Leopold Zgoda Leopold Zgoda
2290
BLOG

Argumentum ad personam

Leopold Zgoda Leopold Zgoda Rozmaitości Obserwuj notkę 10

Jeden z komentarzy do mego tekstu z ubiegłego tygodnia, zatytułowany "ad personam", został usunięty.  Byłem poza domem i zanim po powrocie zabrałem się do odpowiedzi komentarza już nie odnalazłem. Nie byłem tym specjalnie zaskoczony czy zgorszony, bo tekst - jak pamiętam - był raczej napastliwy i sam autor mógł go wycofać. Sprawa wydała mi się jednak na tyle ważna, iż miałem zamiar odpowiedzieć. Stąd temat mojej dzisiejszej wypowiedzi.

Nieszczęściem naszych dni jest nagminne posługiwanie się argumentacją odnoszącą się wprost do osoby. Znikają sprzed oczu problemy, pozostają ośmieszane i obrażane osoby. Argumentując staramy się uzasadnić dany pogląd, sformułowaną tezę, wypowiedzianą myśl, zaproponowane rozwiązanie. Argument skierowany do osoby (łać. argumentum ad hominem lub ad personam) jest nieuczciwym chwytem w dyskusji, który na tym polega, że podważa się wiarygodność poglądu strony przeciwnej, formułując oskarżenia natury osobistej i nie mającej wprost związku z omawianą sprawą. Często świadomie do tego się dąży, aby oponenta wyprowadzić z równowagi. Stosuje się ów sposób zwłaszcza wtedy, gdy już zawodzą inne sposoby. Takim nieuczciwym zabiegom perswazji towarzyszy zwykle myślenie według formuły "albo-albo", zamiast bardziej elastycznej formuły "bardziej-mniej", zastępowanie własnych myśli sloganami, co zwalnia od namysłu i nie pobudza wyobraźni, a także - niestety - posługiwanie się wulgaryzmami. Tymczasem już sama troska o poprawne myślenie jest godną uwagi próbą przezwyciężenia licznych pokus. Tego powinien uczyć już dom, nade wszystko zaś szkoła.

Łatwo zauważyć, że do argumentacji "ad personam" sprowadza się wiele tak zwanych zaangażowanych dyskusji politycznych. Wyrażenie "tak zwanych" odnoszę nie tyle do słowa "zaangażowanie", ile do słowa "dyskusja". Wymiana słów, która na tym polega, że strony nawzajem się obrażają, przestaje być dyskusją, a staje się - delikatnie mówiąc - sprzeczką. W kłótni nie chodzi już o dochodzenie do prawdy i poszukiwanie optymalnych rozwiązań, lecz o sprawienie przykrości stronie przeciwnej. Takie niby dyskusje, oglądane w TV, mogłyby się nawet i podobać, gdyby były tylko spektaklem. Tymczasem wzajemne obrażanie się oponentów sprawia, że problemy wagi państwowej znikają z pola widzenia.

Dążenie do pognębienia strony przeciwnej każdym możliwym sposobem do tego prowadzi, że pytanie o prawdę w danej sprawie przestaje mieć jakikolwiek sens. "Przemysł pogardy", o którym tyle ostatnio się mówi, do tego się sprowadza. Przykładów jest tyle, że trudno wybierać, tym bardziej, że można być posądzonym o jednostronność i partykularyzm. Ale to jeszcze nie znaczy, że każda ze zwalczających się stron w dążeniu do władzy jest taka sama.

Okazuje się jednak, że brak przykładów i nazwisk może być oceniany podobnie. Brak jest już miejsca dla swobodnej myśli, poszukującej w dyskusji prawdy i optymalnych rozwiązań. Są tylko "my" i "oni". Jak jest to możliwe? Przy znanym z nieodległej przeszłości założeniu, "kto nie z nami, ten przeciw nam". Tyle tylko, że w czasach "realnego socjalizmu" była to zasada jawnie głoszona, podobnie jak przekonanie, że nienawiść do wroga jest partyjnym i obywatelskim obowiązkiem, dzisiaj zaś jest "tylko" w użyciu.

Internauta, który komentarzem "ad personam" odniósł się do tekstu i mojej osoby, posądził mnie o "uprawianie polityki miłości". Przynajmniej tak to zrozumiałem. Zapewniam więc, że daleki jestem od zachwycania się poczynaniami premiera Tuska, który tyle nam mówił o miłości w kampanii wyborczej.  Przyznaję zarazem, że podpisuję się bez zastrzeżeń pod słowami Thomasa Mertona, który w pracy Nikt nie jest samotną wyspą napisał: "Toteż człowiek zbytnio przywiązany do siebie nie jest zdolny do kochania kogokolwiek łącznie z samym sobą. Jakże więc mógłby mieć nadzieję miłowania braci".

Nie czas i miejsce, aby w sprawie pojmowania miłości szerzej się rozpisywać. Czynię to zresztą przy innych okazjach. Wystarczy tutaj, jeśli powiem, że niski poziom zaufania społecznego budzić może najwyższy niepokój. We wszelkich badaniach, także tych ostatnio przeprowadzonych przez prof. J. Czapińskiego, potwierdza się opinia, że jesteśmy na szarym końcu Europy. Tymczasem elementarna życzliwość, zaufanie, nie mówiąc już o miłości, są niezbędne, aby móc kształcić, wychowywać, współpracować, i aby gospodarka nie była nazbyt kosztowna. Dlatego też troska o rodzinę i szkołę, gdzie kształtuje się emocjonalność i uczuciowość młodego człowieka, powinna być ponad podziałami politycznymi. Wskaźniki ilościowe i dążenie do nowoczesności, która na tym ma polegać, że każdy uczeń będzie miał (zamiast książek) laptopa, tych spraw nie załatwią.  Nowe technologie w nauczaniu są niezbędne, ale relacji osobowych i serdecznych zastąpić nie potrafią..Podobnie sprawy się mają w odniesieniu do administracji publicznej. Ona powinna być sprawna, ale także życzliwa i apolityczna. O tym wszystkim pisałem pytając, nie wprost, o kondycję naszego państwa. 

Myśl o ułomności natury ludzkiej i każdego z nas nie powinna budzić większych wątpliwości. Biblijna historia o grzechu pierworodnym, biologiczne teorie mówiące o tkwiącym w człowieku instynkcie agresji czy destrukcji, teorie uwarunkowań społecznych, technologicznych, ekonomicznych i kulturowych, nade wszystko zaś uważna obserwacja własna tego, co w nas i wokół nas, do tego skłaniają. To sprawa dobrze pojętej pokory. Ale to jeszcze nie znaczy, że jesteśmy tylko zniewoleni. Jesteśmy ułomni, ale także potrafimy być wolni i odpowiedzialni za sprawy, których się podejmujemy. Także za dobro wspólne, którym jest państwo.  Tyle tylko, że za sprawy z państwem związane najbardziej odpowiadają politycy. Zwłaszcza zaś ci, którzy są u władzy.

Sprawowanie władzy nie jest łatwym zadaniem. Sprawowanie władzy jest odpowiedzialnym zadaniem. Odpowiedzialnym w sensie politycznym, prawnym, ale przede wszystkim w sensie moralnym. O tej ostatniej odpowiedzialności ciągle się zapomina. Tym samym, jeśli to tylko jest możliwe, ucieka się od odpowiedzialności politycznej i prawnej.  Czy muszę (za każdym razem) podawać nazwiska, wskazywać palcem osoby, aby mówić o korupcji i innych tego rodzaju sprawach? Etykietowanie nie zastąpi pogłębionych, krytycznych procesów myślowych i przypisanych im działań. Etykietowania oczekiwał ode mnie autor komentarza, o którym wspominam.

Pewien jestem tego, że nagminne posługiwanie się argumentacją "ad personam" w sporach polityczno-gospodarczych, ale także w kulturze i w życiu czysto prywatnym, jest wyrazem kryzysu moralnego i pogłębia ten kryzys. Kryzys moralny jest kryzysem człowieczeństwa, które jest w każdym z nas. Kryzys moralny leży u podstaw kryzysu intelektualnego i innych wielkich kryzysów. Życie tylko na kredyt jest już jakimś kryzysem. Kryzys finansowo-bankowy i polityczny - niezależnie od jego zakresu - jest jednym z nich.

Absolwent i doktor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Emerytowany nauczyciel akademicki dzisiejszego Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie oraz wykładowca w Wyższej Szkole Zarządzania i Bankowości w Krakowie. Filozof, etyk. Delegat Małopolski na I Krajowy Zjazd NSZZ "Solidarność" w Gdańsku w 1981 r., radny Rady Miasta Krakowa drugiej i trzeciej kadencji, członek władz Sejmiku Samorządowego Województwa Krakowskiego drugiej kadencji, członek i były przewodniczący Komitetu Obywatelskiego Miasta Krakowa, członek Kolegium Wigierskiego i innych stowarzyszeń, ale także wiceprzewodniczący Rady Fundacji Wspólnota Nadziei.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości