WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI
48
BLOG

NOMADS OF THE NORTH

WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI Kultura Obserwuj notkę 2
XI.


Na świecie zaczynały zachodzić zmiany. Dnie stawały się krótsze i coraz to chłodniejsze, za to ustrojone babim latem. Wszystkie zwierzęta Ameryki Północnej szykowały się na nadejście zimy. Tyr - potężny Grizzly z Gór Skalistych również nie próżnował i od trzech dni z zadowoleniem gromadził zapasy energii ogałacając z jeżyn szeroką dolinę pełną owocorodnych krzaków.

Raz po raz spomiędzy gęstwiny wychylała się porośnięta brunatnym futrem głowa, a wściekłe fukanie sygnalizowało, że Tyrowi znowu nie udało się uniknąć kolców, w które - jakby dla zrównoważeni faktu rodzenia słodkich i aromatycznych kulek - uzbrojone były krzewy. Tyr przeczuwał, że kończy się sezon na włóczęgi, błogie lenistwo i podziwianie dzieł Stwórcy. Wiatr niósł już zapach butwiejących liści co, jak co roku, zwiastowało nadejście czasu hibernacji.

Przeczucie Tyra spowodowało, że postanowił odwiedzić miejsce, w którym już od lat miał swoją zimową gawrę i sprawdzić, czy jest ono wolne od niepokojących zapachów i odgłosów. Powlókł się wolno poprzez świerkowy las w stronę strumienia. Wszedł do wody i przystanął na chwilę mając nadzieję, że natknie się na rybę wystarczająco leniwą, żeby dała się złapać.

Ponieważ się nie natknął, więc ruszył dalej i wkrótce dotarł do podnóża zbocza. Rozejrzał się ciekawie rozpoznając otoczenie, potem stanął na tylnych łapach i z donośnym świstem wciągnął powietrze przez rozdęte nozdrza. Wyłowił zapach landrynek, ale go nie zidentyfikował, bo nie wiedział, co to są landrynki. Gdyby wiedział, zapewne trochę by się zaniepokoił. Skojarzyłby ten zapach z osobą swojego jedynego naturalnego wroga - człowieka.

Po chwili dumania uznał zapach za pochodzący od nieożywionej części przyrody i opadłszy ponownie na cztery łapy zaczął się wspinać po zboczu. Minął znajomą od lat polanę, przy której wyrósł rząd jednorocznych sosenek, a przystanął przy olbrzymim, porośniętym mchem głazem. Prychając z zadowolenia potarł grzbiet o granitową powierzchnię zaspokajając potrzebę podrapania się w swędzące miejsce i pozostawienia śladu swojego zapachu dla odstraszenia potencjalnych nieproszonych sublokatorów.

Wreszcie doszedł do celu, w miejsce, gdzie grzbiet zbocza przecinał głęboki jar tworząc przytulny uskok chroniący przed podmuchami zimowych wiatrów niosących drobinki lodu. Rozejrzał się jeszcze raz uważnie i jego wielki zad znikł w paprociach nad brzegiem zagłębienia. Po paru krokach dotarł do ściany jaru, która nieomal pionowo wznosiła się ku jego krawędzi. W tym miejscu znajdowała się niewielka jama cała zasypana gałęziami i butwiejącymi liśćmi. Zagrzebał się starannie, żeby sprawdzić, czy gawra jest wygodna w takim samym stopniu, jak poprzez cały szereg poprzednich zimowych sezonów.

Była i poczucie odnalezionego komfortu oraz pełny żołądek sprawiły, że poczuł przyjemną senność. Zasypiając lubił sobie coś gruntownie przemyśleć i tym razem skupił się na meteorach. Widział niedawno jeden z nich nadlatujący gdzieś wprost z nieba, z całkiem niepokojącym świstem i wpadający do jeziora, w którym łowił ryby. Nurtowało go pytanie, czy taki kamień koniecznie wpada do jeziora? Czy może też równie silnie uderzyć w las, i czy może uderzyć w ten fragment lasu, na którym będzie stał on?

I czy skutki takiego uderzenia nie okażą się bolesne? Podświadomie czuł, a poruszał się w swoich rozmyślaniach na krawędzi swojej zdolności pojmowania, że gawra jest miejscem, w które meteorowi będzie jakoś trudniej trafić. Uspokojony tą konstatacją usnął twardym snem sprawiedliwego odpoczywającego po pracowicie spędzonym dniu. Obudził się nagle po kilku godzinach drzemki czując ucisk na grzbiecie. Struchlał przypominając sobie wpadający do jeziora meteor. Ciężar nie był poważny i można byłoby go z łatwością zrzucić, ale instynkt nakazał Tyrowi ostrożność. “Nigdy nie wiadomo” pomyślał “o co takiemu kamieniowi tak na prawdę chodzi.” Postanowił więc zadziałać ostrożnie i wolno wyciągnął spod liści swoją obrośniętą futrem łapę.


* * *


Kloss i Stirlitz, po niezbyt wygodnie spędzonej nocy w okolicach lotniska, wlekli się noga za nogą po coraz to bardziej pagórkowato ukształtowanym otoczeniu. Doszli do podnóża jakiejś góry, gdzie przystanęli na chwilę zastanawiając się, czy nie zdobyć ostro wznoszącego się zbocza. Byli jednak zmęczeni, więc posiliwszy się podarowanymi im przez lady Aither landrynkami, z których kilka wypadło z torebki i potoczyło się w poszycie lasu, zawrócili na zachód, ku ujściu doliny.

Nie był to kierunek wybrany trafnie, bo dotarli do ludzkich siedzib, których - póki mogli - woleli unikać. Po raz kolejny zmienili więc kierunek marszruty, tym razem na północno-zachodni. I tym razem mieli szczęście, bo znaleźli przepiękną leśną polanę pełną nagrzanych słońcem jeżyn. Nazrywali ich cały słój sięgając po soczyste owoce ze ścieżki, żeby nie podrzeć ubrań, a potem zjedli w milczeniu siedząc oparci o pień drzewa.


- Chyba musimy się jednak wybrać w góry - stwierdził z westchnieniem Stirlitz, kiedy skończył przeznaczoną dla niego porcję. - Boję się, że tutaj możemy natknąć się na turystów, albo strażników leśnych.
- Więc wróćmy - zgodził się Kloss. - Tam, gdzie jedliśmy landrynki.
- Dobry pomysł - Stirlitz wstał i założył plecak. - Było tam wystarczająco niedostępnie, jak na nasze potrzeby. Ruszyli nieco raźniej posileni owocami. Wkrótce natknęli się na strumień i musieli nadłożyć drogi, żeby znaleźć miejsce nadające się na przeprawę.

Znaleźli je idąc kilometr w górę rzeki. Przeskakiwali ostrożnie po śliskich głazach uważając, żeby nie sprawić sobie kąpieli w zimnych nurtach. Było już popołudnie i robiło się chłodno, a suszenie rzeczy spowodowałoby dodatkowe utrudnienie. Dotarli ponownie do podnóża góry i zaczęli się wspinać po stromym stoku. Starali się iść szybko, aby znaleźć miejsce na ognisko i nocleg przed zapadnięciem zmroku.

Minęli uroczo wyglądającą polanę, przy której wyrósł rząd jednorocznych sosenek. Wkrótce się zasapali i przystanęli przy dużym granitowym głazie sterczącym ze stromej płaszczyzny zbocza. Kloss oparł się o kamień i pochylił dysząc z wysiłku, lecz zaraz cofnął palce, bo poprzyczepiały mu się do nich jakieś psie kłaki.


- Idziemy - zakomenderował strząsając włosie z dłoni w geście obrzydzenia i ruszył ku górze. Nie uszli pięciuset metrów, a dotarli do krawędzi jaru tworzącego przytulny uskok w stromiznie.
- Fantastycznie! - ucieszył się Stirlitz spoglądając w dół. - Idealne miejsce na konspiracyjny obóz. Zgramolili się z uskoku i rozłożyli tuż przy nieomal pionowej skale. Stirlitz zabrał się za rozpalanie ogniska, a Kloss zbudował coś w rodzaju prymitywnego szałasu na bazie trzech żerdzi pokrytych płatami mchu i darni.


- Opowiedz mi o tym waszym powstaniu - poprosił Stirlitz, kiedy posileni leżeli na kocach przy maleńkim ognisku.
- A którym?
- Tym, w którym brała udział twoja narzeczona.
- A! - Kloss zmarszczył nos na wspomnienie swojej nielojalności, podniósł i się i przysiadł w kucki. - Nie za dobrze poszło. Niemcy dusili je przez sześćdziesiąt trzy dni w czasie gdy Armia Czerwona przyglądała się stojąc bezczynnie po drugiej stronie rzeki.


- Ilu zginęło? - cicho zapytał Stirlitz.
- Dwieście tysięcy. I miasto przepadło. Widziałem potem zdjęcia. Morze ruin.
- Warto było? - Rosjanin podniósł wzrok i spojrzał koledze w oczy.
- A kto wiedział, że Stalin zachowa się właśnie w taki, a nie inny sposób? - Kloss wzruszył ramionami.
- Powinien każdy, kto choćby pobieżnie przyglądał się polityce tego bandyty. - Zresztą - Stirlitz w zamyśleniu potarł dłonią czoło - czego się ci wasi politycy spodziewali? Każdy z naszych carów zachowałby się tak samo. A tak? Przepadło miasto i tylu najlepszych... Nie żal?


Kloss długo szukał odpowiedzi, aż wreszcie znalazł właściwą:
- Sud'ba - wyjaśnił podnosząc się z kucek. - Zresztą, głęboko wierzę, że to wszystko miało jakiś sens. Że on się jeszcze kiedyś objawi. Usiadł na stercie gałęzi i liści zalegających jakiś duży kamień w niszy tuż w ścianie jaru za jego plecami. - Mam oczywiście swoje zdanie... - zaczął z namaszczeniem.
- Kloss! - przerwał mu Stirlitz zduszonym okrzykiem wpatrując się wytrzeszczonymi oczami w kolegę. - Nie ruszaj się!
- Co? - zaniepokoił się Kloss - Komar? - Przeciągnął dłonią po twarzy.
- Coś w tym rodzaju - bardzo powoli wyszeptał Stirlitz sięgając po swój i Klossa plecak.


- Czy mógłbyś jednym susem zeskoczyć z tego na czym siedzisz?
- Pewnie! Ale po co? Głupia zabawa! Myślałem, że rozmawiamy poważnie, a ty się nabijasz! - Kloss był lekko obrażony.
- A mógłbyś mnie, choćby ten ostatni raz, posłuchać? To ważne!
- Dobra - zgodził się Kloss przybierając minę cwaniurki - Ale wszystkie landrynki moje!
- Niech będzie - kiwnął głową Stirlitz. - A teraz... Kto pierwszy będzie na dole... Skacz! - krzyknął i widząc, że Kloss zeskakuje ze swojego siedziska odwrócił się i w ułamku sekundy wspiął na krawędź jaru. Kloss nieomal go wyprzedził, bo w krzyku Stirlitza dosłyszał pewną niepokojącą go nutę. Wspinając się po ścianie jaru dosłyszał jeszcze jak coś, w dole za jego plecami, pomrukując tajemniczo otrząsa się z liści i gałęzi. Pędzili w dół i tylko działaniu opatrzności mogli zawdzięczać, że się nie połamali i nie porozbijali głów.


- Co to było? - Kloss trzymał rękę na sercu i sapał, jako że po raz kolejny w czasie ostatniej doby nadwyrężył płuca. Stirlitz chciał odpowiedzieć, ale nie zdążył, bo z góry dobiegł ich gromki ryk. Ryk wydał z siebie Tyr niesłusznie przekonany, że odtąd już zawsze będzie wiedział jak radzić sobie ze spadającymi na niego meteorami.

wesoły

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura