WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI
38
BLOG

DARK SIDE OF SCIENCE

WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI Kultura Obserwuj notkę 5

- Niech pani wybaczy - skłonił się doktor ku Ruben - nasz personel w całości niemalże składa się ze wspaniałych europejskich lekarzy wygnanych z ojczyzny przez wojenną zawieruchę... To specjaliści najwyższej próby. Dotyczy to zarówno personelu medycznego jak i pomocniczego. - Proszę za mną.

Minęli zastygłą w pozycji na baczność jak posąg i zaczęli przemierzać długie płaszczyzny korytarza. Było sterylnie i cicho. Czysto, co Ruben odnotowała z ulgą. Okna po prawej stronie wychodziły na dziedziniec i klomb, przy którym stało auto Ruben. Wkrótce znaleźli się na wysokości sporego tarasu. Ruben dostrzegła na nim pierwszych pensjonariuszy. Dwu zasuszonych staruszków siedziało nieruchomo nad szachownicą. Siedzili z twarzami ukrytymi w dłoniach, otuleni pledami mimo wzbierającego nad masywem żaru a dłoń jednego - cienka, sucha i żółta - trzymała nad szachownicą piona, zamarła w oczekiwaniu na decyzję jakiegoś strategicznego i starannie przemyślanego posunięcia. Ruben przystanęła na chwilę i spojrzała na szachownicę bezwiednie zapamiętując układ pionów. “Biały pion na B5”. Perfekcyjna matematyczna pamięć i zdobywane dzięki pracy dziadka mistrzostwo szachownicy podsunęło machinalnie właściwe rozwiązanie.

Poczuła lekkie szarpnięcie za łokieć. - Nie przeszkadzajmy - szepnął stanowczo lekarz. Ruben poddała się perswazji i wkrótce stanęli przed drzwiami pokoju oznaczonego numerem siedemnastym. Doktor nacisnął klamkę i uchylił drzwi.
- Bardzo proszę - szarmancko wskazał wejście przepuszczając ją przodem.
Ruben znalazła się w środku. Na pokój składały się dwa schludne pomieszczenia. Jedno spełniające funkcję pokoju jadalnego i gabinetu, oraz wnęka z wygodnym szerokim łóżkiem na której, pogrążony w drzemce leżał dziadek.


- Dziadku! - krzyknęła Ruben nie panując nad emocjami.
- Ruben? - dziadek otworzył oczy i spojrzał na nią niedowierzająco.
Przywitał się z nią dziwnie oschle obejmując ją niezgrabnie i całując w policzek. Poczuła się zmieszana. Po tak długim czasie niewidzenia się wydawał jej się teraz dziwnie obcy. I stary, niezwykle stary. Usiadła na krześle naprzeciw i pochyliła się ku niemu.
- Jak ci tu, dziadku? - spytała a głos lekko jej zadrżał mimo wysiłków, aby nie okazywać wzruszenia.
- O! - stary człowiek zatoczył ręką koło spoglądając na wciąż stojącego w drzwiach lekarza - Dobrze, bardzo dobrze. Wyśmienicie nawet. Opieka jest przednia, posiłki syte i częste. Wychodzimy na spacery. Mam wielu nowych znajomych... - Wyliczył automatycznie.


- Panie doktorze - Ruben odwróciła się do lekarza - Czy moglibyśmy zostać sami? Pana obecność trochę mnie jednak deprymuje.
- To nie jest wskazane - żachnął się lekarz. - Jednak na pani wyraźną prośbę, jeśli i pani dziadek wyrazi takie życzenie, zostawię państwa samych.
- Nie, nie - zaprotestował dziadek - Niech pan doktor Smeisser zostanie. Jest moim przyjacielem i nie chciałbym, żeby pomyślał sobie, że mamy tu jakieś tajemnice. - Ruben poczuła się bardzo nieswojo. Siedziała niezgrabnie na brzegu krzesełka zastanawiając się, jak przebić się przez ten, tak dziwnie i niespodziewanie narosły, mur obcości i obojętności. Dziadek zadał jej parę zdawkowych pytań o rodzinę, lecz widać było, że odpowiedzi słucha bez wyraźnego zainteresowania. Przywiezione przez Ruben prezenty przyjął bez entuzjazmu. Zajrzał do kosza, po czym odstawił go na podłogę u wezgłowia łóżka.


- Lato - zaczął patrząc się z rezygnacją w stronę okna i machinalnie rysując palcem po kołdrze - jest tutaj niezwykle upalne. Masy rozgrzanego powietrza pędzą przez płaskowyż i zatrzymują się na skałach masywu. Zalegają i zamierają tworząc powietrzną bańkę. Szczęście, że mury są grube i nie łatwo je nagrzać. Wszyscy czekamy jednak na nadejście zimy. Zawsze lubiłem zimę... A zwłaszcza spacery z naszym ukochanym psem - Alfredo. Pamiętasz? - zwrócił się nagle ku Ruben, a na jego twarzy wykwitł bezmyślny uśmiech.


- Tak? - odpowiedziała Ruben odnotowując z przerażeniem, że nigdy nie mieli psa o takim imieniu.
- Alfredo był taki wesoły i tak bardzo lubił zagadki... - kontynuował dziadek monotonnie. - Szczególnie esy-floresy sprawiały mu wiele radości. Jego dłoń nie przestawała kreślić machinalnych ruchów.
Ruben pojęła i dyskretnie zaczęła przyglądać się ruchowi dłoni. Esy-floresy to była jedna z zabaw wymyślonych przez dziadka, która miała nauczyć ją rozpoznawania liter. Dziadek kreślił ich kształty na podłodze, a jej zadaniem było ich odczytanie.
“C” odczytała pierwszy nakreślony symbol.


- Czy tutaj nie możecie mieć zwierząt? - Pytanie miało odwrócić uwagę Smeissera. “IE” odnotowała dwie następne litery.
- Niestety - złożył ciepłe wyjaśnienia lekarz - Głównie z powodów higienicznych. Nie bylibyśmy w stanie zapewnić właściwej sterylności. “K i A” Zbiór Ruben powiększył się o kolejne dwie. “J i U”.
- Chyba nawet bym nie chciał - dziadek spojrzał na nią rozbrajająco. - Jestem już za stary. - Ostatnie zdanie podkreślił klepnięciem dłonią w kołdrę, co według reguł ich gry oznaczało kropkę. “Uciekaj?” zdumiała się Ruben. “Co tu się u diabła dzieje?”.
- Tak - mruknął dziadek - Jestem stary i bardzo zmęczony. Chce mi się spać. Doktor Smeisser - ozdobił twarz promiennym uśmiechem wymawiając nazwisko lekarza - mówi, że muszę dużo spać. Jedź już - poprosił nagle zaczynając ponownie szyfrować.


- Jak to? - zdziwiła się Ruben studiując pilnie treść szyfrogramu.
- Nie chcę was już tutaj więcej widzieć! - krzyknął nagle stary człowiek. - Wynoś się! Zrobiliście mi wiele krzywdy! Wszyscy! A zwłaszcza ty mała niewdzięcznico! Jedź dokąd masz jechać i przemyśl sobie swoje postępowanie. Może zrozumiesz! - “JEDŹ DO SANTE ANGELO” Ruben przyswoiła sobie polecenie i delikatnym skinieniem głowy potwierdziła, że rozumie.


- Chyba niepotrzebnie się tutaj fatygowałam - wstała udając zdenerwowanie.
- Strasznie mi przykro - Doktor Smeisser spojrzał na nią przepraszająco.
- To nie pana wina - uspokoiła go Ruben. - Chodźmy. Chcę jechać do domu. Podeszła do dziadka i powstrzymując się przed okazywaniem czułości pocałowała go w policzek.
- Żegnaj - szepnął dziadek a z kącika lewego oka potoczyła się łza. Wzruszona tym niezwykłym dla dziadka brakiem samokontroli musiała włożyć dużo wysiłku, aby się nie rozkleić. Wyszła nie odwracając się a tuż za nią podążył doktor Smeisser zamykając cicho drzwi. Szli nie rozmawiając przez jakiś czas.

Ciszę przerwał lekarz:
- Może zje pani z nami obiad - zapytał niezachęcająco.
- Nie dziękuję - odpowiedziała Ruben
- Muszę wracać. Wie pan - zmusiła się do uśmiechu - interesy czekają.
- No tak - lekarz odpowiedział uśmiechem - Ten dzisiejszy świat! Wciąż gonitwa i gonitwa! To cena rozwoju - stwierdził na koniec sentencjonalnie.
Właśnie mijali taras, na którym dwaj staruszkowie w niemalże niezmienionych pozach toczyli swój szachowy pojedynek. Ruben rzuciła dyskretne spojrzenie na szachownicę. Przez plecy przebiegł jej dreszcz przerażenia. Układ pionów był dokładnie taki, jaki zapamiętała sprzed pół godziny! Otarła pot, który gęstymi kroplami pojawił się na jej czole. W milczeniu minęła drzwi i zeszła po schodach eskortowana przez doktora. Drzwi otworzył im znany już Ruben antypatyczny odźwierny. Wyszli przed budynek.


- Chciałam panu podziękować i pogratulować panie doktorze - wyciągnęła spoconą dłoń do Smeissera. - Wszystko, co mówi się o tym miejscu okazało się prawdą. To rzeczywiście najwyższej klasy ośrodek. Moja rodzina miała rację decydując się na umieszczenie dziadka tutaj. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że będzie mu tu dobrze... aż do końca...
- Dziękuję pani - doktor Smeisser ujął jej dłoń w swoje wielkie porośnięte jasną szczeciną łapska. - To zaszczyt usłyszeć coś tak miłego od przedstawicielki jednego z najstarszych rodów w naszym kraju.
- Życzę dalszych sukcesów! - powiedział mu jeszcze Ruben na pożegnanie wsiadając do auta.
- To tylko powołanie - oświadczył Smeisser przekrzykując warkot zapalanego silnika. - Wszystko w służbie Askleipiosa! - Skłamał, gdyż od lat porzucił tego marnego boga dla kogoś o wiele od niego potężniejszego.


Zawrócił ku wejściu i zniknął we wnętrzu klasztoru.
- Nie - odpowiedział na nieme pytanie odźwiernego. - Niech żyje. To głupia koza i na pewno nic nie wywąchała. Będzie nam robić reklamę... I na pewno już tu nie wróci. - Poczłapał w górę, do swojego gabinetu.
- I sprzątnijcie te truchła z tarasu! - zadysponował stojąc na szczycie schodów i naciskając dzwonek. - Zaczynają zlatywać się sępy!

wesoły

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura