Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna
110
BLOG

Bożek: Wycinanie dobra wspólnego

Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna Polityka Obserwuj notkę 18

Wyobraźcie sobie boisko piłkarskie. Zanim zdążycie to zrobić, z powierzchni ziemi zniknie wycinek lasu o powierzchni El Nou Estadi del Futbol Club Barcelona, czyli po naszemu Camp Nou. Tempo wyrębu lasów jest zastraszające. Tylko przez trzy ostatnie wieki wycięliśmy w pień około 40 proc. lasów na całym świecie. Z 25 krajów lasy zniknęły całkowicie. W 29 innych zmniejszono ich powierzchnię o 90 proc. - donosi oenzetowski raport Millennium Ecosystem Assessment. Między 1990 a 2000 powierzchnia lasów tropikalnych malała rocznie o 12,3 miliona hektarów. To tak jakby co roku znikał las wielkości trzeciej części Polski.

Po co nam las?

Po co nam w ogóle lasy? Po pierwsze, lasy są naturalnym środowiskiem życia wielu gatunków zwierząt i roślin. W lasach tropikalnych znajdziemy ponad połowę znanych nam gatunków, zarówno fauny, jak i flory. Część z nich nie przeżyje gwałtownej wycinki. Na Borneo, gdzie rabunkowy wyrąb lasów bezpośrednio zagraża orangutanom i nosaczom, w ciągu ostatniej dekady populacja orangutanów zmalała o 60 proc. Nosaczy zostało już tylko 3000. Wszyscy przyrodnicy wskazują, że bioróżnorodność jest konieczna i dla przetrwania lasu i dla funkcji, które spełnia niejako „po drodze”. A są one niezbędne nie tylko dla małpek, ale i dla ludzi.

To z lasów pochodzi ponad trzy czwarte dostępnych nam zasobów świeżej wody. Spośród 105 największych miast na świecie, aż jedna trzecia czerpie wodę z gęsto zalesionych działów wodnych. Lasy chronią przed powodziami, zatrzymując nadmiar wody pochodzący z opadów. Co może się stać, gdy zabraknie tej naturalnej bariery, przekonali się mieszkańcy regionu jednego z przełomów rzeki Jangcy. W okolicy wyrąbano 85 proc. lasów. Gdy w 1998 roku Jangcy wylała, zginęło 3800 ludzi, a straty ekonomiczne sięgnęły 20 milionów dolarów.

Lasy pomagają  nam ograniczyć ilość dwutlenku węgla wydalanego do atmosfery. Część CO2 pochłaniają, wykorzystując go np. w procesie fotosyntezy, część jest magazynowana w szczątkach rozkładających się roślin i zwierząt. Jeżeli środowisko będzie magazynowało więcej węgla niż wydala do atmosfery, wtedy można je traktować jako swego rodzaju zbiornik na węgiel (czyli carbon sink). Takim właśnie zbiornikiem są lasy deszczowe. W lasach tropikalnych i subtropikalnych zmagazynowane jest – jak wynika z raportu Programu Środowiskowego Organizacji Narodów Zjednoczonych (w skrócie UNEP) The Natural Fix? The Role of Ecosystems in Climate Mitigation – 550 mld ton węgla! I co roku trafia tam kolejne 1,3 mld ton. To ponad jedna trzecia światowego wydobycia węgla kamiennego. Lwią część pochłanianego węgla biorą na siebie lasy Ameryki Środkowej i Południowej. Swoje dorzuca też Afryka i Azja. To wszystko pozwala na powstrzymanie nawet 15 proc. produkowanego przez nas CO2 przed przedostaniem się do atmosfery! Dla porównania, najnowsze badania Uniwersytetu Oksfordzkiego wskazują, że emisja 1 biliona ton węgla do atmosfery skutecznie podwyższy prawdopodobieństwo wzrostu globalnej temperatury o 2 stopnie Celsjusza.

Wyrąb lasów  szkodzi podwójnie – nie tylko niszczy globalne „zbiorniki na węgiel”, ale i uwalnia nagromadzony w nich dwutlenek węgla. Część wyciętych drzew po prostu się spala. Dodatkowo, konwencjonalne techniki wyrębu powodują pogorszenie się jakości gleby, uszkadzają poszycie leśne, pogarszają jakość lasu. To wszystko skutkuje emisjami, których przecież łatwo można uniknąć. Naukowcy, których badania przytacza UNEP szacują, że w wyniku deforestacji do atmosfery przedostaje się od 0,8 do 2,2 mld ton węgla, czyli nawet do 880 ton CO2.

Dlaczego lasy znikają w zastraszającym tempie? Mówi się, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. A w lesie leżą sobie one spokojnie i tylko czekają aż ktoś je podniesie. Lasy corocznie dostarczają 3,3 miliarda metrów sześciennych drewna. Ale nie tylko o drewno tu chodzi. Podstawowymi przyczynami wycinki są rozwój rolnictwa oraz budowa dróg i innych elementów infrastruktury. Doskonale widać to na przykładzie pewnego ciepłego kraju z Ameryki Południowej, który lasu ma (jeszcze) pod dostatkiem.

Zajmij albo strać

Amazoński las deszczowy jest jednym z największych na świecie. Weźcie całe Indie, dołóżcie jeszcze pół i w ten sposób otrzymacie jego powierzchnię. Ponad połowa znajduje się na terenie Brazylii. Dzięki badaniom Instituto Nacional de Pesquisas Espaciais (INPE), czyli Narodowego Instytutu do spraw Badań Kosmicznych, rząd brazylijski posiada bardzo dokładne dane na temat poziomu deforestacji. Od powstania INPE w latach 70. powierzchnia amazońskiego lasu deszczowego zmalała o jedną piątą. I ciągle maleje. Greenpeace szacuje, że między 2007 a 2008 wycięto kolejne 1,2 miliona hektara.

Naturalnie, drzewo samo się nie zetnie. Gdzie drwa rąbią, tam musi być drwal, a tak się składa, że w amazońskiej dżungli drwali nie brakuje. Żyje tam 20 milionów ludzi, czyli dziesiąta część populacji Brazylii. Jest gorąco, duszno, biednie, a dodatkowo lokalny klimat sprzyja rozprzestrzenianiu się chorób. Skoro warunki tam są ciężkie, to skąd wzięło się tam aż tylu mieszkańców? W przeprowadzce pomogła władza.

W latach 60. brazylijska junta rozpoczęła wielką operację przesiedlania ludzi na tereny dżungli. Kusiła darmową ziemią, dopłatami. Pomógł też Bank Światowy, który udzielił Brazylii pożyczki pokrywającej część kosztów migracji. Wszystko to firmowano nieco paranoicznym hasłem ocupar para não entregar, czyli „zajmij albo strać”. Bano się, że ziemia leżąca odłogiem może stać się łatwym łupem dla zazdrosnych sąsiadów. Przesiedlenie 20 milionów ludzi stało się więc niezłym sposobem na zabezpieczenie narodowych granic.

Nowi mieszkańcy dżungli musieli się czymś zająć. Dziś ich głównym źródłem utrzymania stały się wyrąb drzew, hodowla bydła i uprawa soi. Do tego doszły różne projekty infrastrukturalne oraz poszukiwanie skarbów takich, jak diamenty, boksyt, mangan, żelazo. Wszystkie wymagają jednego – przestrzeni. A w dżungli amazońskiej przestrzeń uzyskuje się za pomocą siekiery, piły mechanicznej albo spalinowej.

Główną  przyczyną deforestacji jest hodowla bydła. Aktywiści Greenpeace’u szacują, że na większości „oczyszczonych” z drzew terenów (80 proc.) pasą się dziś krowy. Postępowanie brazylijskiego rządu każe przypuszczać, że proces zamiany dżungli w wielkie pastwisko będzie trwał bez końca.

Got beef?

Brazylia jest największym eksporterem wołowiny na świecie. W lutym 2009 lokalne Ministerstwo Rolnictwa wydało prognozę (jak wskazują urzędnicy, konserwatywną!) na lata 2009-2019, w której przewiduje, że udział Brazylii w światowym handlu wołowiną podwoi się. Oznacza to dalsze powiększanie się rozmiaru farm. A ich dotychczasowy rozwój i tak był imponujący.  

Dokumentuje to najnowszy raport Greenpeace Slaughtering the Amazon. Co ciekawe, chociaż w latach 1996-2005 liczba bydła hodowanego w dżungli amazońskiej wzrosła o 21 milionów, to już poza nią rancza stawały się coraz mniej popularne. W tym samym czasie, pogłowie bydła hodowanego w innych rejonach Brazylii spadło o 4 miliony. Powód? Hodowla w dżungli jest po prostu bardziej opłacalna. W lesie nie trzeba się martwić o konieczność odnowy pastwiska. Wyrąb kolejnego kawałka lasu kosztuje o połowę mniej niż doprowadzenie zużytego pastwiska do porządku. Oszczędza się przy tym na nawozie i wodzie. Do tego, jak donosi International Finance Corporation oddział Banku Światowego, którzy pożycza pieniądze prywatnym firmom – w amazońskiej dżungli nielegalne zajmowanie ziemi, bezprawna deforestacja, a i nierzadko niewolnictwo są na porządku dziennym. Tania ziemia i tania siła robocza. To tu tkwi – jak pisze Greenpeace – przyczyna przewagi Brazylii w sferze produkcji wołowiny.

Główne centra hodowli znajdują się w trzech regionach Brazylii. Są to Mato Grosso, Pará i Rondônia. Wyrąb lasów w tych regionach jest niemal wprost proporcjonalny do przyrostu pogłowia bydła. W Mato Grosso w latach 1996-2005 przyrost ten wynosił 36 proc. W roku 2007 zostało tam tylko 38 proc. początkowej powierzchni lasu. Ale jest jeszcze jedna ciekawa rzecz, którą dostrzeżemy, jeśli zagłębimy się w podawane przez Greenpeace statystyki. Pará – z 11 milionami sztuk bydła – jest szóstym pod tym względem regionem w Brazylii. Rancza, które się tam znajdują, stanowią tylko 3 proc. wszystkich miejsc hodowli w całym kraju. Nie inaczej jest w Mato Grosso. To drugi region, jeśli chodzi o rozmiar hodowli, ale rancza, które tam znajdziemy to tylko 2 proc. całości. Hodowla bydła nie jest domeną zubożałych wieśniaków. Ma raczej charakter przemysłowy.

Brazylijski przemysł rolny produkuje 25 proc. PKB. Udział tego sektora w eksporcie jest jeszcze większy i wynosi około 36 proc. Jeśli chodzi o eksport wołowiny, to głównymi beneficjentami są w nim trzy wielkie korporacje: Bertin, JBS i Marfrig. Firmy te stanowią ostatnie ogniwo w hodowlanym łańcuchu. Posiadają rzeźnie, zakłady przetwórcze oraz kanały dystrybucji i marketingu. To do nich adresowana jest znaczna pomoc finansowa ze strony brazylijskiego rządu. Między 2007 a 2009 Narodowy Bank Rozwoju (BNDES) przekazał trójce eksporterów kwotę sięgającą 2,65 miliarda dolarów. W zamian objął w nich część udziałów, które dają prawo do udziału w zyskach. W ten sposób rząd był w stanie wykroić dla siebie kawałek tortu. Efektem ubocznym jest współodpowiedzialność za nielegalny wyrąb bezcennego lasu deszczowego. Narodowe subsydia umożliwiają przecież dynamiczny rozwój eksporterów, ten zaś wymusza ekspansję rancz. A ta jest możliwa, między innymi, dzięki coraz szybciej postępującej deforestacji.  

Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?

Czy wyrąb lasów jest na rękę Brazylijczykom? Nie do końca. Masowa wycinka dżungli przyczynia się do produkcji ponad 80 proc. krajowej emisji CO2. Międzynarodowe instytucje i organizacje ekologiczne wywierają na Brazylii olbrzymią presję. To właśnie dlatego podczas zeszłorocznej konferencji klimatycznej w Poznaniu prezydent Lula zadeklarował, że do roku 2018 tempo deforestacji zmniejszy się o 72 proc.

Jakie są  szanse, że rząd wywiąże się z zobowiązania? Z jednej strony brazylijski rząd podejmuje liczne działania, mające na celu zabezpieczenie dżungli. Dzięki INPE Brazylijczycy dysponują zaawansowanym systemem monitorowania lasów. 40 proc. amazońskiego lasu to chronione parki narodowe albo Indiańskie rezerwaty. Pozostałe 60 proc. również jest chronione przez prawo. Jeden z przepisów wymaga, by właściciele terenów w regionie (około 20 proc. dżungli jest w prywatnych rękach) utrzymywali, co najmniej 80 proc. nietkniętej powierzchni lasu. Inny zabrania sprzedaży bydła ranczom przyłapanym na korzystaniu z nielegalnie utworzonych pastwisk. Przypadki bezprawnego wyrębu są nadzorowane przez specjalną rządową agencję Instituto Brasileiro do Meio Ambiente (IBAMA).

Instytucje i prawa nie wystarczają. Ważne jest też zapewnienie im warunków do sprawnego działania. A z tym jest krucho. Personel IBAMY jest niesamowicie okrojony. Olbrzymi obszar o powierzchni dwóch trzecich Brazylii jest nadzorowany przez zaledwie 500 inspektorów! Jeśli już uda im się coś ustalić, to szanse na przepchnięcie sprawy przez system prawny są marne. Jeśli jakimś cudem zdołają doprowadzić do wyroku, to zapewne przestępcy nie zastosują się do niego. W 2005 IBAMA nałożyła grzywny w wysokości 697 milionów dolarów. Wyegzekwowano spłatę 0,5 proc. z nich!

Inne prawa również są łamane. Na przykład przepis o ranczach korzystających z nielegalnych pastwisk obchodzi się, przenosząc bydło z miejsca na miejsce w celu tuczenia, dalszej hodowli albo reprodukcji. W samym Mato Groso co roku „migracja” dotyczy 11 milionów sztuk. Greenpeace opisuje liczne przypadki, w których przenosiny służą do „prania” bydła. Z  „bezpiecznej” farmy transportuje się część hodowli na inną, niegdyś gęsto pokrytą lasem. Potem następuje „reemigracja”. I wszystko w porządku.

Dlaczego tak trudno jest ukarać winnych? Jedną z głównych przyczyn jest niejasny system rozdziału tytułów prawnych do ziemi. Ocenia się, że większość jest sfałszowana albo jest wynikiem „zasiedzenia”. Non-profitowy ośrodek badań Imazon szacuje, że tylko 14 proc. właścicieli gospodarstw na terenie dżungli posiada ważny akt notarialny. W 2008 Trybunał Sprawiedliwości w Pará stwierdził, że należy unieważnić 6000 tytułów praw własności! Skoro nie można nawet ustalić, do kogo należy dany kawałek ziemi, to trudno tu mówić o skutecznej ochronie lasu. A tam, gdzie egzekwowanie prawa jest niemożliwe, zaczyna rządzić przemoc. Konflikty o to, co jest czyje, stają się codziennością. W miastach regionu Pará bez problemu można znaleźć najemnika, który załatwi sprawę raz na zawsze. W Tailândii – dwudziestopięciotysięcznym mieście – 3 morderstwa na tydzień są czymś normalnym. 70 proc. mieszkańców tego miasta utrzymuje się z wyrębu lasów. Mordowani są „właściciele” gruntów, na które ostrzą sobie zęby ich sąsiedzi, ofiarami stają się też ekolodzy. W 2005 w Pará zabito Dorothy Mae Stang – amerykańską zieloną aktywistkę. Morderca podczas procesu przyznał, że za „robotę” otrzymał 50 reali (20 dolarów).

Reforma?

Lekarstwem na te bolączki ma być reforma, która zrobi porządek z tytułami własności. Nowe prawo gwarantuje, że obecni „właściciele”  dostaną upragniony akt notarialny i staną się pełnoprawnymi posiadaczami kawałka dżungli. Większe gospodarstwa (powyżej 1500 hektarów) mają zostać zrenacjonalizowane, a następnie sprzedane po preferencyjnych stawkach. Inny projekt zakłada dwukrotne powiększenie terenu, na którym właściciel może pozbyć się lasu (z 20 do 40 proc.). Oba projekty są forsowane przez bancada ruralista – potężne lobby przemysłu rolnego. Nic w tym dziwnego. Nietrudno sobie wyobrazić, że farmerzy i przemysłowcy spróbują przejąć ziemię od dawna należącą do Indian czy biedaków utrzymujących się z lasu.

A właściwie to nie trzeba sobie tego wyobrażać. Wystarczy skoczyć za miedzę, do Peru. Tamtejszy prezydent Alan García – zwolennik wolnego handlu – podpisał ustawę umożliwiającą zagranicznemu przemysłowi inwestowanie na terenie peruwiańskiej dżungli amazońskiej. „The Guardian” donosi, że w wyniku tego prawa blisko 70 proc. lasu stałoby się miejscem intensywnego wydobycia ropy, gazu i drewna. W całym Peru rozgorzały protesty, tysiące Indian wychodziło na ulicę i blokowało elementy przemysłowej infrastruktury. Wreszcie doszło do tragedii. W trakcie ulicznej blokady zginęło ponad 30 osób (policjantów i protestujących).

Podsumujmy to wszystko drobnym rachunkiem zysków i strat. Kto jest ekonomicznym zwycięzcą? Z pewnością bogaci, brazylijscy farmerzy, których rzecznikiem jest bancada ruralista. Tanie mięso wołowe jest w smak licznym zachodnim korporacjom działającym na rynku żywnościowym. W Anglii aż 40 proc. wszystkich przetworzonych posiłków z wołowiny (kto był w Wielkiej Brytanii, ten z pewnością z przerażeniem wspomina corned beef – peklowaną wołowinę z puszki) pochodzi z brazylijskiego mięsa. Przemysł skórzany także odbiera swoją działkę. Bertin regularnie sprzedaje wołową skórę firmom takim jak Nike, Adidas, czy z innego, włoskiego, podwórka - Boss, Geox, Gucci, Hilfiger, Louis Vuitton i Prada. Brazylijski rząd ma swoje udziały w całym interesie.

Kto traci? Z pewnością na tę listę możemy wpisać miejscową  ludność. Wprawdzie początkowo karczowanie lasów przyczynia się do wzrostu dochodu i poprawy jakości życia lokalnej ludności, ale – jak informuje Science – już po kilku latach wszystko wraca, a właściwie spada, do stanu poprzedniego. Autorzy badań nazwali to boom-and-bust cycle.

W ostateczności, na deforestacji tracimy wszyscy. Już czas, by przestać poświęcać wspólne dobro na ołtarzu wąsko rozumianego rozwoju ekonomicznego.

Jakub Bożek

--
Tekst ukazał się na witrynie www.krytykapolityczna.pl.

Krytyka Polityczna

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka