Artur Lewczuk Artur Lewczuk
1276
BLOG

Chłopiec z książką

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Kultura Obserwuj notkę 12

 W centrum mojego miasta jakiś czas temu pojawiło się targowisko. Najpierw było ono nieśmiałe, jakby trochę wstydliwe. Przykucnęło między składem węgla, z którego to węgla ledwo pełgał w domach ogień, a dworcem autobusowym, sprawiającym wrażenie czegoś niegościnnego; w każdym razie dworzec ten w najmniejszym stopniu nie zachęcał człowieka do podróży, nie otwierał żadnej innej perspektywy świata niż ta, którą wyznaczała poszarzała codzienność miasta. Targowisko sklecono naprędce z pordzewiałych stelaży, obciągniętych przeważnie grubą, brudną folią.

Z czasem zaczęło się rozrastać. Pod jego foliowymi witrażowymi sklepieniami w każdy parzysty dzień powszedni na stołach rozstawionych niczym ołtarze dokonywało się misterium odkupienia biedy. Było to zaiste widowisko niezwykłe, dlatego że wydawało się być czymś, co rodzi wolność, co otwiera bramy raju. Targowisko przypominało obóz nomadów, w którym wystawiano różne niezwykłości na pokuszenie mieszkańców miasta. 

I oto z biegiem dni targowisko wypełniło się tłumem. Stało się miastem samym w sobie, z coraz bardziej skomplikowanym labiryntem ciasnych ulic, w którym można się zagubić, miastem rządzącym się swoim nowym prawem życia. Słychać w nim zaklęcia sprzedawców i ich przysięgi na śmierć i życie, nabożne szepty odliczania pieniędzy. Uliczkami targowiska przepływają ludzie z oczyma opuszczonymi, ze wzrokiem oplatającym straganowe cuda. Straganowa feria barw, straganowa różnorodność kształtów towarów, straganowa obietnica nieziemskich smaków sprawiają, że na targowisku dokonuje się nieprzerwanie milczące studium rzeczy. 

Osobliwością targowiska jest bukinista, stojący przy bramie prowadzącej na targ. U jego stóp, na rozłożonej na ziemi płachcie leżą książki. Niektóre z nich, jeszcze dziewicze, puszą się soczystością barw okładek, lśnią obrazkami obietnic niezwykłych przygód, zawierają ilustracje ekscytujących przeżyć. Inne – postarzałe, wyblakle, naddarte, zapisane wyłącznie małą czcionką, noszące ślady ludzkich palców, które najwyraźniej czegoś w nich szukały, spoczywają pod ciężarem tych pierwszych. Ludzie przechodzą przeważnie obok bukinisty tak, jakby był dla nich niewidzialny, i zaraz po przejściu bramy rozlewają się szeroko po targowisku, ginąc w półmroku sezamowych ulic, by zatrzymać się przed straganami uginającymi się od słodyczy, dezodorantów, zamków, gwoździ...Wydaje się, że książki nic dla nich nie znaczą – nikt nie chce choćby pochylić się nad nimi, wziąć je w ręce i podnieść z ziemi. 

Przymuszony zdarzeniami niekiedy chodzę na targowisko. Bywa, że wtedy znajduję czas, żeby pójść na stary dworzec kolejowy, zamknięty już od wielu lat. Styka się on prawie z dworcem autobusowym. Lubię tam chodzić, zwłaszcza latem, kiedy kwitnie okalający go szpaler lip. Jest tam wtedy mnóstwo cieni ciszy, w której mogą rozrastać się myśli. A co więcej, peronowy zegar pokazuje wciąż tę samą godzinę. Poza tym dworzec ten ma w sobie gorzki, ale jednocześnie pociągający urok dekadencji. Latem spowity jest zapachem melancholii dziko rosnących na torowiskach traw i ziół. Tory stacji rozpełzają się na różne strony. Przy ich rozwidleniach stoją nieporuszenie nieme zwrotnice. Tu i ówdzie widać semafory z opuszczonymi, jakby pełnymi rezygnacji, ramionami. Błąkający się między nimi wiatr niekiedy podrywa z ziemi chmury piasku, czasami podrzuca kartki papieru, jakby chciał zanieść ku wyży jakąś skargą. 

Pewnego dnia okazało się, że ławka, na której zwykle siadałem, jest zajęta. Siedział na niej chłopiec, który wyglądał na dziesięć lat, i czytał książkę. Był to pucołowaty blondyn. Usiadłem trochę dalej i zacząłem przyglądać się mu, tym bardziej, że przedstawiał sobą widok od dawna przeze mnie niespotykany. Sprawiał wrażenie, jakby cały dookolny świat dla niego przestał istnieć. Przebiegał wzrokiem linie zdań. Czasami na dłużej zatrzymywał się, podnosił głowę i uśmiechał się do czegoś, co tylko jemu było wiadome. Potem znowu wracał do lektury, niekiedy poruszał ustami, jakby coś sobie tłumaczył albo próbował usłyszeć to, co widziały jego oczy. I z wpółotwartą buzią znowu zatapiał się w słowa. Jego oczy płonęły pasją odkrywania. 

Nagle za sobą usłyszałem kobiecy głos.

– Wojtuś, gdzie ty się znowu podziewasz? Już dawno zrobiłam zakupy i szukam ciebie.

– Już idę, mamo – odpowiedział. – Złożył książkę. Wstał, włożył ją pod pachę i pobiegł w stronę targowiska.

Chciałem się odwrócić, ale nie mogłem.

Zamknąłem oczy. Zobaczyłem wielkie parowozy stojące na stacji, rozgrzane wysiłkiem drogi, owiane dymem, wesoło pogwizdujące. Niektóre cicho odpoczywały. Inne szykowały się do nowej drogi. Posapywały, syczały, jakby śniły sen o podróży, która je czeka. Gdy ruszały w drogę, wydobywały z siebie niskie basowe buczenie pożegnania i zaraz przenikały dal, podskakując na złączach szyn: to tu, to tam, to tu, to tam, to tu, to tam….

Twarz miałem w słońcu.

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura