They say 'jump'... Fot. Mariusz Koryciński
They say 'jump'... Fot. Mariusz Koryciński
Rymek Rymek
676
BLOG

RYMKIEWICZ POKAZUJE JĘZYK cz.II

Rymek Rymek Kultura Obserwuj notkę 4

autor: Mariusz Koryciński

W 1960 roku Jarosław Marek Rymkiewicz przedstawił w 13. numerze „Współczesności” fragment dramatu zatytułowanego Stary dom. (Swoją drogą – pozostaje dla mnie tajemnicą, czy był to fragment celowy, tzn. z natury swej fragmentaryczny, że tak powiem – gatunkowo fragmentaryczny, czy też była to część większej całości, nigdy wcześniej ani później nie opublikowanej. Rozum nakazuje mi przychylić się do pierwszej możliwości, ale pielęgnować będę w sobie tę drugą.) Całość, jak było się rzekło – fragmentaryczną, opatruje przypisem wyjaśniającym, iż fragment publikuje, aby ukazać „możliwość zinstrumentowania współczesnego wiersza w dramacie”. W tym samym roku, tyle że w „Dialogu” (szczerze – nie wiem, czy wcześniej, czy później; wydaje mi się to ciekawe, ale nie najistotniejsze), ukazuje się Król w szafie – sztuka, której bohaterowie mówią przepięknym, „ciemnym” wierszem. Równie pięknym i ciemnym, jak ten, którym posłużył się Rymkiewicz w tomie Człowiek z głową jastrzębia (a jakże – zbiorze wydanym w 1960 roku). Możemy więc zaryzykować stwierdzenie (przepraszam – co najwyżej ja mogę je zaryzykować), że refleksja nad miejscem słowa we współczesnej dramaturgii zaczęła kiełkować w umyśle autora Thema Regium na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Skąd to wiem? Bo w 1957 roku Rymkiewicz publikuje napisaną prozą sztukę Eurydyka, czyli każdy umiera tak, jak mu wygodniej. Wiem to, ponieważ rok później przedstawia inny dramat, zatytułowany Odys w Berdyczowie, w którym łączy prozę z wierszem. Zdaje się (o, już się ubezpieczam – nie Wam, nie nam, nie mi – lecz jakiejś wyższej, bezosobowej instancji pozatekstowej się zdaje. A tu guzik – to wciąż mi się zdaje), że wówczas – gdy sztuki te powstawały – co innego go interesowało bardziej niż język, bardziej niż słowo. A mianowicie: konwencja i jej modyfikacje. Na przytoczenie zasługują słowa Stanisława Stabryły, który w książce Hellada i Roma w Polsce Ludowej pisał, iż „dramaty antyczne” Rymkiewicza eksponują konwencję poprzez wykorzystanie mitu. Co ciekawe, konwencja ta wyeksponowana została w celu odejścia od mitów realizowanych w tych sztukach. W jaki sposób? Choćby poprzez zmianę znaczenia, ale także eksperymenty z formą; dla Stabryły Eurydyka… była np. bardziej „dyskusją sceniczną” aniżeli sztuką sensu stricto. Widzimy więc, że w utworach z ‘57 i ‘58 Rymkiewicz testował możliwości uwspółcześniania mitów, brał na warsztat konwencję – postrzeganą jako pewien wzorzec, kościec fabularno-tematyczny, opukiwał – jak mawiał Herbert – i słuchał, czy i gdzie dźwięczy. W roku 1960 było już inaczej. W roku 1960 Rymkiewicz eksponował nie konwencję, lecz walory językowe utworu. Więcej, nie tylko eksponował, lecz także – co udowadnia komentarz do Starego domu – zauważał już pewien ważny problem z tym związany.

Mija dziesięć lat. W maju roku 1970 ukazuje się na łamach „Dialogu” esej Czym jest klasycyzm (w teatrze), w którym Rymkiewicz pyta o miejsce dramatopisarza we współczesnym (ówczesnym) teatrze. I odpowiada sam sobie i nam, czytelnikom, tak: „Dramatopisarz jest więc dziś w teatrze – ludziom teatru – niepotrzebny. Jest niepotrzebny, bo niepotrzebna jest w teatrze fabuła i niepotrzebne są postaci. (…) A także: niepotrzebne są słowa lub, ściślej, słowa znaczące”. Otóż to, Moi Drodzy, jesteśmy w domu. Czyli gdzie? Ano w języku jesteśmy – bo wszystko jest w języku, o czym pisał Rymkiewicz w zbiorze Czym jest klasycyzm. Jesteśmy w domu także z innego powodu – bo stwierdziliśmy, że Rymkiewicz w 1970 roku „pytał i sam sobie odpowiadał”. Jaka zmiana zaszła w nim na przestrzeni dziesięciolecia – że na początku proponował, zachęcał, a pod koniec dekady już sam ze sobą rozmawiał, monologizował – i innych w tym celu nie potrzebował? Teraz jest już chyba dobry moment, abyśmy powrócili do wypowiedzi Rymkiewicza z listopada roku 1970; wypowiedzi, którą analizowaliśmy, chwila, moment, raz, dwa… cztery akapity temu. (Łatwiej będzie, jeśli cofniecie się Państwo i przypomnicie sobie odpowiedni cytat.)
Już? Przeczytaliście? Pamiętacie, o czym była wtedy mowa? Świetnie. Teraz możemy zwrócić uwagę na słowa: „wreszcie”, „szczerze” i: „do końca”, użyte przez Rymkiewicza w kontekście reżyserów nienawidzących teatru. Co takiego ważnego mówią nam one o stanie emocjonalnym, w jakim znajdował się wówczas (myśląc o teatrze, rzecz jasna) Rymkiewicz? Mówią nam mniej więcej tyle: był zniecierpliwiony. Widział, że coś jest nie tak z ówczesnym teatrem. Podskórnie czuł, wyczuwał przez skórę albo może po prostu wiedział – tak, on już chyba wiedział –  że są tacy reżyserzy teatralni, którzy według niego teatr tradycyjny niszczą i jakiś nowy twór na tym zniszczeniu budują.
I to mu się nie podobało – ten nowy twór, ten nowotwór. Po drugie: uważał, że młodzi są nieszczerzy, że nie mówią do końca prawdy – i dlatego może także się złościł. (On ich rozszyfrował – on widział, że spod sztafażu nowoczesności wystaje im czarny płaszcz postromantyka). Choć nie, było jeszcze inaczej – było gorzej. On już nie mógł wytrzymać. On wprost powiedział, żeby ci, którzy nie kochają tradycyjnego teatru, przez tradycję uświęconego i z niej zrodzonego, po prostu ten teatr opuścili, wynieśli się z niego. On stwierdził następująco: z takimi osobami nie ma w ogóle o czym rozmawiać. To jeszcze nie koniec naszych rozważań –  idziemy dalej.
Idziemy, idziemy, przemierzamy naszą pamięć, w której wszystko się zmienia i miesza, i dochodzimy do głosu Kajzara: „Pan tutaj wykrzykuje, że chce pan pracować razem”. Jaka wypowiedź Rymkiewicza tak go zdenerwowała? Zdaje się, że ta: „Molière przerabiał cudze wątki (…) Ale Molière pracował w teatrze. I jeśli chcemy, żeby nam się Molière urodził, taki Molière, który byłby sobie reżyserom pisarzem, a sobie pisarzowi reżyserem, powinniśmy pracować razem. Bo dłużej już tak być nie może: reżyser pracuje na scenie, a pisarz za biurkiem”. Czy rzeczywiście było się o co denerwować? Bo Rymkiewicz z jednej strony mówił – do tych, którzy niszczyli teatr – idźcie precz; ale z drugiej strony do tych, którzy zostali (a może nawet trochę do tych, których przeganiał; może dawał im ostatnią szansę na opamiętanie się), mówił: „pracujmy razem! Zjednoczmy się! Nie kłóćmy się!”. Czyli jednak wciąż miał nadzieję! Cały czas wierzył, że ukochany przez niego teatr, teatr ze słowa wywiedziony i dla słowa, i przez słowo robiony, można jeszcze praktykować – byle razem, koledzy reżyserzy! Kiedy więc Rymkiewicz wypraszał Kajzara z teatru, jednocześnie zapraszał go do teatru, tyle że innego teatru – według niego do teatru prawdziwego. A właśnie – zapraszał Kajzara do teatru na jego, Rymkiewicza, prawach – i to tak bolało Kajzara.  
I jeszcze jedna wymiana zdań – już ostatnia – między Rymkiewiczem a Hanuszkiewiczem:
RYMKIEWICZ: Będziemy mieli własny teatr.
HANUSZKIEWICZ: Na pewno…
RYMKIEWICZ: A wy nie będziecie się nazywali teatrem.
Proszę Drogich Czytelników, aby zwrócili uwagę na oba zdania Rymkiewicza: „Będziemy mieli własny teatr” oraz: „A wy nie będziecie się nazywali teatrem”. Kto tak mówi? Po co Rymkiewicz używa czasu przyszłego dokonanego? Moim zdaniem tego typu ton wypowiedzi jest dla niego dość charakterystyczny. I dość często sprawia mu kłopot, bo nie jest to przecież oznaka polubowności. To jest oznaka temperamentu, oznaka chęci do bitki, do walki. Ale jakiej bitki, czym walki? Ano właśnie – językiem. Językiem, Jasiu, językiem. Powiem więcej: wydaje mi się, że Rymkiewicz posługuje się językiem (tak, Jasiu, językiem) w celach magicznych. Otoczony ze wszystkich stron barbarzyńcami, pozbawiony innej broni, uderza w nich językiem (Jasiu – językiem!): – „A i tak przegracie!” – woła. – „ A i tak nie macie racji!” – mówi. Skąd wiem, że mówi – czarując, zaklinając „teraz” dzisiejsze, aby stało się „teraz” w przyszłości?
No, na pewno to ja niczego nie wiem. Ale mogę się domyślać. I mogę stawiać hipotezy. Ale one, te hipotezy, muszą być na czymś ufundowane. Macie więc argument, oto i on – Wasz fundament. W wywiadzie udzielonym Beacie Chmiel, zatytułowanym: Jedną mową przemawiają żywi i umarli… („Przegląd Powszechny” 12/85), Rymkiewicz mówił: „Dla mnie był to szalenie ważny pisarz. Walczyłem z nim w sobie, czułem bowiem jego porażający wpływ”. O kim mówił autor Kochanków piekła? O jakim pisarzu? O Stendhalu, Singerze, Prouście? Nie – on o Gombrowiczu mówił! Tak, właśnie o nim – o nikim innym, tylko o autorze Ferdydurke. I coś więcej jeszcze wtedy
o nim powiedział: że lubi jego g ł ę b o k i e poczucie w o l n o ś c i.
Aby więc wszystko już stało się jasne, ale tak do granic możliwości jasne, przytoczmy i te słowa Rymkiewicza, który – używając mowy pozornie zależnej, mówiąc Gombrowiczem i przez Gombrowicza – mówił  jednocześnie, jestem o tym głęboko przekonany, o sobie: „Piszę, co chcę i nic mi nie macie do powiedzenia, bo będę pisał, co chcę”. „Będę pisał, co chcę” – „Będziemy mieli własny teatr” – i nic mi nie zrobicie, co najwyżej tyle (niecenzuralne słowo albo obraźliwy gest). Kto tak mówi: „nic mi nie możecie zrobić, bo JA i tak będę robił, co chcę!”? W jakiej sytuacji ktoś tak mówi? Czy mówi tak w komfortowych warunkach, czy przeciwnie – wówczas, gdy wszystko już zawiodło? Kiedy wszelkie argumenty, prośby i groźby na nic się zdały? Oczywiście – tylko wówczas, gdy brak światełka w tunelu (no, może i jakieś tam się tli – ale tli tylko, nic więcej – a wręcz gaśnie, gaśnie w oczach). Tylko wówczas metafizyk organizujący całość widzialnego świata w języku, chwyta się tego języka i tworzy w nim świat alternatywny. Ale zwykłe wypowiedzenie swoich opinii, gdy jest się otoczonym, gdy jest się w mniejszości – nie wystarczy, bo nie będzie słyszalne, a przez to nie będzie nośne. Potrzebny jest wówczas specjalny ton, ton w tonie Gombrowicza – ton nieznoszący sprzeciwu, ton magiczny, o magicznych właściwościach stwarzania innej rzeczywistości. Rzeczywistości w języku ulokowanej, która w przyszłości – raz pomyślana i raz w języku ulokowana – zmaterializuje się. A zmaterializuje się dzięki językowi i poprzez chcenie tego, który daną opinię wyraża – ale już nie w języku się zmaterializuje, tylko materialnie się zmaterializuje. A dlaczego materialnie się zmaterializuje? Bo jesteśmy częścią wspólnoty – czyli nie jesteśmy sami. I nawet jeśli stanowimy lub stanowić będziemy mniejszość, to za kilka, kilkadziesiąt lub kilkaset lat ktoś z tej mniejszości, ktoś taki, jak my – jak my myślący – podejmie nasz trud i przerzuci pomost między przepaściami. I już nie będzie sam. I my nie będziemy wówczas sami – i to się nazywa nieśmiertelność. A tymczasem dajmy przyszłości świadectwo, dajmy nadzieję potomności, pocieszmy tych, którzy dopiero będą płakać, stwórzmy im azyl – w języku. Skoro coś, co chcemy, aby istniało – nie istnieje, ale tylko na razie, materialnie – stwórzmy to na polu języka. A przy okazji zagramy na nosie barbarzyńcom.
Ale i to nie wszystko. Jest jeszcze coś, tak mi się przynajmniej wydaje, co Rymkiewicz Gombrowiczowi zawdzięcza – mianowicie gawędziarski styl pisania. To ciągłe wahanie, to ciągłe tak i nie pisanie, to ciągłe uszczegóławianie, to ciągłe zaczepianie, to siedząc siedzeniem na siedzeniu siadywanie, to czasu wieczne tu i teraz wyciąganie. Choć nie – inaczej muszę to napisać, bliżej prawdy pisząc – Rymkiewicz aż tyle Gombrowiczowi nie zawdzięcza. Albo jeszcze inaczej: nie tyle jemu, ale p r z e z niego zawdzięcza. Bo to ciągłe Rymkiewiczowskie precyzowanie językowe, tak i nie jednocześnie pisanie – to Rymkiewicz po baroku odziedziczył przecież. Ale i Gombrowicz coś z baroku dziedziczył, co najlepiej widać w Trans-Atlantyku. I z polskiej gawędziarskiej tradycji dziedziczył – i z nią się potem szamotał, wadził, z nią walczył, ją chciał zmieść z powierzchni ziemi. I tak szamocząc się z nią, wadząc, walcząc i do fundamentów równając – jednocześnie ją odbudowywał. W 1962 roku Rymkiewicz pisał: „A każdy wiersz powstający tu i teraz dokonuje podobnych spustoszeń w dziele zmarłego. Odpowiedzialność jest więc obustronna”. Że co, proszę? Czyli – proszę mnie, panie Rymkiewicz, z błędu wyprowadzić –  że niby Mickiewicz, kiedy pisał Pana Tadeusza był odpowiedzialny za Trans-Atlantyk Gombrowicza? Tak, tak właśnie – i nie inaczej. I więcej jeszcze: ten ktoś, kto repetuje, powtarzając wzór z przeszłości – aby napełnić go współczesnym odcieniem – coś zmienia w tym wzorze, ale i w jego recepcji coś zmienia. To wszystko właśnie świadczy o wzajemnej kulturowej wspólnocie. (A o wspólnocie świadcząc i o odpowiedzialności też świadczy). Jeśli więc Rymkiewicz wadził się z Gombrowiczem, który wadził się z Mickiewiczem, to i Rymkiewicz z tym Mickiewiczem się wadził. I jeśli w jakiś sposób Rymkiewicz czerpał z Gombrowicza (nie wiem jednak, jak bardzo i jak wiele, i czy w ogóle; bo wadzenie się to jeszcze nie czerpanie), to czerpał i z Mickiewicza. A jeśli Gombrowicz wadził się z barokiem, to Rymkiewicz z Gombrowiczem wadząc się – i z barokiem się wadził. I tak dalej, i tak dalej, i znowu, znowu, i znowu, i od początku aż do końca, który końcem nie jest – tylko początkiem jest, od początku do końca swojego zmierzającym, któren jego końcem, tylko jego końcem, nie jest, bo jest początkiem czegoś nowego – na starym ufundowanego.
Dla wszystkich, którzy dotrwali do tego miejsca (Droga Czytelniczko, gdzie jesteś?) – nagroda: jeszcze jeden cytat z Rymkiewicza: o Gombrowiczu. Choć – jeśli nie macie już siły i ochoty – to w zasadzie możecie przestać czytać. Nie zrozumcie mnie źle – nie jest tak, abym kogokolwiek zniechęcał; bynajmniej – ja nie chcę Was już po prostu dłużej męczyć. Jeśli natomiast poświęcicie mi jeszcze tylko dwie minutki, to – żywię taką nadzieję – nie pożałujecie. (A może nie poświęcicie czasu tylko mi? Może z nami, kto wie – może właśnie teraz – równocześnie z Tobą, Drogi Czytelniku, w przeciwległym krańcu Polski, czyta te słowa jakaś Bratnia Dusza? I tak jak Ty – i ona – waha się, czy zostać dłużej? Proszę Was więc: zostańcie, moje Wy Bratnie Duszyczki! I posłuchajcie, co ciekawego miał do powiedzenia Jarosław Marek Rymkiewicz). A miał do powiedzenia to: „On gotów był postawić sobie każde, nawet najgłupsze, najbardziej szalone pytanie. W tym sensie zachowuję się trochę jak on”. Ależ Panie Profesorze, Pan w tym sensie z a c h o w u j e się tak  jak on. Nie trochę, ale tak właśnie jak on, jak Gombrowicz.
O ile więc ton wypowiedzi i dążność do stawiania szalonych pytań łączą tych dwóch pisarzy, o tyle rodzaj udzielanych odpowiedzi stanowić będzie o ich różnicach. Gombrowicz bowiem szamocząc się z ojczyzną, tworzył na jej miejscu Synczyznę. Rymkiewicz szamocząc się z polskością, prowokując ją szalonymi pytaniami, nie próbuje niczego nowego ustanawiać. On po prostu inaczej ją definiuje,  proponuje inną definicję jej składników – definicję nam, współczesnym, bliższą. A więc proponuje odmitologizowanego Mickiewicza – choć może lepiej powiedzieć: „odromantyzowanego” Mickiewicza (czyli takiego, w którego biografii na drugi plan schodzą Dziady, a na pierwszy wysuwa się sfera Erosa). Proponuje normalnego, a nie szalonego Słowackiego – i to wtedy nam go proponuje, gdy inni (gdy epoka) chcą widzieć (chce widzieć) w nim szaleńca. Proponuje nam nową narrację o relacjach polsko-żydowskich – taką, w której nie waha się zadawać bolesnych pytań –  ale bolesnych zarówno dla jednych, jak i dla drugich! Dla niego bowiem świat, cały świat, jest zbyt złożony – aby odpowiadając na zadawane przez niego, przez ten świat, pytania – udzielać jednoznacznych odpowiedzi.
Tymczasem muszę już iść, muszę odejść od komputera, głowa mnie boli i spać mi się chce. I Wy, Drodzy Czytelnicy, też już pewnie jesteście zmęczeni. Więc czy tego chcą, czy też nie, zostawmy ich – Hanuszkiewicza, Rymkiewicza, Kajzara i Bratkowskiego (Gombrowicza i Mickiewicza chyba też) w pewnego rodzaju zawieszeniu. Lecz co ja słyszę? Pan Bratkowski się buntuje? Pan Rymkiewicz protestuje? Pan Kajzar się nie zgadza? O, przepraszam bardzo – to ja was wskrzesiłem, to ja was wyciągnąłem – w tym samym składzie, co przed laty – z pewnego starego pisma, z niepamięci czasu, i ja was teraz zawieszam! Ja was pauzuję. Panie Rymkiewicz, sam pan za kilka lat powie, że przeszłość trzeba kochać, lecz nie trzeba jej szanować. Więc proszę teraz nic nie mówić. Proszę wziąć lepiej przykład z pana Hanuszkiewicza.
No dobrze, już dobrze, wygraliście. Rzeczywiście, trochę racji macie. Ale jedyne, co mogę dla was teraz zrobić, to was przeprosić – zgadzacie się? Dobrze, to ja was w takim razie przeproszę raz, dwa i naprawdę już lecę, bo prawie na oczy nie widzę. Więc uważajcie… Ukhm… Przepraszam, panie Hanuszkiewicz, przepraszam panie Rymkiewicz i panów, panowie Kajzar i Bratkowski, także przepraszam. Przepraszam za to, że was kocham, ale że was nie szanuję. (Żartowałem – szanuję, szanuję przecież.) Już? Dobrze? Jesteście zadowoleni? Och Boże, Boże – moje wy biedne żółwiki, moje wy biedne cienie spowijające mój utopijny rozumek. Co my byśmy bez was zrobili? (Co ja bym bez was zrobił?) Przepraszam raz jeszcze i mówię wam: dobranoc! I proszę, nie męczcie nas tak strasznie.                                                        
Koniec i bomba,
A kto czytał, ten trąba!
                             M.K.
 
ESEJ, W SKRÓCONEJ WERSJI I POD TYTUŁEM "BĘDZIEMY MIELI WŁASNY TEATR", UKAZAŁ SIĘ NA ŁAMACH KWARTALNIKA "MIGOTANIA" (4/2012).
Rymek
O mnie Rymek

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura