MacS MacS
942
BLOG

Jak to z Pink Floydami było

MacS MacS Kultura Obserwuj notkę 13

Robię teraz operację na otwartym sercu, bo Pink Floyd to moja grupa Number One.

I jak zwykle nie mam zamiaru przytaczać ich biografii, od tego są inni, mądrzejsi. A ja, mądry inaczej, skupię się na rozłamie i krętych ścieżkach.

Mało kto dziś wie, co to takiego Pink Floyd. Nie, nie! Ja wiem co gadam! Bo co dla Was jest Pink Floyd? "The Wall"? Bez zartów. Chamska komercja, przy której Syd Barrett (założyciel grupy, nie żyjący zresztą) przewraca się w grobie.

Pink Floyd był autochtonem miana "psychodelic rock". Gdy Beatlesi wyli swoje "law, law mi du" Floydzi pojechali z albumem "The Piper at the Gates of Dawn", który był jak policzek dla grzecznej publiki Brytanii. A kiedy rok później (1968) wypuścili "A Saucerful of Secrets" - było wiadomo: czas grzecznie uczesanych chłoptasiów się skończył, nadszedł czas muzycznego myślenia.

Psychodelic-rock był ciężki dla widza. To była muza niespotykana dotąd, mało kto był na nią gotowy. Floydzi to zrozumieli i z lekka spuścili z tonu, album "Umma gumma" był o okawę lżejszy. Ale wciąż nieakceptowalny. Wydali więc parę albumów na dodatek i... zmienili świat.

Czym?

DARK SIDE OF THE MOON. Rok 1973. Album legenda, album wszechczasów, album kuźwa-jego-mać-genialny!

Świat wtedy przekonał się, że Pink Floyd to marka, extra liga, absolutny top. Odgrzebano ich wcześniejsze płyty, stworzono legendę, a zespół pojechał dalej - wydał album, który (dla mnie!) jest jeszcze lepszy od "Moona" - "Wish You Were Here" i następny, jakże wielki, "Animals".

Macie koty? Macie psy? Puście "Animals". Mój ś.p. pies dostawał szału ;)

I stała się rzecz przykra. Roger Waters, współzałożyciel, zaczął poczuwać się bogiem. Zaczął uważać, że sukces Pink Floyd to tylko jego zasługa, że jest genialny, cudowny, taki pieprzony Harry Potter od muzycznej magii.

Niektórzy tak mają na starość. W każdym razie Floydzi puścili kolejny album, "The Wall". Najbardziej znany i - wg mnie - strasznie cienki poziomem. Są tam tylko dwa nadające się do Panteonu utwory: "Hey You" i "Comfortably Num" z najgenialniejszą solówką gitarową w historii. Reszta to odpryski. Waters zaczął forsować swoją linę, chciał, by grupa grała tylko i wyłącznie jego utwory. Album "The Final Cut" był podpisany jako Pink Floyd, ale to wyłączne autorstwo Watersa. Muzyka świetna, album rówież, ale - o ironio - tylko przyśpieszyło to rozłam.

Bo grupa się wkurzuła i spuściła Watersa do kibla.

Zaczęły się boje sądowe. Waters przegrał sprawę o prawo do nazwy "Pink Floyd". Ale, rzecz jasna, miał prawo do swoich utworów. "The Wall" to były jego teksty, więc nic dziwnego, że odpala koncert za koncertem i gra "Ścanę".

Nie wiem, czy pamiętacie rok 1990 i koncert Watersa w Berlinie? Dla mnie to było wydarzenie jak z kosmosu. Dopiero co w Polsce komuna poszła lulu, a tu taki koncert, takie wydarzenie, takie.... No brak słów!

Czas płynie dalej. Dave Gilmour odpala koncerty Pink Foloyd. Każdy zaczyna utworem "Wish You Were Here" na cześć Syda Barretta. W jego występach ma jako wsparcie pozostałych członków grupy: Masona, Wrighta. Niestety, Rick Wright (wiecie jaki miał pseudonim? ... "Rick" :-) ) zmarł w 2008.

Więc co dziś mamy? Dwie frakcje: frakcja "Gilmour" i frakcja "Waters". Ja, zagorzały fan, wybieram frakcję Gilmoura. Jak dla mnie to pure PINK FLOYD.

Zaś sam Waters będzie niedługo w Warszawie z koncertem "The Wall" na Stadionie Narodowym. Ubolewam, że z powodu braku kasy nie będę. Bo choć odszedł, choć sie procesował - to jednak też jest Pink Floydem, to jednak mój idol, to jednak moje marzenia. 

MacS
O mnie MacS

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura