WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI
48
BLOG

SAN ANGELO

WIESIOŁYJE KARTINKI WIESIOŁYJE KARTINKI Kultura Obserwuj notkę 5

XII.

Po pokonaniu połowy zbocza, kiedy bryła klasztoru schowała się za poszarpaną linią masywu, Ruben zaparkowała w zatoczce tuż nad przepaścią i zaczęła gorączkowo studiować mapę. San Angelo... San Angelo... - powtarzała żarliwie wodząc palcem po kolorowej płachcie.

- Jest! - oznaczona czerwoną kropką mieścina znajdowała się, według mapy, siedemdziesiąt kilometrów na południe od miejsca, w którym się zatrzymała, w szerokim kanionie rzeki, przecinającym płaskowyż na dwie nierówne części. Wodziła palcem zapamiętując drogę i nazwy mijanych miejscowości po czym złożyła mapę i schowała ją nerwowo do mapnika naddzierając ją, na co zresztą nie zwróciła uwagi. Wsiadła do auta trzaskając drzwiami i ruszyła ostro wzbijając tuman kurzu. Pędziła na złamanie karku. Szczęście, że okolica była pusta i aż do podnóża góry żaden pojazd nie zagroził jej nadjeżdżając z przeciwnej strony.

Po pokonaniu stromizny dojechała do krzyżówki, gdzie przystanęła przepuszczając rozklekotaną niebieską ciężarówkę wiozącą na odkrytej kipie wieśniaków w kapeluszach, po czym skręciła na południe. Nie czuła zmęczenia, ale narastającą wściekłość, która zastępowała poczucie osaczenia i przerażenia, nie opuszczające jej odkąd zamknęły się za nią drzwi klasztoru. “To jakaś sekta!” myślała wściekle. “Roztrąbię to na cały kraj!” “Nic się nie bój” przesłała myśl dziadkowi. “Wyciągnę cię z tego, choćbym miała zginąć!” Zaczęła zamykać okno.

Płaskowyż zasnuły czarne kłębiaste chmury, a wiatr niósł drobinki spalonej ziemi, które smagały jej twarz i ramiona. Na kilka kilometrów przed celem zaczęło lać. Najpierw kilka dużych, ciężkich kropel spadło na przednią szybę wozu, później padały coraz gęściej, aby w końcu zalewać strugami szklaną powierzchnię tak intensywnie, że włączone na najszybszy tryb pracy wycieraczki ledwo nadążały z usuwaniem wody. Było parno. Ruben wydawało się, że jej samochód, a ona wraz z nim, pogrąża się w toni. Czuła się sennie i z największym wytężeniem woli wpatrywała się w zanikającą linię drogi. Wreszcie włączone światła samochodu wyłowiły z mroku zardzewiałą tablicę z ledwo widocznym, zatartym napisem: “San Angelo”.

Pierwsze budynki przemknęły obok. Pozbawione koloru ciemne kontury domostw sprawiały wrażenie jakichś tajemniczych, zatopionych i spoczywających na dnie oceanu wraków okrętów. Przy końcu głównej ulicy dojrzała światło. Rozmyte i nierzeczywiste prowadzące wprost ku budynkowi, który uznała za motel. Zatrzymała się tuż przed solidną werandą. Ulewa ustała tak nagle, jak się zaczęła. Wysiadła z wozu. Poczuła zmęczenie. Poruszała się wolno brnąc przez ciężkie powietrze. Z niemałym trudem otworzyła drzwi przeszklonej werandy i znalazła się w mroku wnętrza. Chwilę przyzwyczajała się do panujących w środku szarości, aż jej wzrok zaczął wyławiać kształty składające się na wystrój pomieszczenia. Tak jak podejrzewała, dotarła to motelu.

Świadczył o tym recepcyjny barek i solidna, skórzana sofa, która wraz z utrzymanymi w tym samym stylu dwoma fotelami otaczała niską dębową ławę. Podeszła do blatu recepcji i nacisnęła na solidnie wyglądający, choć pokryty śniedzią mosiężny dzwonek. Wydał z siebie cichy, jakby przytłumiony odgłos. Ponieważ nikt się nie pojawiał przycupnęła na sofie i zaczęła przeglądać rozłożone na ławie gazety. Przerzucała kartki konstatując ze zdziwieniem, że nie odnajduje żadnego z dalszych ciągów aktualnych wydarzeń. Spojrzała na datę wydania magazynu i lekko poirytowana odsunęła go na bok.

Listopad tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego nie mógł zawierać żadnych dalszych ciągów aktualnych wydarzeń, bo zakończył się jakieś siedem lat wcześniej. “Nadzwyczajna ekstrawagancja, albo nadzwyczajna niedbałość o gości” przemknęło jej przez głowę.
- Pani ma zamiar zatrzymać się na dłużej? - brzmienie cichego, uprzejmego głosu zaskoczyło ją i sprawiło, że drgnęła i zerwała się na równe nogi.
- Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć - cień, który pojawił się niespodziewanie w recepcji podpłynął niemalże w jej kierunku. Portier - a może właściciel i portier w jednej osobie - był dobijającym siedemdziesiątki, szczupłym człowiekiem o arystokratycznych rysach twarzy i wielkich, smutnych, niebieskich oczach.


- To ja przepraszam - zaczerwieniła się Ruben - Miałam dzisiaj ciężki dzień, jestem potwornie zmęczona i nie zauważyłam, kiedy pan wszedł.
- Znam tu każdy centymetr i chodzę jak duch - uśmiechnął się smutno gospodarz. - Pani pozwoli, że się przedstawię - Pedro de Rodriguez da Silva.
- Ruben... de Mortua - zmyśliła Ruben nazwisko i wyciągnęła dłoń. Ujął ją szarmancko i musnął staroświeckim pocałunkiem pozostawiając w miejscu, którego dotknął dziwne uczucie chłodu.


- Rzadkie nazwisko - uśmiechnął się ponownie, choć tym razem przez twarz przemknął mu cień rozbawienia, jakby odgadł mistyfikację. - Cóż nie będę krył, że spodziewaliśmy się pani.
- Spodziewaliście się? Kto? Czyżby dziadek...?
- Tak. Dostaliśmy informację, że będziemy mieli zaszczyt panią gościć. Tu na pustkowiu wieści rozchodzą się szybko, a z klasztoru do San Angelo jest o wiele bliżej niż mogłoby się wydawać. Mówił zagadkami i Ruben uznała, że ma dość szarad.


- Więc może mi pan to wszystko wyjaśni?
- Tak - potwierdził. - Właśnie dlatego zorganizowaliśmy to spotkanie.
- Zorganizowaliście? Kto?
- Można określić nas jako ruch oporu - uniósł brwi, jakby sam zaskoczony swoim własnym określeniem. - Ruch oporu złożony z byłych pensjonariuszy Domu Spokojnej Starości, którego miała pani wątpliwą przyjemność być gościem. Tych, którym udało się zbiec...
- Uciec? Z Domu Spokojnej Starości? Przecież to jakiś absurd!
- Czy nic panią w trakcie pani wizyty nie zaskoczyło? - zapytał przyglądając jej się bacznie.


- Owszem - Ruben skinęła głową. - Wszystko. Potem, w nagłym przypływie ulgi, że nareszcie może podzielić się z kimś swoimi niesamowitymi wrażeniami wybuchnęła potokiem słów: - Klasztor na odludziu mający opinię najbardziej ekskluzywnego domu dla starców; przyjmujący jedynie arystokrację i pobierający za swoje usługi horrendalne opłaty; dziwne obyczaje panujące wśród personelu - przypominające raczej koszary niż szpital, budzący nieufność doktor Smeisser; pielęgniarka, która przypomina byłą komandos; podejrzany typ pilnujący drzwi, no i ta... - szukała słów - ...cisza, pustka i martwota. Oprócz dziadka widziałam tam jeszcze dwóch żywych pensjonariuszy... Którzy drzemali zresztą chyba nad szachownicą.


- Po kolei - Pan da Silva gestem zaprosił ją do zajęcia miejsca. - Ale najpierw coś na rozgrzewkę i ukojenie nerwów. - Gardenio! - zawołał i klasnął w dłonie. Wywołany pojawił się, podobnie jak jego pryncypał, demonicznym i nagłym sposobem. Wyrósł znienacka obok nich jak wytworzony z cienia. Przed sobą niósł tacę z pokrytą jakimś nalotem butelką i dwa kieliszki, na szczęście lśniące czystością, jakby świeżo wyjęte z wody i niczym nie pokryte. Skłonił się przed Ruben postawił bez słowa butelkę i kieliszki na blacie ławy. Po czym znikł tak nagle jak się pojawił.


- To Burbon z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego - zachwalił pan da Silva rozlewając bursztynowy płyn do naczyń. - A Gardenio tak na prawdę nie nazywa się Gardenio. Jest Rosjaninem. Jego imiona to... Mikołaj Stiepanowicz - wymówił z trudem. - Swojego czasu pełnił straż na Placu Czerwonym. Przed samym Kremlem... To nie byle co... Ale jego imiona są trudne do zapamiętania i wymówienia. Dlatego nazwaliśmy go Gardenio. Służy u nas już jedenasty rok.
- A w jaki sposób trafił tu aż z Rosji? - nie mogła nadziwić się Ruben.
- Dosyć nagle - przyznał pan da Silva namyślając się - Ale to strasznie złożona historia i wykracza poza interesujące nas sprawy. Przynajmniej do czasu - znów zaprezentował jeden ze swoich smutno-tajemniczych uśmiechów.
- Dobrze - westchnęła Ruben uznając, że mnożenie tajemnic w niczym nie pomoże jej rozwikłać pytań już postawionych - Wróćmy więc do dziadka, Domu i doktora Smeissera.


- On nie jest lekarzem! - gwałtownie zaoponował gospodarz. - Kiedyś był. I to nawet dobrym. Ale przestał nim być. - Da Silva upił łyk Burbona i widać było, że stara się opanować. - Coś pani przeczytam - kontynuował już spokojnie. Wyjął z wewnętrznej kieszeni kamizelki złożoną na czworo kartkę, rozprostował i wyrecytował krzywiąc twarz w grymasie obrzydzenia: - Po pierwsze. Przysięgam i wzywam Wszystkie pierwotne siły stojące u początku rzeczy i Tanatosa - pana śmierci, Nemezis i Meduzę, i wszystko, co niesie koniec na świadków, że tę przysięgę i umowę będę wypełniać według moich zdolności i rozumu. Będę tego, który mnie tej sztuki nauczył, poważać na równi z moimi rodzicami. I nikomu niepowołanemu zasad sztuki mojej nie zdradzę, i w tajemnicy zachowam wiedzę o naszym związku i jego celach. Po drugie: Będę podejmował lekarskie decyzje jedynie dla skrócenia i unicestwienia życia, zgodnie z moimi zdolnościami i moim osądem, strzec się będę jednak przed tym, by użyć ją dla podtrzymania życia, albo w sposób, który mógłby przynieść jakikolwiek pożytek tym, którzy znaleźli się w mojej mocy. Po trzecie: nikomu nie podam środka wiodącego ku ozdrowieniu, a jeśli to jedynie dla uzyskania osobistych korzyści: albo materialnych, albo służących pogłębieniu mojej wiedzy o śmierci, albo - jeśli będzie to nie do uniknięcia - dla ukrycia przed innymi moich właściwych celów i zamiarów. Nigdy nie przysłużę się powstaniu i utrzymaniu życia, a w szczególności - nigdy nie podam kobiecie środka dla utrzymania życia płodu.

Zawsze i na każde żądanie podam proszącemu śmiertelny środek; a wahających się nakłaniał będę do jego przyjęcia perswazją, kłamstwem bądź zwiększaniem cierpienia chorego. Po czwarte: Do wszystkich domów, do których wejdę, wejdę dla szkody życiu, wolny od obrzydliwego współczucia i wyrzutów sumienia, wolny od skrupułów mogących stanąć na drodze wykorzystaniu chorego i jego domowników. Po piąte: To, co w czasie swojej praktyki zobaczę i usłyszę, a co poddany mojej władzy chciałby utrzymać w tajemnicy, wykorzystam zarówno dla odniesienia osobistych korzyści, albo w ten sposób, by śmierć mogła zbierać swoje cudowne żniwo. Po szóste: Jeśli wypełnię tę przysięgę i jej nie złamię, niech mi będzie dane zajść w posłannictwie moim daleko, i zyskać wdzięczność Szeolu, Hadesu, Piekieł i innych miejsc, gdzie panuje śmierć i pustka, jeśli ją jednak złamię, niech spotka mnie żałosny koniec niewtajemniczonych.


Przerwał i spojrzał na Ruben badawczo. - I co pani na to?
- To jakaś paranoja! Co to jest? - poczuła wzbierającą w niej histerię.
- To przysięga, którą złożył doktor Smeisser i jemu podobni wyrodni synowie Apollina i Asklepiosa. To nie gusła czy czary. To nie odrzucenie racjonalnej nauki. To jest anty-medycyna. To zastosowanie jej metod, osiągnięć i technik do osiągania przeciwnych celów.
- To zwyrodnienie - krzyknęła Ruben czując jak się dusi i z trudem łapiąc powietrze. - To nie może być powszechne. Skąd to się wzięło?


- Zapewne z braku pokory i z umiłowania śmierci - filozoficznie odparł da Silva. Doktor Smeisser, proszę wybaczyć, że pozostaję przy tym tytule, ostrogi swojego rzemiosła, czy też raczej: anty-rzemiosła zdobył praktykując w niemieckich obozach śmierci. Pielęgniarka, którą pani widziała jest, jak wieść niesie, mistrzynią w wykonywaniu zastrzyków z fenolu. Zwyrodnienie? Zapewne. Ale proszę mi wierzyć, że coraz bardziej popularne. Doktor Smeisser stał się dla pewnych kręgów naukowych prawdziwym guru, a do klasztoru przybywają prawdziwe wycieczki młodych adeptów jego nauki z całego świata. Być może to jeszcze nie czas, choć dyskusja nad paradygmatem sztuki medycznej już się rozpoczęła, na razie w wąskich, specjalistycznych kręgach, ale nadchodzi ten dzień, kiedy Smeissery tego świata zaczną wypływać na powierzchnię i z wolna odsłaniać swoje prawdziwe oblicza.


- Ale po co? - Ruben ukryła zrezygnowaną twarz w dłoniach i potrząsała przecząco głową - Po co służyć śmierci?
- Żeby się przeciwstawiać życiu. To przeciwna strona barykady.
- Więc mój dziadek... - przerażenie uderzyło w nią jak piorun - Mój dziadek dostał się w łapy tego oprawcy?
- Tak to wygląda - przyznał pan da Silva smutno.
- Dlaczego nie rozniesiecie tego po całym świecie, dlaczego nie pojedziecie do stolicy, dlaczego - po prostu - nie pójdziecie na policję?
- Niestety - pan da Silva rozłożył bezradnie ręce - Doktor Smeisser wszystkim nam, uciekinierom wyprawił huczne pogrzeby. Formalnie - zastanowił się jakby wahając, czy może coś jeszcze więcej przed nią odkryć - formalnie - powtórzył - jesteśmy martwi. Poza tym jesteśmy starzy, pozbawieni środków i możliwości działania. Mniejsza o szczegóły - zapalił się - Prawda jest taka, że tylko ty - w podnieceniu zrezygnował z form - możesz nam pomóc.


- Ale jak? Kto mi uwierzy? Czy mam tu sprowadzić policję? Czy powtórzy pan to, co mi pan opowiedział? Czy jest coś, o czym nie wiem, a co staje na przeszkodzie, żeby po prostu powiedział pan prawdę komuś poza mną?
- Cały szereg rzeczy - gospodarz unikał jej wzroku. - Proszę wybaczyć, ale nie chciałbym pani wprowadzać we wszystkie, zwłaszcza te najbardziej intymne szczegóły. W każdym razie, według naszego rozeznania, Smeisser ma potężnych mocodawców. Jak pani zapewne wie, nie jesteśmy bogatym krajem. Ten bizantyjski rozrost biurokracji, prawdziwie południowoamerykańska omnipotencja państwa, panoszący się kolektywizm sprawił, że nasz rząd ma coraz więcej wydatków, a coraz mniej środków. System emerytalny może zawalić się lada dzień. Wtedy cała ta szajka straciła by władzę. A przecież tego nie chce. Prawda?

Anty-medycyna Smeissera jest dla nich prawdziwym wybawieniem. Pozbywanie się ludzi stanowiących obciążenie to wybawienie i dla lewiatana i dla nowego typu człowieka, którego lewiatanowi udaje się, w coraz to większej ilości, wyprodukować. Żyj chwilą! Ciesz się swoją młodością. Używaj! Nie myśl za rządy. Rządy są mądrzejsze, bo składają się z fachowców, którzy rozumieją sprawy, które są ci niedostępne. Każdego trzeźwo myślącego człowieka okrzykną ekonomicznym nieukiem nie dostrzegającym prostych konieczności. Najprostsze sprawy przedstawią językiem niezrozumiałym, a sprawiającym wrażenie profesjonalnego. Posłużą się matematyką i statystyką, która jak żadna z nauk nadaje się do deformowania wiedzy o rzeczywistości. A przed niczym tak chętnie nie klęka współczesny człowiek jak przed liczbą. Czyż nie uważa pani tych zjawisk za coraz bardziej powszechne?


- Nie wiem, sama nie wiem - Ruben była bliska płaczu - Chcę wiedzieć, jak mogłabym uratować dziadka.
- Rzecz w tym - da Silva patrząc łagodnie położył jej rękę na ramieniu - że nie można już uratować mu życia.
Tego było za dużo i Ruben zaniosła się płaczem. Chwilę trwało zanim jej twarda natura ujęła ją w karby. Wypiła jednym haustem przyniesiony trunek, odstawiła kieliszek na ławę i zapytała ostro:
- Dlaczego mam wam wierzyć?
- Sam nie wiem - da Silva rozłożył bezradnie ręce. - Może to panią przekona. Wyjął zza pazuchy kolejną kartkę i podał jej. Był to list. Ruben od razu poznała staranną, dziadkową kaligrafię. Tracąc ostrość widzenia załzawionymi oczami zaczęła czytać:

wesoły

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura