maciejlowicz maciejlowicz
52
BLOG

"KARIERA" NA ZAKRĘCIE

maciejlowicz maciejlowicz Polityka Obserwuj notkę 1

Zapraszam na ostatni wpis o pracy w jednej z działających w Polsce amerykańskich korporacji. Miłej i pouczającej lektury!

17 czerwca 2009

Środa. Popołudnie. Siedzę obok koleżanki, która w firmie jest miesiąc dłużej ode mnie. Skupiamy się na wpadających do skrzynek mailach. Czasem pytam ją, gdy mam wątpliwości, czy dobrze dobrałem i sformułowałem odpowiedź na zapytanie klienta. Te odpowiedzi to kilkaset gotowych tekstów, tzw. bausteinów. Najpierw należy ekspresowo przeczytać mail od użytkownika i zrozumieć, o co w nim właściwie chodzi (co nie zawsze jest proste, bo język oferuje mnóstwo możliwości wyrażenia treści, nie zawsze precyzyjnie i gramatycznie). „Wgryzam się” w nadesłane komunikaty, próbuję to jakoś ogarnąć, przeskakuję z jednej aplikacji do drugiej, klikam, pykam, dobieram odpowiednie bausteiny. Własną inwencją popisuję się we wstępie i zakończeniu. Gdy nasza odpowiedź zawiera kilka gotowych formułek każdą z nich możemy opatrzyć skonstruowanym przez nas zdaniem wprowadzającym. Powoli uczę się jednak, że lepiej za dużo się nie rozpisywać - bo czas ucieka, a „target” czeka.

W „obróbce” maila-odpowiedzi ważne są dwie rzeczy – personalizacja i empatia. Personalizacja polega na „wklejaniu” w treści listu-odpowiedzi, najlepiej w kilku miejscach, imienia i nazwiska użytkownika portalu. Natomiast empatię sytuujemy zazwyczaj na początku i końcu. Piszemy po prostu, jak bardzo jest nam przykro, że Pan/Pani itd. i postaramy się rozwiać wszelkie wątpliwości i rozwiązać problem, oczywiście tak szybko, jak to tylko możliwe.

Wciąż brakuje mi pewności i orientacji w „tekstach-gotowcach”, z których mam wybrać ten właściwy albo najbardziej zbliżony do zapytania klienta. Koleżanka obok pociesza mnie, że mimo kilku tygodni przewagi nade mną wciąż potrzebuje pomocy starszych stażem agentów. „To naturalne, że nie idzie ci tak, jak byś chciał. Na początku wszyscy mamy takie problemy. Masz jeszcze sporo czasu, żeby się wszystkiego nauczyć. W lipcu będziesz już śmigał” - mówi, a ja instynktownie jej wierzę. Mam czas do końca lipca – wtedy upływa termin trzymiesięcznej umowy, którą podpisałem.

O 16.00 dostałem w zapieczętowanej kopercie zaproszenie na firmową imprezę. „Super, będzie okazja zawrzeć nowe znajomości z ludźmi z innych projektów” - pomyślałem.

O 17.00 podeszła do mojego stanowiska pracy jedna z menedżerek prowadzących wcześniej szkolenie. „Maciek, proszę cię na chwilę ze mną. Musimy porozmawiać” - zagadnęła z typowym dla siebie zacięciem i surowością. „O.K., to idziemy” - odpowiedziałem. Pomyślałem, że pewnie chce zwrócić mi uwagę na moje wyniki, co powinienem poprawić, nad czym szczególnie popracować. Gdy minęliśmy salkę szkoleniową i wyszliśmy na korytarz, przy którym mieszczą się pomieszczenia administracyjne poczułem, że chyba chodzi o coś zupełnie innego. Kierowaliśmy się do biura HR-u. „Możesz mi powiedzieć, co się właściwie stało?” - zapytałem poważnie zaniepokojony. „Za chwilę się wszystkiego dowiesz” - mruknęła pod nosem. W mojej głowie rozpętała się prawdziwa burza. Kombinowałem, że może jakaś ukryta kamera nagrała jakiś mój niecny postępek, o którym zostanę poinformowany za moment. Na tych kilkunastu metrach korytarza zacząłem intensywnie grzebać w pokładach pamięci i niepamięci, świadomości i podświadomości i... nic nie odkryłem, niczego takiego nie potrafiłem sobie przypomnieć. Weszliśmy do kwadratowego osnutego półmrokiem pomieszczenia. W środku czekały już na mnie, przybrawszy bardzo oficjalny wygląd, kolejna menedżerka z mojego projektu i dziewczyna będąca szefową działu personalnego. Otoczyły mnie. Poczułem, że zaraz zapadnie kafkowski wyrok, od którego nie będzie odwołania: winny. Myśli i uczucia kłębiły się nie pozwalając na chwilę wytchnienia. Pomyślałem nawet, że cała ta dekoracja i my w jej środku to scena z jakiegoś rzeczywistego przesłuchania przez, powiedzmy... NKWD. Poziom abstrakcji generowanych przez mózg sięgał zenitu. „Chciałyśmy cię poinformować, że podjęliśmy decyzję o zakończeniu współpracy z tobą” - któraś z nich gładko i szybko wystrzeliła w moim kierunku. „Twoja produktywność jest niezadowalająca, nie osiągasz założonego ''targetu''. Sam wiesz, w jak trudnej sytuacji jest nasz projekt, Niemcy cały czas na nas naciskają, a my nie możemy czekać” - usłyszałem i jedna z dziewczyn podsunęła mi kartkę z wynikami: procentowymi i ilościowymi. Żebym nie miał wątpliwości, że się do tej roboty nie nadaję. „Chcemy, żebyś już w piątek się tu nie pojawiał. Podpisz proszę ten dokument, rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, i to będzie wszystko” - powiedziała menedżerka HR-u i wyciągnęła przygotowany wcześniej druk. Stałem tak przez chwilę nie mogąc dojść do ładu z gonitwą myśli, zrobiło mi się słabo. Przed kilkoma tygodniami mnie tu zatrudnili, zrezygnowałem z półdarmowej, ale pewnej pracy w Auchan, niedawno skończyłem szkolenie, usiadłem do maili przekonany, że do końca lipca mam czas na wdrożenie się, opanowanie materiału, że bez problemu zdążę, że każdy dostaje trzy miesiące „okresu ochronnego”. Przecież z każdym dniem szło mi lepiej, jednak – zdaniem menedżmentu - za wolno. „Gdzie ja teraz, kurwa, robotę znajdę?” - przypomniał mi się fragment ''Psów'' Pasikowskiego. „Jeśli podpiszę ten papier to bardzo szybko skończą mi się jakiekolwiek pieniądze” - pomyślałem przytomnie i napomknąłem o przysługującym mi dwutygodniowym okresie wypowiedzenia, z którego chciałbym skorzystać. Niechętnie wygrzebała ze sterty papierów drugi zawczasu sporządzony dokument: „Rozwiązanie umowy o pracę za wypowiedzeniem”. „Pamiętaj, że pracodawcy zwracają uwagę na to, jak ustał stosunek pracy. Wypowiedzenie nie będzie dobrze wyglądać w twoich papierach” - powiedziała i wszystkie trzy spojrzały po sobie. „Niestety dziewczyny, ale muszę zapłacić za mieszkanie i mam pożyczkę na karku” - odparłem i ostatnim wysiłkiem woli opanowałem drżenie składającej podpis ręki. Miałem naprawdę w głębokim poważaniu, że jakiemuś pracodawcy może nie spodobać się, że przedłużyłem stosunek z innym pracodawcą o bite dwa tygodnie. Przez czternaście dni wpadnie mi trochę kasy i będę w lepszej sytuacji wyjściowej do poszukiwania kolejnej pracy, już trzeciej w tym roku. Poza tym udowodnię tym korporacyjnym świrom, że potrafię pisać cholerne maile.

Wróciłem na miejsce. Rozbity i upokorzony usiadłem przed monitorem. Nie byłem w stanie na niczym się skoncentrować. Na szczęście dochodziła 18.00. Koniec na dziś.

Do szafki stojącej w korytarzu chowam słoik z kawą i skrypty ze szkolenia. Nagle za swoimi plecami słyszę wesołe, energiczne: „How are you?” To dyrektor warszawskiego oddziału firmy. Pyzata czarnowłosa baryłka, zawsze uśmiechnięty, po amerykańsku uprzejmy. Podobno pochodzi z RPA. Wyciąga rękę na przywitanie. Odwracam się zaskoczony. Podaję mu prawą rękę, w lewej trzymam wypowiedzenie. On czeka na odpowiedź. Chwila zawahania i wycedziłem w moim „simple english”: „I'm good”. Spojrzał na mnie zdziwiony brakiem entuzjazmu i szybko zniknął w czeluści swojego gabinetu. Właściwie mogłem podsunąć mu pod nos wypowiedzenie i powiedzieć coś w stylu: Read this! Why?! Was I a bad worker?! Why, you motherfucker?!

Nie mam do siebie żadnych pretensji. Siedząc już na głównej sali, pisząc maile do klientów, starałem się, dawałem z siebie wszystko. Nie wyszło. Może na szkoleniu byłem zbyt luzacki, język mojego ciała nie przekonywał, że w moim życiu ważne są: zagraniczna firma, korporacyjna kariera, międzynarodowe środowisko, „targety”, awanse, dynamiczny rozwój, „mądre budowanie CV” itp.. Może wykazałem za mało determinacji i zaangażowania. Z drugiej strony trudno zaangażować mi się w coś, w czego sens istnienia, działalności i przydatność nie wierzę, a co najmniej wątpię.

Przynajmniej znów jestem wolny, zawsze chciałem być wolny. Nie mam nad sobą żadnego szefa, nie zależę od żadnego menedżera, sam sobie jestem sterem i okrętem. Kolejny raz, na nowo, zaczynam swoją pracowniczą odyseję. Dalej buduję moje CV, które w pełnej krasie przekroczyłoby już ze trzy strony. To chyba świadczy, że jestem elastyczny, otwarty na nowe doświadczenia i wyzwania. Gdy tak idę ulicą, niespiesznie, bo nie lubię się spieszyć, instynktownie zaczynam nucić „Jezu jak się cieszę” Janerki:

Jezu jak się cieszę
Z tych króciutkich wskrzeszeń
Kiedy pełną kieszeń znowu mam
Znowu mogę myśleć
Trochę jakby ściślej
I wymyślać śmiało nowy plan

I pięknie jest
Nieskromnie bardzo jest

Kiedy mija, tak jak wszystko
Ta euforia kilkudniowa

Wstawać i pracować i mieć
Nie bardzo mogę
Nie bardzo chcę

Dopiero teraz dotarłem do sedna przesłania tej piosenki. Uśmiecham się do siebie i zanurzam w otchłań metra.

"Na uniwersytecie bawiłem się trochę w literata - pisywałem nawet przez rok pełne powagi i naiwności artykuły wstępne w 'Yale News' - i teraz wszystkie te zainteresowania chciałem przywrócić memu życiu, aby znów stać się tym najbardziej ograniczonym ze wszystkich specjalistów - człowiekiem wszechstronnym" F. Scott Fitzgerald "Człowiek musi przede wszystkim działać a nie poddawać się działaniu innych" Isaiah Berlin

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka