiedzcie mi wasze przygody. Ubóstwiam przygody. Szalenie lubię niezwykłe życiorysy i zdarzenia, a wy nie wyglądacie mi na przeciętniaków.
Oczywiście, opowiedzieli jej wszystko ze szczegółami niczego nie kryjąc, jakby się domyślali, że z czyjej, jak z czyjej, ale z jej strony żaden podstęp nie może im grozić.


 

wesoły

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura