Źródło: X
Źródło: X
Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
5259
BLOG

Tańcząca głupota pani poseł Jachiry

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Sejm i Senat Obserwuj temat Obserwuj notkę 65
Wygibasy w Sejmie, odstawione przez panie Jachirę, Kotulę, Nowicką i Lempart, nie tylko są przykładem oczywistej głupoty i nie pomagają w żaden sposób zgwałconym kobietom. One są dla nich w dodatku zwyczajnie obelżywe.

Zrobiłyśmy to! Po raz pierwszy w historii w polskim Sejmie zatańczyłyśmy taniec przeciwko przemocy wobec kobiet "Nazywam się Miliard"! W tym roku tańczymy w intencji zmiany definicji gwałtu, bo tylko TAK oznacza zgodę. Jedna za miliard! Miliard za jedną!

Tak pochwaliła się na X pani poseł Klaudia Jachira. Której taniec, nawiasem mówiąc, przypominał ruchy Robocopa. Ale może tak miało być, ja się nie znam.

Pląsy w parlamencie z udziałem pani poseł właśnie, a także pani minister Katarzyny Kotuli, pani poseł Wandy Nowickiej czy pani Marty Lempart, odbyły się w Środę Popielcową. Oczywiście nikt w Polsce – na szczęście – nie jest zobowiązany do przestrzegania naszych tradycyjnych obyczajów i ograniczeń, które też nie są na nikogo nakładane na siłę. Jeżeli jednak ktoś w ostentacyjny sposób łamie te tradycyjne reguły – stanowiące, że Środa Popielcowa nie jest dniem hucznych zabaw, podobnie zresztą jak cały Wielki Post – to nie sposób tego nie odebrać jako swoistej deklaracji zerwania z tym przynajmniej elementem naszej tożsamości. Taki też w tym wypadku, jak sądzę, był całkiem świadomy zamysł.

W sieci pojawiła się pewna liczba wpisów wskazujących na tę zbieżność czasową, które to wpisy były z wściekłością atakowane przez „zwolenników świeckiego państwa”, w tym rżnących głupa jak choćby pan Krzysztof Luft (na jego pytanie: „Co to ma wspólnego ze Środą Popielcową?” udzieliłem odpowiedzi jedynie właściwej w obliczu tak ostentacyjnego rżnięcia głupa: „Jajco”). Antyklerykałowie wszelkiej maści i inni czciciele świeckości jak zwykle nadmiernie się ekscytują – nikt przecież nie domagał się, żeby czegokolwiek zakazać w Środę Popielcową. Natomiast konserwatystom nikt nie może z kolei zakazać krytyki takiego postępowania lub przynajmniej wskazywania na jego motywacje. Cieszę się, że to ustalenie mamy już za sobą.

Jednak fakt, że ów taniec św. Wita – uczestniczki proszę o wybaczenie w związku z tym świątobliwym określeniem, którego może sobie nie życzą, ale ono wydaje mi się tu jedynie właściwe – odbył się w Środę Popielcową uważam za najmniejszy z nim problem. Znacznie większym jest, że parlament Rzeczypospolitej zostaje zamieniony w cyrk i tancbudę przy pełnej akceptacji pana marszałka Hołowni, a także to, że istnieje całkiem spora liczba osób, które tego typu żenujące przedsięwzięcia traktują jako poważną i przynoszącą realne skutki demonstrację. Tak naprawdę mamy do czynienia z obrażaniem prawdziwych ofiar gwałtów i, nomen omen, gwałtem na zdrowym rozsądku.

Wygibasy na sejmowym korytarzu jako forma demonstracji nie są niczym oryginalnym. Wystarczy sobie przypomnieć panią Janę Szostak, która wyspecjalizowała się w wydawaniu nieartykułowanego ryku, co rzekomo miało wspomóc opozycję na Białorusi. Podobnie jak jej dekolt. Do tej samej kategorii należą wszelkie malowania kredkami na chodniku.

Mamy tu do czynienia z postępującą degeneracją umysłową, może nawet bardziej odbiorców niż protestujących, którzy wychodzą z założenia, że adresaci ich działań nie są w stanie przyswoić sobie czegoś bardziej merytorycznego i subtelniejszego, a też i sami nie umieją niczego takiego stworzyć. Przy czym to, co w związku z tym wymyślają, jest na ogół po prostu głupie. Używam tego słowa jako określenia, które nie wymaga dalszego definiowania. Dysponujący zdrowym rozsądkiem człowiek głupotę i nonsens rozpoznaje bez potrzeby tworzenia definicji tychże, podobnie jak normalny człowiek jest wyposażony w przyrodzoną zdolność do odróżniania dobra od zła.

Czasy obecne to jednak okres walki ze zdrowym rozsądkiem, co z kolei wynika z faktu, że całe mnóstwo rozwiązań, które się nam narzuca, jest z nim najzwyczajniej jaskrawo sprzecznych. To zaś oznacza, że aby je nam narzucić, trzeba zwalczyć opór, bazujący właśnie na zdrowym rozsądku, czyli wspomnianym zmyśle rozpoznawania głupoty. Częścią tej batalii jest organizowanie głupich przedsięwzięć i wmawianie nam, że mamy je traktować stuprocentowo poważnie. Jeśli zaś ktoś odmawia poddania się tej presji, zostaje natychmiast zakwalifikowany jako osoba niechętna samej sprawie. Jeśli zatem powiemy, że wygibasy w Sejmie to idiotyzm, od razu powie się nam, że nienawidzimy kobiet i jesteśmy przeciwko walce z przemocą seksualną. Nie muszę chyba tłumaczyć, że ten erystyczny sylogizm nie jest w najmniejszym stopniu prawdziwy.

Gorzej, że takie formy działania bywają po prostu obraźliwe dla sprawy, o którą podobno walczą, zaś ich skuteczność jest zerowa. Wyginanie się w rytm jakiejś muzyczki na sejmowym korytarzu nie tylko w najmniejszy sposób nie pomaga ofiarom gwałtów, ale przeciwnie – jest dla ich tragedii najzwyczajniej obelgą. Proszę sobie wyobrazić kobietę, która ma za sobą traumę gwałtu, a która następnie widzi, jak uśmiechnięte panie Jachira, Kotula i Lempart odstawiają swoje wygibasy i oznajmiają, że to w trosce o zgwałcone i prześladowane. Trudno o większy pokaz cynizmu.

O co chodzi z inicjatywą „Nazywam się miliard”? To pomysł pani Eve Elsner, najbardziej znanej z kultowej na lewicy sztuki „Monologi waginy”. Inicjatywa jest „społeczną kampanią przeciw przemocy wobec kobiet”, a stałym elementem jest taniec, który ma oznaczać, że kobiety „rządzą swoim ciałem”. To pokrętne rozumowanie jest typowe dla lewicowych „inicjatyw społecznych”, w ramach których tworzone są jakieś dziwaczne gnostyckie powiązania, w istocie będące przejawem zwykłego niedowładu intelektualnego. Wszak jeśli ktoś naprawdę chciałby walczyć z przemocą wobec kobiet, powinien najpierw przeprowadzić analizę problemu, sprawdzić, gdzie leżą przyczyny, następnie zaproponować konkretne rozwiązania. Na tym polega prawdziwa praca nad problemem. Oczywiście znacznie prościej jest odtańczyć protest i uznać, że rzecz jest odhaczona.

Panie, które odstawiły wspomniany cyrk w Sejmie, domagają się konkretu: zmiany definicji gwałtu w polskim prawie. Przy czym skutkiem tejże zmiany byłby zalew oskarżeń wobec mężczyzn oraz paraliż normalnych relacji międzyludzkich.

Swego czasu Klub Jagielloński w ramach dyskusji międzyśrodowiskowej opublikował tekst pani Magdaleny Grzyb, lewicowej publicystki, która zachwalała takie właśnie podejście. Napisałem wówczas replikę, którą w całości zamieszczam poniżej (linki natomiast pozwalają przeczytać ją na stronach Klubu Jagiellońskiego).

***

Z najwyższym zdumieniem przeczytałem na portalu Klubu Jagiellońskiego tekst Magdaleny Grzyb „Polskie prawo jest ślepe na prawdziwe oblicze przemocy seksualnej. O zmianie definicji zgwałcenia z art. 197 kk”. Moje zdumienie wywołało nie tyle to, że autorka, kojarzona jednoznacznie z obozem lewicy, powtarza w tej sprawie lewicowe z ducha absurdy i klisze, ale to, że tekst ukazał się na portalu KJ nie w ramach programu „Spięcie” czy innej międzyśrodowiskowej dyskusji, lecz jako jeden z wielu tekstów „normalnych”, a zatem można by odnieść wrażenie, że prezentuje stanowisko KJ.

Postanowiłem zatem skorzystać z przywileju, który – jak mniemam – daje mi członkostwo w Radzie Programowej Klubu, aby na rozważania pani Grzyb odpowiedzieć. Pochwała lewicowego pomysłu na nową definicję gwałtu jest bowiem nie tylko oparta nie na dowodach, lecz supozycjach i klasycznych lewicowych stereotypach, ale też realizacja pomysłu Lewicy prowadziłaby do destrukcji normalnych międzyludzkich relacji. Zadziwiające, że bliski mi, republikański think-tank tego zagrożenia nie dostrzega.

Zacznijmy od tego, na czym pani Grzyb opiera argument o potrzebie zmiany prawa. Mamy tu klasyczną narrację, zgodnie z którą w Polsce dokonywana jest liczba gwałtów (i przestępstw seksualnych w ogóle) mocno przekraczająca tę zgłaszaną i odnotowywaną. Problem w tym, że pani Grzyb nie ma na to żadnych dowodów. Pisze: „Według badań Fundacji Ster zaledwie 8% z nich [zgwałconych kobiet] to zrobiło [zgłosiło gwałt]”.

Fundacja Ster jest całkowicie niewiarygodnym podmiotem, a badanie (z 2016 r.), na które pani Grzyb się powołuje, już kiedyś publicystycznie prześwietlałem. Koordynatorką projektu Fundacji „Ster” była skrajnie lewicowa aktywistka, zaangażowana feministka Agnieszka Grzybek, działaczka Partii Zielonych. Nic dziwnego, że raport miał potwierdzać z góry założoną tezę o tym, że przemoc wobec kobiet jest powszechna.

Autorzy badania, przeprowadzonego na próbie raptem 451 kobiet w zaledwie trzech województwach nie przez profesjonalny instytut badawczy, ale trzy lewicowe fundacje, przyjęli całkowicie arbitralne definicje molestowania seksualnego, do których zaliczono następujące sytuacje: „mężczyzna obnażył się przed Panią w miejscu publicznym lub w innej sytuacji, w której Pani sobie tego nie życzyła” (nie ma mowy, jaki to był mężczyzna, mógł więc to być partner czy mąż), „mężczyzna robił obraźliwe uwagi dotyczące Pani ciała lub seksualności (również za pomocą maili, smsów i w Internecie)”, „mężczyzna opowiadał Pani nieprzyzwoite dowcipy albo rozmawiał z Panią w sposób, który odczuła Pani jako natarczywy i mający seksualny podtekst (również za pomocą maili lub w Internecie)”, „mężczyzna zachowywał się w sposób obsceniczny, sugerujący aktywność seksualną lub próbował wymusić kontakt fizyczny (ocieranie się, wyzywające gesty i postawa ciała)”, „mężczyzna sugerował seks w niestosownym kontekście (również za pomocą maili lub w Internecie)”, „mężczyzna dotykał Panią w sposób seksualny lub próbował pocałować wbrew Pani woli”, „mężczyzna zagroził negatywnymi konsekwencjami w pracy lub na studiach / w szkole, jeśli nie zgodzi się Pani na seks z nim”.

Jak łatwo dostrzec, większość z opisanych sytuacji nie podlega obiektywnej weryfikacji. To wyłącznie kwestia oceny osoby pytanej. A że badanie przeprowadzały trzy feministyczne fundacje, można spokojnie założyć, że dotarły do kobiet, które skłonne były wyjść naprzeciw oczekiwaniom lewicowych ankieterów i zastosować absurdalnie szeroką definicję np. „nieprzyzwoitego dowcipu” (zaznaczam, że jestem absolutnym zwolennikiem nieprzyzwoitych dowcipów, o ile są opowiadane w odpowiednich okolicznościach). Szczególnie że dopuszczono rekrutację badanych kobiet poprzez znajomości. Jak opisuje raport: „korzystając z kontaktu zainicjowanego przez osoby znajome – ta forma rekrutacji wymagała, aby ankieterki nie znały osób, z którymi miały przeprowadzić ankiety. Obowiązywała zasada przynajmniej »dwóch stopni oddalenia« (osoba zaproszona do badania mogła być znajomą znajomej/znajomego ankieterki, lecz nie mogła być osobą znaną wcześniej)”. Skoro ankieterki wywodziły się ze środowiska skrajnej lewicy, nietrudno sobie wyobrazić, jakie poglądy miały „znajome znajomych”. Taki dobór próby (przynajmniej dwukrotnie za małej) nie spełnia oczywiście żadnych profesjonalnych kryteriów. Cytowany przez panią Grzyb odsetek 8 proc. zgłoszonych gwałtów, ustalony na podstawie prowadzonego „po znajomości” badania na niereprezentatywnej próbie jest zatem całkowicie niewiarygodny.

Dalej autorka pisze: „Liczba stwierdzonych przestępstw zgwałcenia (w to wliczane są usiłowania) w statystykach policyjnych wynosi około 1,3 tys. czynów rocznie. 1,3 tys. czynów na trzydziestoośmiomilionowy kraj? Mało prawdopodobne”. Prawa w jednej z zasadniczych i niezmiernie ważnych dla między ludzkich relacji spraw nie zmienia się jednak dlatego, że komuś coś wydaje się „mało prawdopodobne” lub bardzo prawdopodobne. Zmienia się je, o ile istnieją twarde dane potwierdzające taką potrzebę. Przekonanie pani Grzyb to zdecydowanie za mało.

W kwestii tego, jakie kary są orzekane – co również budzi sprzeciw pani Grzyb – pretensje należy kierować przede wszystkim do sędziów, którym kodeks karny daje tutaj dużą rozpiętość możliwości. Jeśli korzystają oni głównie z wymiaru kary bliskiego najniższemu zagrożeniu, jest to sprawa ich swobodnego rozeznania i utrwalonej linii orzeczniczej, co nie jest wciąż powodem do zasadniczej zmiany definicji gwałtu.

W tekście pani Grzyb uderzająca jest warstwa ściśle ideologiczna. Dowiadujemy się zatem, że „takie ujęcie definicji zgwałcenia ma swoje źródła w tradycyjnych i seksistowskich normach kulturowo-obyczajowych oraz tzw. męskim przywileju seksualnym” czy że „mowa tu o figurze mężczyzny zdobywcy, który pokonuje opór kobiet (i ten opór wręcz go nakręca, bo przełamując go i uwodząc kobietę, udowadnia swoją męskość) […]. Zmiana definicji zgwałcenia to także krok w kierunku zakwestionowania związków między podbojami seksualnymi a różnymi definicjami męskości”. Od tego typu – przepraszam za dosadność określenia – lewicowego bełkotu już tylko krok do rewolucyjnego uniesienia, mającego finał w obalaniu pomników złych, białych, mizoginistycznych mężczyzn. Tu po raz kolejny muszę z dużą przykrością zaznaczyć swoje zdziwienie tym, że KJ publikuje tego typu wynurzenia na swoim portalu bez żadnej formy zastrzeżenia, że pochodzą od osoby z zewnątrz.

Jednak zasadniczy sprzeciw musi budzić propozycja zmiany definicji zgwałcenia. Grzyb argumentuje, że obecny stan rzeczy, w którym jej zdaniem ofiara musi dowieść, że stawiała wystarczający opór, powinien zostać zastąpiony wymogiem uzyskania przed zbliżeniem (nie tylko w formie stosunku) wyraźnej zgody. Najpierw trzeba poczynić zastrzeżenie, że Grzyb – tak jak to wcześniej w swoim tekście robi z kwestią rzekomej ciemnej liczby gwałtów – nie przedstawia żadnych danych ani dowodów, choćby anegdotycznych, w postaci relacji z przewodów sądowych, które dowodziłyby, że sądy stawiają przed poszkodowanymi wymóg niemożliwego często, zdaniem autorki, dowiedzenia, iż stawiały wystarczająco silny opór.

Grzyb bardzo drobiazgowo analizuje sytuacje, wskazujące jej zdaniem na wyczerpanie się obecnej formuły określającej, co jest zgwałceniem. Pisze m.in.: „Opór musi być postrzegalny dla sprawcy, czyli proste pasywne zachowanie lub bierny opór nie wystarczą. Co prawda, nie musi to być opór za wszelką cenę, ale orzecznictwo sądów jasno wskazuje, że właściwym oporem jest ten fizyczny (przełamany przez przemoc fizyczną), a w zależności od okoliczności ofiara może również posłużyć się oporem werbalnym. Przytoczone przykłady takiego sprzeciwu – płacz, krzyk, wzywanie pomocy, błaganie sprawcy – wskazują, że zwykły sprzeciw werbalny w postaci spokojnego »nie« ofiary nie wystarczy. Ów opór werbalny musi być nie tylko jednoznaczny, lecz także wzmocniony czy to siłą głosu, czy też środkami wyrazu i intensywnością. Musi być wystarczająco dramatyczny i desperacki, by sprawca mógł go pokonać przemocą”. Można by się tutaj zastanawiać, co to jest „bierny opór” i jaka jest jego prawna definicja – ale zostawmy to.

Grzyb chciałaby, aby definicja zgwałcenia została skonstruowana w sposób, który – choć ona sama tego wprost nie pisze – odwróciłby o 180 stopni naturę relacji męsko-damskich. Gdyby chcieć to ująć schematycznie – teraz mamy sytuację, gdy dozwolone jest wszystko, co nie jest zabronione. Pomysł Lewicy odwracałby mechanizm: zabronione byłoby wszystko to, co nie zostałoby każdorazowo dozwolone. To jest zmiana absolutnie fundamentalna, stawiająca relacje między ludźmi na głowie. Grzyb zresztą poniekąd to przyznaje: „Chodzi więc o zupełnie inne pojmowanie zgwałceń jako wszelkich niekonsensualnych stosunków seksualnych […], a w szerszej perspektywie celem jest fundamentalne przeformułowanie relacji intymnych [podkr. Ł.W.] – eliminacja tzw. męskiego przywileju do seksu i podważenie wszelkich kulturowych stereotypów seksualnych na temat zachowania mężczyzn i kobiet”.

Uderzający jest kontrast pomiędzy drobiazgowością, z jaką Grzyb analizuje konsekwencje obecnego stanu rzeczy a całkowitym pominięciem konsekwencji proponowanych rozwiązań. Grzyb uważa, że należy wprowadzić wymóg każdorazowej zgody kobiety (mężczyzny już nie? Toż to dyskryminacja płciowa!) na jakieś czynności seksualne. Oburza ją, że obecnie kobiety muszą przed sądem udowadniać, iż stawiały opór, ale kompletnie nie zastanawia się, jak w razie zmiany definicji gwałtu w kodeksie karnym miałoby wyglądać dowodzenie przed sądem, że na „czynność seksualną” została wyrażona zgoda lub jej nie było. Czym miałoby się to różnić od obecnego stanu rzeczy pod względem możliwości przeprowadzenia takiego dowodu, skoro sytuacje, o których mówimy, nie dzieją się zazwyczaj przy świadkach?

Oczywiście można przewidzieć częściowo, jakie byłyby konsekwencje – tyle że Grzyb już o tym nie pisze. Mężczyźni, sparaliżowani strachem przed oskarżeniem o gwałt, będący każdą relacją seksualną bez wyraźnego przyzwolenia, mogliby zacząć naciskać na sformalizowanie zgody na relację seksualną. Doszlibyśmy do sytuacji, gdy w okolicznościach romantycznego uniesienia (nie wiem, czy lewica akceptuje w ogóle, że coś takiego może mieć miejsce) należałoby podpisać odpowiednie papiery w dwóch kopiach. Ewentualnie utrwalić całą sytuację na nagraniu wideo. Brzmi absurdalnie, ale takie byłyby konsekwencje wprowadzenia zachwalanego przez Grzyb i Lewicę rozwiązania.

Nie może to dziwić nikogo, kto rozumie konsekwencje lewicowego paradygmatu. Jedną z fatalnych konsekwencji jego realizacji jest paranoiczna formalizacja relacji międzyludzkich i narzucanie sztywnych rozwiązań tam, gdzie sprawy w naturalny sposób regulują ludzkie emocje, uczucia, etyka. To absolutnie destrukcyjne dla konstrukcji społeczeństwa, które nie może opierać się u swojego fundamentu na literze prawa pisanego, ale na tym, co naturalne – na obyczaju, na wrodzonym rozróżnieniu dobra i zła.

Wszystko, co powyżej, nie znaczy, że należy a priori odrzucić wszelkie propozycje rozsądnych zmian lub że przyjęte w polskim prawie rozwiązanie dotyczące przestępstwa zgwałcenia jest doskonałe. Jednak propozycji Lewicy nie sposób uznać za rozsądne w żadnej mierze.

***

Pani Jachirze sugerowałbym zajęcie się w budynku Sejmu tym, za co płacą jej podatnicy, czyli pracą. Taniec Robocopa może realizować w czasie wolnym, poza godzinami pracy, w miejscu do tego przeznaczonym. Panu marszałkowi Hołowni sugerowałbym lepsze zadbanie o powagę parlamentu. Wszystkim nam sugerowałbym, aby nie bać się nazywania głupoty głupotą.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka