maciejlowicz maciejlowicz
79
BLOG

POLACY MUREM PODZIELENI

maciejlowicz maciejlowicz Polityka Obserwuj notkę 5

W niedzielę wybrałem się na spacer do fortu Bema. Powstała w końcu XIX wieku ziemno-ceglana konstrukcja to jedna z kilkunastu części kompleksu umocnień okalających Warszawę czasów carskich. Władze rosyjskie zarządziły budowę fortyfikacji w odpowiedzi na potencjalne zagrożenie ze strony Bismarckowskiej Rzeszy i Austro-Węgier. Obecnie fort Bema to świetne miejsce na odpoczynek, z dala od zgiełku i gwaru miasta. Oaza spokoju dla każdego mieszkańca stolicy – teren jeszcze nie sprywatyzowany.

Z fortem sąsiadują osiedla apartamentowców. Ogrodzone, pilnie strzeżone, monitorowane kamerami przemysłowymi. Szlabany, bramy na pilota, budki strażnicze, „nadzór nad bezpieczeństwem świadczony przez koncesjonowane firmy ochroniarskie”, „systemy kontroli dostępu”, zewnętrzne i wewnętrzne portiernie, dobrze oświetlony teren, domofony, tabliczki ostrzegawcze. Współczesne fortece mające chronić nielicznych „wybranych” przed potencjalnym zagrożeniem ze strony tych z za płotu: biednych, niewykształconych, leniwych, roszczeniowych, nieudaczników nie radzących sobie w wyścigu po złote runo – pieniądze.

Osiedla są siedliskiem polskiej patologii ostatnich dwu dekad „wolności” i „demokracji”. Jej głównym wyróżnikiem stały się wysokie ogrodzenia i ochroniarze przy bramach. Aspirujący do bycia tzw. klasą średnią, wierzący, że wszystko zawdzięczają pracy własnych rąk i umysłu odizolowują się od całej reszty, „sierot po Peerelu”. Zamknięci w swoich słono skredytowanych złotych klatkach żyją innym życiem – „spinają się”, aby terminowo spłacać raty, leczą w prywatnych klinikach, kształcą dzieci w ekskluzywnych szkołach. Szerokim łukiem omijają publiczną komunikację – można się w niej przecież natknąć na biednych, chorych, pijanych, śmierdzących rodaków. Do pracy dojeżdżają „terenówkami”, ewentualnie – jeśli nie stać ich jeszcze na wzbudzające respekt, paliwożerne monstra – przesiadają się do posrebrzanych toyot avensis, których w godzinach szczytu pełno na warszawskich ulicach. Wierzą, że prywatne oznacza lepsze, wydajniejsze, skuteczniejsze, bardziej opłacalne. Na wszystko patrzą przez pryzmat zysku, opłacalności, pieniądza. Coraz więcej sfer wcześniej dostępnych ogółowi zagarniają dla siebie – bo przecież tak trzeba, to normalne, bo ich na to stać. Ta nowa „klasa średnia” i establishment finansowy wyrosły na niczym niezmąconym kulcie pieniądza - współczesnego bożka zastępującego tradycyjne formy religijności. Życiowy sukces sprowadzili do ilości posiadanych dóbr i nieruchomości, udziałów w firmach i przedsiębiorstwach.

Twórcy naszej drogi do „sukcesu”, w latach osiemdziesiątych czytający pokątnie Hayeka, reprezentują pogląd, że dynamika wzrostu, rozwój gospodarczy nie są możliwe bez drastycznej polaryzacji społeczeństwa, podzielenia go na biednych i bogatych. Od dwudziestu lat słyszymy wciąż ten sam hymn do gospodarki. Mamy dać z siebie wszystko i jeszcze więcej, pracować dłużej, za mniejsze pieniądze – i w końcu Polska, zapóźniona po latach tłamszącego ducha przedsiębiorczości i wolność komunizmu, urośnie w siłę, a ludzie będą żyli dostatniej. To samo będą wkładać do głów naszym dzieciom i wnukom. Zgodnie z niepodzielnie panującym neoliberalnym dyskursem reszta społeczeństwa to zarażeni bakcylem bezradności roszczeniowcy, typ homo sovieticus. Zainfekowany oczywiście coraz bardziej w mediach odrealnianym socjalizmem. Z szumu dziesiątków kanałów możemy wyłuskać jedynie, że był zbrodniczy, totalitarny i nie przyniósł krajowi nic dobrego.

„Ale teraz mamy w Polsce wolność i demokrację. A wy macie Woodstock” - tak przynajmniej zagaił młodzież Tadeusz Mazowiecki na ostatnim festiwalu rockowym w Kostrzynie. Czego chcieć więcej? Wszystko ponad to byłoby nieuprawnionym, godnym potępienia, populistycznym żądaniem. Rozpasane czterdziestoma pięcioma latami „dobrobytu” i względnego socjalnego bezpieczeństwa masy należy bezwzględnie reedukować, nieść im dobrą nowinę o cudzie gospodarczym, który kiedyś stanie się również ich udziałem. Tymczasem teraz swoją ciężką, półdarmową pracą mają przyczyniać się do modernizacji ojczyzny, budowania jej wielkości w świecie. Trzeba im wpoić, że za wszystko się płaci, nie ma nic za darmo, nic im się od państwa nie należy. Państwo gwarantuje przecież wolnym jednostkom wolną konkurencją na wolnym rynku – to wystarczy. Każdy jest w stanie ugrać coś dla siebie. Trzeba się starać, być uczciwym i pracowitym, a sukces na pewno nas nie ominie. Jeśli mimo usilnych starań nie nadchodzi, wina leży po naszej stronie. Może po prostu musimy zmienić sposób myślenia – kupić poradnik amerykańskiego autora i myśleć pozytywnie, w kategoriach sukcesu. Rynek jest przecież nieomylny. Promuje najwytrwalszych i najzdolniejszych, nastawionych na zarabianie pieniędzy, a nie na rojenia o abstrakcyjnych ideach sprawiedliwości społecznej i socjalnego minimum dla każdego.

Ci, którzy narzucili Polakom ten tkwiący głęboko korzeniami w XIX wieku model kapitalizmu, sami nie biorą udziału w rywalizacji. Okupują ciepłe i pewne posadki w ministerstwach, urzędach, instytucjach publicznych, zarządach, radach nadzorczych. Z wysokości swoich biur i biurek wyrokują, co jest dobre dla nas, dla gospodarki. Z satysfakcją patrzą na walczące między sobą, zantagonizowane przez „rynek”, odgradzające się od siebie jednostki. Jako przeciwwagę dla frustracji, alienacji i terroru neoliberalnej ekonomii serwują masom kult powstania warszawskiego, całkowitą negację peerelu, postępującą klerykalizację. Interpretowana martyrologicznie historia i zaściankowy, zamknięty katolicyzm mają stać się odtrutką na codzienność darwinowskiej walki o byt i próbą ratowania jedności zagrożonej całkowitym rozpadem wspólnoty.

Swoją drogą chętnie zobaczyłbym absolwenta historii, Donalda Tuska, jak „szarpie się”, aby utrzymać siebie i rodzinę z nauczycielskiej pensji. Albo przeobraża się w przedstawiciela handlowego – jeździ po kraju sześć dni w tygodniu zbierając zamówienia, sprzedając towar, perswadując, że firma, którą reprezentuje jest najlepsza na świecie. Gdy ma wreszcie chwilę dla siebie, w przydrożnym barze, na stacji benzynowej, pomiędzy jednym a drugim łykiem kawy z automatu, czyta artykuły Witolda Gadomskiego w Gazecie Wyborczej – o wyższości niczym nieskrępowanego rynku i swojej ekonomicznej ignorancji. Chyba że jakimś cudem zdobył by bezpieczny i solidnie płatny stołek w IPNie. Powszechnie wiadomo, że cuda to specjalność obecnego premiera.

Co do tzw. roszczeniowców to w swojej odysei po niskopłatnych pracach nigdy takich nie spotkałem. Ludzie pracujący za grosze w prywatnych przedsiębiorstwach nic od państwa nie chcą, nie mają czasu i siły na myślenie w kategoriach żądań, w ogóle nie mają czasu zaabsorbowani walką o przeżycie. Nie są w stanie wyartykułować swoich potrzeb, nikt się za nimi nie wstawia, nie reprezentuje ich interesów, nie lobbuje w ich imieniu. W prywatnych firmach organizacje pracownicze albo nie istnieją, albo są pozbawionymi niezależności i autonomii atrapami. Nie spotkałem tam również ludzi wolnych, jeśli przez wolność rozumiemy możliwość wyboru innego losu, innej drogi, innego sposobu życia niż półdarmowa harówka, w której nie można liczyć na odrobinę szacunku i zachowanie godności, przyszłą emeryturę. Wybór jest zawężony do niskopłatnych zajęć, a jak komuś nie pasuje to może nie pracować i umrzeć z głodu. Decyzja należy do niego.

Ktoś kiedyś powiedział, że na wolność zasługują ci, którzy potrafią o nią walczyć. Oni walczą każdego dnia: wstając o 4 rano, dojeżdżając do stolicy z Wołomina, Radomia, Żyrardowa; znosząc upokorzenia i szykany ze strony menedżerów – pierwszych, bezpośrednich reprezentantów odhumanizowanego systemu, w którym najwyższą wartością i celem jest zysk, nie człowiek.

Zwolennicy niewidzialnej ręki rynku zawyrokują: „(...) jedni osiągają dochody większe, a inni mniejsze, choćby dlatego, że jedni pracownicy mają kwalifikacje bliskie zera, a inni bardzo wysokie”. Pytam więc, jak zdobyć te wysokie kwalifikacje otrzymując płacę minimalną, kiedy nie ma środków, sił i czasu na chociażby dokształcanie się; jak wysokie mają być kompetencje, żeby ludzie, aby zapewnić rodzinie godne życie, nie byli zmuszeni do nadgodzin, pracy na dwu etatach w piątek, świątek i niedzielę. A może aby godnie zarabiać należy zostać adwokatem, stomatologiem, księgowym, menedżerem w korporacji albo zajmować się jakimś biznesem?

Prawdziwymi roszczeniowcami są duże firmy, korporacje, przedsiębiorcy zrzeszeni w Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych „Lewiatan”, w Business Centre Club. Mają pieniądze, wpływy, media, adwokatów, posłusznych i służalczych polityków i dziennikarzy. Skutecznie lobbują na rzecz korzystnych dla siebie zmian w prawie, krytykują i blokują inicjatywy pracowników mające na celu zdobycie równorzędnej pozycji w relacji pracodawca – pracownik. Niezmiennie, od dwudziestu lat narzekają na wciąż dla nich za wysokie podatki, rzekomo ciągle rosnące koszty pracy, biurokrację, związki zawodowe. Ręka w rękę z oderwaną od rzeczywistości, zapatrzoną w amerykański model gospodarczy „elitą” polityczną likwidują resztki solidaryzmu społecznego. W imię na swoją korzyść pojmowanej „wolności” odbierają ludziom absolutne minimum socjalne redukując państwo do funkcji uzbrojonego w neoliberalne dogmaty i komunały strażnika nowego ekonomicznego porządku. Jeśli naszym polityczno-gospodarczym przywódcom marzy się Ameryka to droga wolna: W pakiecie z biletem w jedną stronę możliwość zostania milionerem, żebrakiem, ewentualnie pucybutem. Emerytura i ubezpieczenie zdrowotne we własnym zakresie.

Szary obywatel tego kraju nie potrzebuje coraz to wymyślniejszych produktów bankowych, dziesiątków słono płatnych, potem trudnych do wyegzekwowania ubezpieczeń od wszystkiego, nowych gadżetów, wszechobecnych, atakujących z każdej strony, reklam. Wystarczy minimum bezpieczeństwa socjalnego, pewności jutra, szacunek w miejscu pracy, przyzwoity dach nad głową.

Nie tylko „nowa klasa średnia” odgradza się od „plebsu”. Wszyscy odgradzają się od wszystkich. Zamożniejszy od zamożnego, biedny od biedniejszego, prawnik od sprzątaczki swojej kancelarii. Wszędzie zagrodzone bramy, obite blachą solidne drzwi, domofony. Przestrzeń publiczna, z definicji wspólna dla wszystkich, miejsce spotkań, wymiany poglądów, skurczyła się drastycznie poprzecinana tysiącami płotów. Co się z nami stało? Co stało się z solidarnością międzyludzką, empatią, wartościami chrześcijańskimi? Czy to tylko puste hasła? Co zmieniło nasz stosunek do siebie samych, do innych? Co miało i ma wpływ na nasz skrajnie indywidualistyczny, egoistyczny sposób myślenia, postrzegania świata? Z czego on wynika? Czy własna refleksja doprowadziła nas do takich postaw, czy może zostaliśmy do tego skłonieni, urobieni na tę modłę? Czy w ogóle tworzymy jeszcze wspólnotę, jakiego rodzaju jest ta wspólnota, jaka jest jej jakość? A może bylejakość? Każdego dnia zadaję sobie podobne pytania próbując nadrabiać drogi, która wije się wśród „ogrodzonych wysp” i niesamowicie wydłuża.

"Na uniwersytecie bawiłem się trochę w literata - pisywałem nawet przez rok pełne powagi i naiwności artykuły wstępne w 'Yale News' - i teraz wszystkie te zainteresowania chciałem przywrócić memu życiu, aby znów stać się tym najbardziej ograniczonym ze wszystkich specjalistów - człowiekiem wszechstronnym" F. Scott Fitzgerald "Człowiek musi przede wszystkim działać a nie poddawać się działaniu innych" Isaiah Berlin

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka