Leonardo Leonardo
268
BLOG

Jądro ciemności

Leonardo Leonardo Polityka Obserwuj notkę 4

Przed świętami skończyłem grubaśny tom Paula Theroux „Safari mrocznej gwiazdy”. Mimo rozmiaru czytało mi się go bardzo dobrze i szybko.

Theroux to popularny amerykański pisarz, u nas znany głównie chyba z książki (i nakręconego na jej podstawie filmu) „Wybrzeże Moskitów” o szalonym naukowcu, który zabiera rodzinę w dziką dżunglę by tam realizować swoje idee. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, jeszcze przed dyktaturą Idi Amina, pracował jako nauczyciel w wiejskiej szkole w Ugandzie, w ramach Korpusu Pokoju. Po czterdziestu latach wraca do znanych sobie miejsc by zobaczyć co się zmieniło i jak wygląda kontynent, na którym w młodości zdarzyło mu się żyć. Postanawia odbyć podróż z Egiptu do Przylądka Dobrej Nadziei wschodnim skrajem Afryki, przy pomocy lądowych środków podróży.

Siłą tej książki jest jej autentyczność. Taką mam przynajmniej nadzieję, aczkolwiek od czasu zdemaskowania konfabulacji Kapuścińskiego wiem, że niczego nie można być pewnym, także w reportażu. Theroux nie jest zainteresowany opisywaniem miejsc odwiedzanych przez turystów, a jeśli już to czyni, to skupia się raczej na analizie jak przemysł turystyczny zmienia obyczaje i stosunki ekonomiczne. Zwraca uwagę przede wszystkim jak żyją ludzie. Co więcej, porównuje Afrykę jaką pamięta sprzed lat z tym, co widzi dzisiaj i wciąż zastanawia się nad przyczynami obserwowanych zjawisk.

Patrzy na Afrykę oczami Amerykanina, wychowanego w zachodniej cywilizacji, ale jest to spojrzenie przyjazne, za którym stoi nostalgia młodości, ale także wiedza, znajomość lokalnych języków i chęć dotarcia do podszewki życia, porzucenie stereotypowego spojrzenia turysty.

Z kart tego reportażu-eseju wyziera raz po raz smutna konstatacja, że w każdym z krajów, przez które Theroux przejeżdża, sprawy wyglądają gorzej niż czterdzieści lat temu. Wszędzie obserwuje upadek służby zdrowia, nawet nie brak rozwoju transportu, ale stan dróg znacznie gorszy niż wtedy, upadek linii kolejowych, brak nowych mostów, obiektów użyteczności publicznej. Gdzieniegdzie wręcz tragedia wojny, tak jak w południowym Sudanie czy Etiopii (nie przejeżdża przez Rwandę ani przez Kongo-Zair, ale pamiętamy też co tam się zdarzyło). Odwiedza szkołę, w której kiedyś uczył: dzisiaj budynek jest w ruinie, biblioteka, która była niegdyś jej chlubą, została rozkradziona i zniszczona, nauczyciel mieszkający w dawnym mieszkaniu Theroux jest w gruncie rzeczy słabo wykształconym prymitywem. Co prawda przyjaciel pisarza z tamtych lat jest dzisiaj premierem, ale kraj nie wygląda wcale lepiej niż wtedy.

I tak, strona za stroną, Theroux maluje obrazy upadku, beznadziei, czasem rozpaczy, ale częściej apatii. Pisze, że nigdzie nie widzi, żeby było lepiej niż czterdzieści lat temu. Stawia trudne pytania: dlaczego po tylu latach, tak wielkim postępie technologicznym i cywilizacyjnym na Ziemi i dziesięcioleciach pomocy humanitarnej, w Afryce dzisiaj jest gorzej niż było wtedy?

Bardzo się stara brzmieć poprawnie politycznie, kilkakrotnie czyni rytualne zastrzeżenia na ten temat, ale jednak wnioski są jednoznaczne: Afrykanie nie dysponują kulturowymi kompetencjami do rozwoju. Pierwsza przyczyna jest środowiskowa: tu nigdy nie ma zimy w europejskim czy północnoamerykańskim rozumieniu tego słowa. Z racji klimatu nigdy nie wytworzyli etosu myślenia o przyszłości, jeśli nie ma zimy i zawsze jakoś można się wyżywić, po co robić zapasy i planować pół roku naprzód? Druga bariera rozwojowa, na którą zwraca uwagę, to inna od europejskiej hierarchia wartości: indywidualizm nie jest wartością, ważna jest grupa – rodzina, klan, szczep. Ale tu więzi grupowe się kończą, już państwo czy naród są tworami sztucznymi, niezakorzenionymi w afrykańskiej mentalności. Niesie to ze sobą poważne konsekwencje jeśli chodzi o rozpowszechnienie korupcji, co osobiście oglądałem w RPA – urzędnik państwowy nie działa w interesie państwa, ale swojej wioski czy plemienia. Dobro publiczne jest pojęciem abstrakcyjnym, pozbawionym wszelkiej treści, niezrozumiałym. Ale z klanowością jest jeszcze inny, poważniejszy problem, który stanowi trzecią barierę rozwojową. Jeśli tylko czegokolwiek się dorobisz, zdobędziesz jakiś majątek, natychmiast zlatuje się chmara twoich krewnych, z oczekiwaniem, że teraz będziesz ich utrzymywać i podzielisz się z nimi tym co masz. Przecież jesteście rodziną! Taka mentalność powoduje, że niemożliwa jest indywidualna akumulacja kapitału, a więc jakiekolwiek poważniejsze przedsięwzięcia gospodarcze. Wszelka aktywność duszona jest w zarodku przez biedę i wielki społeczny wyrównywacz w postaci więzów rodzinnych i obyczaju. Wszyscy są równi i tak samo przeraźliwie biedni.

Kolejna rzecz to wojna. Tu chyba najwięcej można zarzucić białym. Najpierw, realizując utopijne ideały samostanowienia afrykańskich narodów, europejskie państwa wycofały się zostawiając władzę w rękach lokalnych ugrupowań politycznych i polityków, którzy natychmiast przystąpili do grabieży wszystkiego co było w ich zasięgu, a zdarzało się także, że byli to barbarzyńcy i szaleńcy w rodzaju Idiego Amina czy Mengistu, czego biali nie chcieli widzieć w imię poprawności politycznej albo interesów geostrategicznych. Bo Afryka była też przez dziesięciolecia areną cynicznej walki między zimnowojennymi blokami militarnymi. Rosjanie szkolili „swoich” afrykańskich polityków w Moskwie, przysyłali doradców wojskowych z Układu Warszawskiego czy nawet regularną armię, jak w przypadku Kubańczyków w Angoli. Amerykanie mieli „swoich”, których też wspierali mimo poważnych zastrzeżeń do ich działań, czasem wręcz zbrodni popełnianych na własnych narodach.

Pół wieku po dekolonizacji widać niestety, że wraz z odejściem białych nastąpił upadek całej infrastruktury gospodarczej i społecznej, jakby po usunięciu szkieletu całe ciało zapadło się pod własnym ciężarem. Charakterystyczne jest, że jedyne kraje, którym udało się osiągnąć jakie względne choćby sukcesy w podnoszeniu poziomu cywilizacyjnego to były kraje, w których silne pozostały wpływy białych, nawet jeśli rządzą dzisiaj w nich czarni – np. RPA czy Senegal. Tu bardzo pouczający jest przykład Zimbabwe, które na początku lat 80. po obaleniu rządu Iana Smitha i upadku Rodezji, bardzo dobrze rozwijało się, dzięki decyzji Mugabego o pozostawieniu w rękach białych farmerów ziemi uprawnej. Później jednak Mugabe – który jest niestety kolejnym przykładem polityka, którego miejsce jest w szpitalu psychiatrycznym – rozpętał histerię skierowaną przeciwko białym, szczując na nich czarną większość. Doprowadziło to do eksodusu farmerów, przejęcia farm przez czarnych, którzy nie umieli, bądź nie chcieli – także z dyskutowanych powyżej powodów kulturowych – nimi się zająć. Produkcja żywności załamała się, co pociągnęło za sobą całą gospodarkę, a Zimbabwe ze spichlerza Afryki stało się żebrakiem i pariasem.

Biali mają jeszcze jeden rodzaj „zasługi” w tym, że w Afryce nic się nie zmienia na lepsze, co Theroux artykułuje bardzo wyraźnie i jednoznacznie. To cała machina pomocy humanitarnej (a może właściwie należałoby mówić „biznes”?). Podaje liczne przykłady arogancji i alienacji pracowników organizacji humanitarnych, którzy rozbijają się nowymi terenówkami po dziurawych afrykańskich drogach, unikając kontaktu z miejscową ludnością. Wymyślają setki, tysiące programów pomocowych, które są oderwane od rzeczywistości, są nieadekwatne do miejscowych warunków klimatycznych, kulturowych czy społecznych. Nawet jeśli są to sensowe działania, często nagle są przerywane po zakończeniu finansowania, a ich efekty zaprzepaszczane, gdyż nikt nie planował ich w taki sposób, aby mogły działać po tym, jak organizacja pomocowa zwinie swoje żagle. Powodowany wyrzutami sumienia, szczerymi porywami serca swoich mieszkańców albo konkretnymi cynicznymi interesami, świat zachodzi traktuje Afrykę protekcjonalnie. Działalność organizacji pomocowych dostarcza wciąż funduszy dla miejscowych skorumpowanych polityków, pozwala utrzymywać się im przy władzy, a także nauczyła Afrykanów postawy roszczeniowej. To tak jak z tą zimą: skoro jej nie ma i nie trzeba się do niej przygotowywać i planować, to tym bardziej – jeśli zdarzy się nieoczekiwane, na przykład dramatyczna susza, przyjadą zachodnie organizacje i dostarczą żywność, wodę i lekarstwa. Państwa afrykańskie nie czują się zobowiązane do dbania o siebie, tam w ogóle nie ma poczucia, że państwo jest powołane do tego, żeby dbać o swoich obywateli.

Od siebie dodam, że to, co ONZ wyprawia w tej chwili w Demokratycznej Republice Konga także woła o pomstę do nieba. Po gigantycznym ludobójstwie, do jakiego tam doszło, teraz wojska pokojowe ONZ służą za listek figowy do uwiarygodniania dyktatorskich rządów i rabunkowej eksploatacji kongijskich bogactw naturalnych przez Amerykanów i Chińczyków, wykazując przerażającą bezradność wobec tragicznego losu ludności. Nie może nie przychodzić do głowy porównanie ze Srebrenicą.

Theroux pisze o tym gorzko, ale prawdziwie. Jego analizy są przekonujące, a obserwacje wstrząsające. Niestety nie ma w tym wszystkim nadziei. Z tej prozy przeziera przekonanie, że najlepszy czas Afryka miała w połowie ubiegłego wieku, a teraz zamienia się w conradowskie „jądro ciemności”.

Leonardo
O mnie Leonardo

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka